Nie wiem po co ten tytuł

              

wtorek, 28 września 2021

Jeźdźcy sprawiedliwości czyli Retfærdighedens ryttere

Czy jest zależność niedosłuchu od stopy szpotawej? (Uczony statystyk zapytałby, czy pierwsze jest korelatem drugiego.) Jak wiemy, spożycie mozarelli jest korelatem liczby doktoratów z nauk inżynierskich. Czy rzadkie zjawiska koniecznie muszą być nieprzypadkowe, to znaczy przez kogoś zaplanowane? Rzuciłem sobie kostką do gry dwadzieścia razy: 2, 4, 1, itd. Mam niemal pewność, że gdybyście do końca życia rzucali kostką, nie wylosujecie tych samych liczb w tej samej kolejności. Grubo licząc wyszło mi, że trzeba by parę miliardów lat, żeby wyszło to samo. Albo inaczej: gdyby absolutnie wszyscy ludzie na świecie rzucali non stop kostkami przez rok, wtedy byłaby nawet spora szansa. Zgodzimy się, że dwudziestokrotny rzut kostką daje w efekcie zdarzenie niesłychanie rzadkie, dużo rzadsze niż zbieg okoliczności, o którym mowa w filmie. Nikt jednak nie zapyta, czy ktoś stoi za takim, a nie innym, wynikiem dwudziestokrotnego rzutu kostką. Jednak jeśli mowa o wypadku w metrze, w którym ginie żona Markusa, jesteśmy dziwnie otwarci na hipotezę, że to było ukartowane, zwłaszcza że jedną z ofiar jest świadek koronny zeznający przeciwko gangowi. Po niespodziewanej śmierci żony Markus wraca do kraju z misji wojskowej, tym samym wraca do roli ojca nastoletniej Matyldy. Żyliby sobie spokojnie w ponurym nastroju, gdyby do ich drzwi nie zapukał statystyk Otto z kolegą Lennartem, którzy przekonali Markusa, że wypadek to nie był przypadek. Motywacją Otta była okoliczność, że ustąpił miejsca żonie Markusa, która zginęła zmieciona impetem zderzenia, podczas gdy on ocalał. Jako wytrawny żołnierz, Markus podejmuje brutalne działania odwetowe na gangu, a Otto, Lennart i trzeci kolega chcą mu w tym pomóc. Starają się jak mogą, ale wypadają tylko nieco lepiej niż gang Olsena. Tymczasem ich przeciwnicy to regularne bandziory bez skrupułów. Jak pisał poeta, krew się polała, a potem wyschło, choć po drodze wyskakuje detal, który niweczy cały sens zemsty. (Myśl na boku: dlaczego po dwóch tysiącach lat chrześcijaństwa „sens zemsty” nie brzmi jak oksymoron?) Film jest zbyt niepoważny, by się przejąć krwią i trupami, a zbyt okrutny, by oglądać go jako kino familijne (tym bardziej, że są wątki homo, Godek nie lubi tego). Wracając jeszcze do zdarzeń ekstremalnie nieprawdopodobnych: każdy z nas jest takim zdarzeniem, o czym przeczytalibyśmy w dziele Cezara Kouski, gdyby zostało napisane.

Nasz skrawek nieba czyli Notre paradis

Koktajl miłości ze zbrodnią to nic odkrywczego, nawet jeśli to miłość między dwoma facetami. Gdyby facetów było trzech, to już byłoby lekko oryginalne. Zapomnijcie o wywlekaniu psychicznych flaków, że niby to taka i taka okoliczność uczyniła z kogoś mordercę. Już w pierwszej scenie zobaczymy eskorta Vassilego mordującego klienta, który go wynajął. Może by ocalał, gdyby nie te niedelikatne uwagi o nieco zaniżonym wieku, który Vassili podawał w swoim opisie, poza tym - mocno nieaktualnej fotce. Ogólnie nie jest źle, buzię ma wyjściową, tylko brzuszek bardziej trzydziesto- niż dwudziestolatka. Zabójstwo wygląda na działanie psychopaty, bo w żadnym momencie nie zasugerowano, że chodzi o chęć zysku. Niedługo potem widzimy Vassilego w Lasku Bulońskim, gdzie potyka się o nieznajomego leżącego na glebie. Tknięty ludzkim odruchem, przygarnął go do siebie, opatrzył, ochrzcił imieniem Angelo (bo młodzieniec uparł się, że nie ma imienia), potem pokochał i wciągnął do biznesu usług seksualnych. Główne zdziwienie polega na tym, że Vassili jest zdolny do zbrodni, a jednocześnie do miłości i - jak okaże się w dalszym ciągu - również do przyjaźni i czułej opieki nad dzieckiem, które jest nim zachwycone - ale do czasu. Gdybym spotkał go na swej drodze, pomyślałbym: cóż za sympatyczny facet! Pamiętamy o Polaku, który brutalnie zgwałcił kobietę w Wielkiej Brytanii, którego znajomi mówili, że to niemożliwe, by taki miły człowiek zrobił coś tak odrażającego. Można mieć tylko nadzieję, że bardzo niewielu z tych sympatycznych ma takie mroczne trupy w szafie. Film jest dobrą francuską robotą, więc jest dość śmiały w pokazywaniu nagości. W scenach seksu dosłowności nie ma, ale full frontal zdarzył się parę razy.

Koncert życzeń (Łaźnia Nowa)

Wiem, że wszystkie Pietrasiki w Polsce wyraziły swój zachwyt nad tym „monodramem” Stenki. W dzisiejszych czasach nawet wydalanie stolca staje się sztuką, jeśli dopisać do tego interpretację. Mam to głęboko, że wychodzę na kołtuna, ale muszę to napisać: w życiu się tak nie wynudziłem, jak na tym nowatorskim przedstawieniu. Mniej więcej od dziesiątej minuty odgadłem zamysł i przez ani jedną chwilę nie przestały mnie fascynować czynności wykonywane przez aktorkę przy domowych utensyliach. Nie przestały, bo w żadnym momencie nie zaczęły. Okej, Danka, jak kiedyś będę chciał zatrudnić pomoc domową, to masz u mnie ten dżob. Jako spotkanie rekrutacyjne spektakl spełnił swoją rolę. Jako cokolwiek innego - okazał się zwykłą klapą sedesową, której obsługa również weszła w zakres umiejętności. No, naprawdę zdolna z niej dziewczyna.

Edukacja (Malcolm XD)

No i organ męski, że autor chowa się pod pseudonimem. Gdyby, dajmy na to, był Patrykiem Wierzbickim, akurat by mnie to ubogaciło. Onegdaj słyszałem literackiego mędrca, nadętego tak potężnie, jakby w życiu nie pierdnął, który orzekł, że na fajerwerkach językowych do historii się nie przejdzie. Chyba ma rację, bo gdyby streścić Wojnę polsko-ruską, to nawet na odcinek Mody na sukces mogłoby być za mało, a język za dwadzieścia lat będzie i tak albo przestarzały, albo nieczytelny, albo jedno i drugie. Ale co poradzić na to, że takie rzeczy są obecnie ludyczne? Przepraszam za to głupie pytanie retoryczne, nic nie trzeba poradzić, jest twórcza wolność i czytelnicza swoboda wyboru tego, co czytać, case solved. (Ciekawie brzmi w tym kontekście niegdysiejsza perła mądrości JP2: nie ma wolności bez Chrystusa.) Powinienem pewnie najpierw sięgnąć po Emigrację Malcolma, bo Edukacja jest jej sequelem, choć niewymagającym znajomości wcześniejszych zdarzeń. Malcolm wraca do Ojczyzny, podejmuje studia licencjackie, a na ostatnim ich roku doznaje „strzału chuja”, mocno mu komplikującego życie. Po paru barwnych perypetiach trafia jako stażysta do Prezesa i Korytki, buraczanych krętaczy, którzy chcą sprzedać Polskę Żydom, licząc na grube miliony za pośrednictwo. Pachnie jakąś grubo szytą hiperbolą - określenie eufemiczne na umysłowo upośledzone rozwiązanie fabularne. Proponuję wybaczyć to autorowi, bo wiele innych fabularnych zagrań oceniam jako zabawne, a do tego możemy cieszyć się oralną sprawnością narracji. Jako przedsmak załączam garść cytatów poniżej. Czy i o czym będzie tom trzeci? (Bo chyba nie jest nim żadna z dwóch innych książek Malcolma w obiegu.) Proponuję tytuł: Kopulacja. To byłby niezły temat na kolejną „moralnie wątpliwą książkę”, jak sam autor/narrator określa niniejszy wyrób.

[279]
Ciekawiej, a co za tym idzie i godniej zapamiętania, zrobiło się dopiero na trzecim roku, gdy strzelił mnie chuj.
Gdyby to jeszcze chodziło o kontekst seksualny, to byłoby pół biedy.

[1168, miejsce stażu studenta Makcolma]
Oprócz biurka przydzielono mi również pierwsze zadanie służbowe – wbić sobie do głowy, że nazywamy się FUNDACJA AKTYWNEGO ROZWOJU WSPARCIA (FARW), podczas gdy FUNDACJA ROZWOJU AKTYWNEGO WSPARCIA (FRAW) to są złodzieje, którzy kradną środki publiczne oraz nazwy innych organizacji.

[1203, cuda budżetowania celowego w FARW]
Oprócz tego niektórzy mieli też macbooki po 10 koła i niemal każdy miał na biurku własną drukarkę, żeby nie trzeba było konfigurować jednej wspólnej pod wi-fi, bo nie było hajsu na magika od internetu, chociaż na drukarki był.

[1658]
a potem odrywał od dupy te fragmenty ubrań, które nie zostały przysrane do kanapy
Rozdziału Dziadzisko nie czytamy przy jedzeniu!

[1733, o lokalowej bandyterce]
(...) najciekawszą akcją tego typu, o której słyszałem, było takie tymczasowe przywłaszczenie budynku o powierzchni około 1000 metrów kwadratowych i to w okolicach Łazienek Królewskich. Jeszcze za komuny stał się własnością ambasady jakiegoś azjatyckiego czy tam afrykańskiego państwa, z którym w tamtych czasach mieliśmy sztamę, a potem już niekoniecznie. W latach 90. w tym państwie były pewne trudności administracyjne, w postaci wojny domowej albo i może rozpadu kraju, przez które tamci mieli na głowie sprawy pilniejsze nawet od tysiąca metrów przy Łazienkach. (...) W efekcie tego całego zamieszania wszyscy o tym budynku zapomnieli i tak sobie stał, aż któregoś dnia właśnie jakiś typ tam sobie nie wstawił swoich własnych zamków, a potem nie zaczął wynajmować. (...) tego typu sytuacje budziły u chwilowych posiadaczy słuszne poczucie tymczasowości, więc wynajmowali części tego budynku w stanie takim, jaki był, co zawężało grupę potencjalnych najemców do warsztatów samochodowym, sal do paintballa i hipsterskich restauracji, gdzie jak ci tynk ze stropu spadnie na łeb, to jeszcze się cieszysz, że odczuwasz autentyczność.

[1810]
Być może była to nawet dokładnie ta słynna buda spod Patyka, jak również niektórzy nazywają Pałac Kultury, z której zapiekanką raczył się Rysiek – taryfiarz unieśmiertelniony w utworze hip-hopowym KAŻDY PONAD KAŻDYM.
Co mnie wzruszyło, bo znany mi jest ten kawałek. Zawsze miło jest z kimś dzielić strzępek kodu kulturowego.

[2846]
każący kij od szczotki
Szata ortograficzna w stylu nieświeżych majtek na łbie. Chodziło o represyjną funkcję kija, czyli „karzącą”. Spelczekery tego nie obczają, miła redakcjo.

[2965]
Jeden z pracowników [bydgoskiego oddziału firmy kurierskiej] dostarczał zakupy, będąc po spożyciu alkoholu, i zwymiotował jakiejś klientce w domu, a jak ona zaczęła dopytywać, czy coś pił, to podjął próbę ucieczki z miejsca zbrodni swoim dostawczakiem, co skończyło się dzwonem na drzewie w jakimś parku. Był to widocznie tak zwany wielki dzwon, od którego przeprowadza się w Polsce kontrole BHP, bo nawet w oddziałach w innych miastach wszystkim zatrudnionym kazali dmuchać w alkomat.

Wiedźmin: Zmora Wilka czyli The Witcher: Nightmare of the Wolf

Czyżby Wiedźmin miał wyprzeć Lewandowskiego z trójcy, z której znana jest dziś Polska? Bo chyba nie Wałęsę, ani, Boże broń, Wojtyłę? Zapewniają nas, że pomysł na animację wzięli od Sapkowskiego, a jeśli tak, to chyba mu coś nieopublikowanego podwędzili z biurka. Film jest prequelem znanej opowieści, w którym główną postacią jest wiedźmin Vesemir, a gdzie w tym będzie Geralt, nie zdradzę - poza tym, że będzie. Historyjka nawet nie taka całkiem banalna, bo poznajemy Vesemira jako pacholę robiące maślane oczy do Ilyanny, ale wkrótce ich drogi się rozejdą, by się zejść po wielu latach, kiedy Vesemir jest wciąż młody, to dzięki transformacyjnej magii, a jego dawna miłość jest już wdową z wnukami. Tymczasem na królewskim dworze czarodziejka Tetra snuje plany skierowane przeciw wiedźminom, groźnej konkurencji dla niej i jej towarzyszek. Będzie się działo w moich „ulubionych” mikrosekundowych cięciach, a żeby nie było zbyt topornie, część walki będzie toczona z demonami wewnętrznymi, które ożywia jeszcze inna postać - nie mam na myśli redaktor Janickiej, która na pewno umiałaby takich rzeczy dokonać. Sugestia, że ten film mógłby się spodobać miłośnikom anime, nie brzmi idiotycznie, niemniej nie wróżę mu sukcesu wśród przedstawicieli i przedstawicielek pokolenia JP2 lub jakiegokolwiek wcześniejszego. To oznacza wśród mnie w szczególności. Jeśli mam być szczery, to do tej pory żadna ekranizacja Wiedźmina mnie nie powaliła, nawet ta z Cavillem, który sportretował Geralta jako nudnego i ponurego mruka. Gdybym miał wybierać między nim a Vesemirem, wolałbym moczyć się w jacuzzi z tym ostatnim, niekoniecznie po to, by dobrać się do jego animowanego tyłka, ale zwyczajnie dlatego, że wydaje się ciekawszą osobą. W kwestii tyłka: szanse na zabawę byłyby realne, bo jedna z drugoplanowych postaci jest otwartym gejem, a przynajmniej MSM-em.

Kayden Gray - wywiad w Replice (nr 83)

Kayden jest Polakiem, który od 2007 mieszka w Wielkiej Brytanii, dokąd wyjechał przerywając studia i małżeństwo. Chyba musiał być znany w kręgach tamtejszych gejów, skoro dostał propozycję grania w porno dla Men At Play. Do współpracy nie doszło, bo:
Ludziom z Men At Play odpowiedziałem, że się zgadzam pod trzema warunkami – że nie będę nikomu robił loda, nie będę nikomu lizał tyłka i nie będę nikomu dawał tyłka. Na to oni: „Acha, nam to nie pasuje, a ty się może jeszcze zastanów”.
Niedługo potem Kayden robił wszystkie te rzeczy, ale nie w Men At Play, bo u nich występują dojrzali faceci z wybujałą muskulaturą, podczas gdy Kayden był wtedy raczej twinkiem. To po co w ogóle mu zawracali tyłek? Na pewno przyczynili się do tego, że Kayden wszedł do pornobiznesu. Warunki wstępne Kaydena przypominają Cody'ego Cummingsa, okaz niewątpliwie fizycznie zachwycający, ale nieposuwający się poza bierny oral, co na dłuższą metę staje się nudne. Później próbował ratować swoje statystyki w Next Door Studios filmikami z udawanymi penetracjami, ale nie pomogło. Kiedy studio mu zasugerowało, żeby zdecydował się na coś śmielszego, albo zakończą współpracę, Cody wywołał twitterową gówno-burzę, w której oskarżył gejów o nietolerancję wobec biednego heteryka. Nie zauważył, że bywają zadeklarowani heterycy, np. Paddy O’Brian, którzy w porno idą na całość, nie spotykają się z niechęcią, a nawet zyskują status gwiazdy. Kolejny cytat z Kaydena.
Gdybyśmy nie żyli w społeczeństwie pełnym hipokryzji spowodowanej m.in. wpływem kościoła katolickiego, gdyby homoseksualność była traktowana jak norma, tak jak powinno być; i gdybyśmy nie traktowali seksu jak grzechu, to po odkryciu u mnie gejowskiego – albo jakiegokolwiek – porno odbyłaby się rozmowa, której celem byłoby upewnienie się, że dzieciak jest wyedukowany i wie, że może na rodziców liczyć, gdy będzie potrzebował porady.
Ze wszystkim się zgadzam, poza przywołaną „hipokryzją”, czyli obłudą, której nie sposób zarzucać ludziom szczerze przekonanym, że seks między facetami jest grzechem. O hipokryzji można od biedy mówić w odniesieniu do funkcjonariuszy kościelnych, którzy często są ukrytymi i aktywnymi homoseksualistami. W dalszym ciągu Kayden opowiada o HIV, którym się zaraził, ale po terapii doszedł do poziomu niewykrywalnego, co oznacza, że nie zaraża przez kontakty seksualne. Tymczasem w wielu kręgach nadal uważa się, że HIV jest wyrokiem śmierci, a jego nosicieli lepiej unikać.

Kayden nie jest jednym Polakiem w branży homoporno z Polski. Jeszcze więcej od niego osiągnął Matthias von Fistenberg (rodem Warszawianin...), który obecnie już nie występuje, lecz produkuje nowy content w swoich studiach (był też producentem L.A. Zombie). Jego przydomek jest nieprzypadkowy, bo prywatnie naprawdę kocha fisting - można sprawdzić na Twitterze. Jako widza fisting niespecjalnie mnie kręci, za to pamiętam świetną serię A Monster Inside Me, w której Fistenberg obsadził się w roli topa, tym samym w zabawny sposób podbijając swojego bębenka.

Lao Che - Hydropiekłowstąpienie

Utopię waszą utopię - oznajmia Bóg, po czym mówi Noemu: płyń, chłopaku, płyń. Chłopak według Biblii miał 600 lat, kiedy zaczął się potop.

L.A. Zombie

Film sprzed dziesięciu lat z prawdziwie gwiazdorską obsadą, choć gwiazdy lekko niszowe, bo wzięte z porno dla gejów. Większość z nich opuściła już branżę, a nieodżałowany Rhodes mógłby jedynie wzorem postaci tytułowej objawić się jako zombie, gdyby zdecydował się na przerwę w wiecznym odpoczynku. Są dwie wersje tego tytułu: krótsza, przyzwoita i dłuższa, w której gwiazdy prezentują szerszy wachlarz swoich umiejętności. W roli głównej obsadzono Sagata, człowieka z charyzmą przewyższającą standardy pornobiznesu. Sagat od początku sprawiał wrażenie, że sam dla siebie jest projektem artystycznym, a udział w porno to tylko część jego autokreacji. Nie będę powtarzał swoich uwag o reżyserze LaBruce'ie, który trzyma poziom, co jest sformułowaniem niefortunnym, gdyż ów poziom nie jest ani niski, ani wysoki, on po prostu jest gdzie indziej, bliżej Lyncha i Matki Boskiej (w sensie „Matko Bosko, co ja pacze!?”). Na plakaciku filmu widzimy hasełko, że „przybył, by zerżnąć zmarłych z powrotem do życia” (tłumaczenie Google'a). To dobrze oddaje fabułę, ale nie przygotowuje widza na inne atrakcje. Nasz zombie w sprawności rezurekcyjnej przewyższa Dżizusa, a cudów tych dokonuje swoim gumowym fiutkiem. Lojalnie ostrzegam, że sceny wskrzeszania są mocno obrzydliwe, choć dla mnie jeszcze znośne, w przeciwieństwie do koprofilii i stroboskopów, których nam tu oszczędzono. Skoro poświęciłem trochę czasu na oglądanie, to mam potrzebę znalezienia jakiegoś sensu w tym szaleństwie. A może zwyczajnie nie ma sensu szukać sensu? Z każdym nowym ożywionym nasz zombie nabiera cech ludzkich, aż do stopnia, w którym postać zombie staje się jego ułamkową tożsamością powracającą w przebłyskach. Każdy z nas jest obdarzony życiodajnym instynktem, choćby był tłumiony i spychany na poza estetycznie i aksjologicznie akceptowalne granice. Gdybym się wysilił, jeszcze jakąś koncepcję bym tu wypocił, a niewykluczone, że wy sobie wypocicie inną (jak ten chłopiec, którego przygnębiły sceny seksu homo w Mojej pięknej pralni, moim zdaniem - radosne i spontaniczne). Bez koncepcji film jest tandetnym szmelcem - nawet jako pornos. Osobom twierdzącym, że żadne interpretacje nie są potrzebne, bo nadają na tych samych wajbach, co L.A. Zombie, dedykuję cytat z Mistrza: na mym wieszaku palt nie wieszaj, swojego życia z mym nie mieszaj.

Assassin 33 A.D.

Ten film występuje również pod tytułem Black Easter, ale w tej mutacji ma dołożony komentarz z offu. Osobiście wolę bez, bo te teksty to zazwyczaj jakieś trywializmy w stylu „wtedy nie wiedziałem, co mnie spotka” lub pseudomądrości wyjęte z szuflady Coelho, czyli na przykład „kiedy huragan miłości smaga drzewo twojego życia...”. Nastawiłem się na film klasy B, ale poziom produkcji mnie zaskoczył. Gdyby tylko scenariusz miał trochę sensu, trudniej byłoby cisnąć bekę. Przegródka z chrześcijańskim SF bez względu na intencje twórców w moim katalogu ląduje w dziale komedii, w podkategorii komedii niezamierzonych. Wyobraźcie sobie, że źli muzułmanie zwabiają amerykańskich geniuszy do współpracy nad teleportacją, ale wyszło lepiej niż ktokolwiek się spodziewał, bo wynaleźli wehikuł czasu. Wyznawcy Allaha postanawiają cofnąć się do czasów Jezusa, udaremnić jego mękę i przy okazji wytłuc apostołów. Udaje im się, ale Amerykanie, odkrywszy niecne plany, też się przenoszą w czasie z zamiarem ich zniweczenia. Po tym manewrze scenarzyści przestali panować nad swoim dziełem, bohaterowie miotają się w czasie tam i z powrotem, w pewnych momentach giną, w innych są zwielokrotnieni, robią się z tego temporalne flaki z olejem podlane obficie wódką. Dżizus jako osoba - było nie było - boska będzie mówił po angielsku (choć jemu współcześni nie!), a najwięcej pogada sobie z Afromurzynkiem Simonem o włosach utrefionych w cieniutkie warkoczyki, który będzie zapodawal teksty typu „kolo, odpuść, na co ci ta martyrologia”. Z filmu dowiemy się między innymi, co to był za młodzian w prześcieradle, który goły uciekł, gdy go centurioni chcieli schwytać w czasie eskortowania Dżizusa (Mk 14:51-52), i cóż to byli za złoczyńcy, którzy zawiśli na krzyżach obok zbawiciela. Kara, która ich spotkała, była mocno przesadzona, bo dopuścili się kradzieży pomidora i wdali potem w bójkę. Pewne zdarzenia z ewangelii nie zaistniałyby bez interwencji przybyszów z przyszłości, stąd wniosek, że żyjemy w rzeczywistości, w której ta interwencja miała miejsce. Brzmi głupio, ale w kontekście idiotyzmu fabuły filmu - całkiem rozsądnie. Warto przy okazji wspomnieć, że pomidory trafiły do Europy z Meksyku po piętnastu stuleciach od czasów Dżizusa, więc skąd się przyturlały do antycznej Palestyny? Czyżby starożytni kosmici?

Quem Vai Ficar com Mário?

Tytułu polskiego nie ma, a Google tłumaczy go mniej więcej na Kto zostanie z Mariem?, a gdyby chodziło o przekaz bardziej precyzyjny, to powinno być Z kim będzie sypiał Mario? Film jest przeróbką włoskiej komedii Mine vaganti z roku 2010 o synu producenta makaronu, który chce się ujawnić jako gej, ale ze swoim własnym coming-outem ubiega go starszy brat. Widząc reakcję bliskich, a przede wszystkim ojca, młodszy rezygnuje, a sytuację komplikuje przyjazd jego znajomych gejów w odwiedziny, choć ci, nie chcąc robić problemów, udają heteryków. Co tam było dalej, trochę mi się w pamięci zatarło, poza ojcem, który widząc tyłu przystojnych facetów rzucił uwagą, by dziewczyny z okolicy miały się na baczności. Miał rację, bo mogłyby skończyć nieciekawie jak bohaterki książki Żony gejów. Mine vaganti było prawdziwą włoską komedią, czyli filmem z problemami, w którym akcenty humorystyczne intensywnością dorównują słońcu na bałtyckich plażach - nie to, żeby go nie było wcale, ale chwile, kiedy jest, są rzadkie i cenne. Czy po obejrzeniu wersji brazylijskiej mógłbym się pokusić o jakąś myśl ogólną o komediach z tego kraju? Już kiedyś się nad tym zastanawiałem, cytuję siebie: twórcy bawią się lepiej od widzów. Do omawianej produkcji też by to pasowało, może z innych powodów niż w filmie o Jezusie, bo w filmie o Mariu postaci są groteskowe i jednowymiarowe, jakby wytłoczone z francuskich foremek. Może ktoś zapyta: jak to jednowymiarowe, skoro po początkowym oburzeniu opowieść kończy się w duchu akceptacji i pojednania? Poza tym ten Mario odkrywa przecież coś ważnego o sobie, z czego sobie wcześniej nie zdawał sprawy. Zgadza się, ale wiarygodność tych przemian jest skromna niczym wyborcza obietnica Dudy wpisania do konstytucji zakazu adopcji dzieci przez pary homo. I dobrze, bo od komedii nie oczekujemy bohaterów dynamicznych, a raczej tego, by nas rozbawiły. Udało się w dwóch momentach: w scenie kamuflowanej zazdrości, jaką Mariowi urządza jego Fernando przy ojcu Maria, i wtedy, gdy Lana mówi Mariowi, że zostawił na lodzie przyjaciół z teatru, zawiódł ukochanego i wyparł się siebie, ale przecież to nie powód, by mieć wyrzuty sumienia, nieprawdaż? Na pocieszenie można zaznaczyć, że większym niż dowcip atutem filmu są fajne brazylijskie chłopaki, które od czasu do czasu pokazują się w samych slipkach.

Za humor i Sunny czyli Standing Up for Sunny

Tytuł angielski jest inteligentnie dwuznaczny, a tytuł polski niewiele znaczący (a to i tak jest przychylna interpretacja). Pisanie scenariusza komedii romantycznej polega na wypełnieniu arkusza w Excelu, wrzucasz opis bohaterów do schematu i system wyrzuca fabułę. Jest problem ze ścieżką dialogową, bo AI jest jeszcze słaba w pisaniu dowcipów. Australijczycy jeszcze bardziej sobie rzecz utrudnili, bo główni bohaterowie to Travis i Gordo, jeden z łagodną niesprawnością ruchową, drugi niewidomy. Żaden z nich nie jest materiałem na amanta w stylu Gyllenhaala lub Timberlake'a. Opowieść skupia się w zasadzie na Travisie, podczas gdy Gordo to narrator, który występuje jako głos rozsądku próbujący wbić Travisowi do łba mądrości życiowe potrzebne w trudnych chwilach. Przytoczę jedną z nich, może się komuś przyda. Chodziłem kiedyś do łóżka z panną - mówi Gordo - która zgadzała się tylko na to, bym wkładał w nią jedynie czubek penisa. Można i tak, ale jeśli chcesz żyć naprawdę, to musisz zgodzić się na to, by życie spenetrowało cię członkiem do końca, a jeśli będzie trzeba, musisz być gotowy wziąć członka do ust i przyjąć to, czym tryśnie. Przepraszam czytające to dzieci, że teraz będą musiały się spowiadać, ale co poradzić na to, że w Australii najwyraźniej scenariusze cyzelują kaprale. Na szczęście (niestety?) nie cały film jest taki obleśny, bywały momenty zabawne i zdecydowanie mniej drastyczne werbalnie. Film opowiada o trójkącie złożonym z Travisa, Mikeya i Sunny, dziewczyny Mikeya. Z początku wszyscy są sympatyczni, ale dość szybko się zorientujemy, że Sunny jest nie tyle dziewczyną Mikeya, co jego projektem scenicznym, z którym przy okazji można bawić się w króliczki. Kiedy na jaw przypadkiem wychodzi dobra nawijka Travisa, ten zostaje konsultantem Sunny i dalej dzieje się to, co wypocił Excel. Czasu poświęconego na film nie żałuję, a jeśli aktor grający Travisa nie był niepełnosprawny, ale to zagrał, to jestem pod wrażeniem. (Jak się jest mentalnym kuśtykiem, to problemem jest sprawdzienie, ze RJ Mitte jednak ma lekkie porażenie mózgowe. Wcześniej grał syna Waltera w Braking Bad.)

piątek, 24 września 2021

Kathy Griffin prowadzi galę Str8UpGayPorn Awards 2020

Jeden z prezenterów, Yannis Paluan (BelAmi)
Nie jestem na bieżąco, więc zaskoczyło mnie, że jest taka impreza jak Str8UpGayPorn Awards, która w roku 2020 miała trzecią edycję, a polega na rozdawaniu nagród za osiągnięcia artystyczne w dziedzinie pornografii dla gejów. Najlepszy tyłek, najlepszy fiutek, najlepsze ciało, najlepsze DP, najlepszy pasyw, najlepszy aktyw, najlepsza scena uni itd. Obejrzałem galę właśnie dla Kathy Griffin, co brzmi okropnie pretensjonalnie, bo przecież byłem ciekaw tych gwiazd porno w sytuacji dość oficjalnej. Ceremonii oskarowych nie oglądam, ale coś tam do mnie dochodzi, więc mogę powiedzieć, że oczywiście u gwiazd porno jest dużo więcej luzu, ale profeska też jest. Udział Kathy w tym widowisku to - na polskie pieniądze - jakby Kołaczkowska z Hrabi wystąpiła na czymś podobnym. Kathy swego czasu obraziła chrześcijan, bo odbierając nagrodę Emmy rzekła coś w rodzaju „ssij to, Jezu, to jest teraz mój Bóg” (to = statuetka Emmy). Autorem najbardziej tajemniczej wypowiedzi był Ty Mitchell, który doradzał początkującym w branży: zawsze kończcie kurację antybiotykową, nie ciupciajcie się z Boomerem Banksem (albo nie igrajcie z nim), i żądajcie większej kasy. Co z tym Boomerem? Czyżby rozmiar jego sprzętu miał być problemem? Byłby to oryginalny powód do rozterek w branży porno. Swoja drogą, Boomer wygrał główną nagrodę w kategorii „najlepsza scena pasywna” dla aktora oddającego swój tyłek do penetracji z największym zacięciem artystycznym. Dawno temu zamieściłem filmik z urywkiem z programu Kathy pod tytułem Straight to Hell, ale, jak to zwykle bywa, źródło wyschło, więc postanowiłem tu zamieścić ów urywek, w którym też jest mowa o gejach.


PS. Nagrody Str8UpGayPorn są skupione na twórcach amerykańskich, a z zagranicznych - tylko tych, którzy współpracują z Amerykanami. Dlatego nie ma wśród nominowanych nikogo od Kristena Bjorna lub Eric Videos, za to jest obecne Tim Tales i BelAmi. To Europa, ale jest też (nieobecna) Ameryka Łacińska z Latin Leche i brazylijskimi świetnymi Mundo Mais lub Meninos Online. W samych SZA też chyba nie wszyscy są na radarze, nie zauważyłem nikogo od Corbina Fishera ani Treasure Island. Czyżby przedstawiciele tych ostatnich nie wiedzieli, z kim trzeba się przespać, żeby się wkręcić?

Tulipanowa gorączka czyli Tulip Fever

Wyobraźcie sobie film jako puzzle. Czasami klocki są niedobrane, czasami jakiegoś brakuje, co oznacza, że film ma wady w konstrukcji fabuły lub bohaterów. Lub że zawalił chłopiec zatrudniony jako continuity girl. Oglądanie filmu to składanie tych puzzli zaprojektowanych przez reżysera z jego ekipą. Pytanie, czy po zakończeniu widzimy coś frapującego. Można w mozole złożyć obraz z jeleniem na rykowisku, co nie da nam szczególnej satysfakcji, jeśli nasze poczucie estetyki lepiej zaspokaja płonąca żyrafa. Tulipanowa gorączka to właśnie takie bardzo starannie wykrojone puzzle z banalnego obrazka. Niby nie ma się czego czepiać, oglądamy dramat Sophii, młodej żony starszego Cornelisa, która wciąż nie może dać mężowi potomka, jest jej flirtująca służąca, będzie też romans, słynne malarstwo holenderskie i oczywiście szalone i ryzykowne spekulacje na rynku tulipanów. Wszystko zapięte na ostatni guzik, bez żadnych niedopowiedzeń, nawet decyzja Sophii w końcówce, niby to niezrozumiała, jest całkiem do ogarnięcia. W fabule splatają się dwa romanse, więc intryga wcale banalna nie jest, ale ów niepohamowany ciąg zdarzeń ani na chwilę się nie zatrzyma, a żaden z bohaterów nie wypowie jakiejkolwiek ciekawszej myśli. Nawet w filmach o Avengersach silą się na wyrafinowanie, choćby pozorne, a po tym produkcie takich ambicji nie widać. To co, może chociaż czegoś nowego się dowiedzieliśmy? Temat tulipanowej obsesji znam dobrze z Martwej natury z wędzidłem, więc nie. Pozostały jakieś okruchy, na przykład zdziwienie, że graczem na rynku tulipanów był zakon żeński. W protestanckich Niderlandach? Niewiarygodne, ale możliwe. Wśród sióstr zakonnych jest jedna czarnoskóra? Trudniej w to uwierzyć niż w mięso w parówce. Jeśli jest to politpoprawny wyskok twórców, to za jakiś czas dzieci będą pytać, na czym w zasadzie polegało to ciemiężenie ludzi innych kolorów skóry niż biała, o którym tak wiele się trąbi? Żeby uniknąć takich pytań, na wszelki wypadek proponuję nie mieć dzieci, zwłaszcza w czasie deszczu, jak radził Mistrz.

Biały tygrys czyli The White Tiger

Zdezorientowana widownia filmów hinduskich musi przeżywać rosnącą traumę wywoływaną nowymi pozycjami na afiszu. Obejrzałem w życiu parę boliłódzkich produkcji, z których jasno wynikało, że chodzi w nich o czystą rozrywkę, nieangażującą zanadto zawartości czaszki. Żadnego ubóstwa, żadnych moralnych dylematów, wiadomo, kto jest dobry, kto zły, i który z nich zatriumfuje kręcąc bioderkami w finalnym balecie. Tak było dotychczas. Tymczasem w Białym tygrysie główna postać, Balram, niewiele ma w sobie z bohatera boliłódzkiej szmiry. Wychowany w biedzie, w zapadłej wiosce, wykorzystuje szansę, aby się z niej wyrwać i zostaje kierowcą u lokalnego obszarnika, jak to eufemistycznie określają w filmie, a tak naprawdę - wyzyskiwacza, jeśli nie mafioza, który ściąga haracz z biedoty, a swoje pieniądze pompuje w powszechny system korupcji. Balram patrzy i się uczy, choć z początku jest szczerze oddanym sługą swoich panów. Tak jest, sługą, bo niby mamy wiek XXI, ale zależność między bogatymi a ich pracownikami w dzisiejszych Indiach to nic innego jak służba w rozumieniu XIX-wiecznej Europy. Przepaść między nimi jest ogromna, skoro Balram nawet nie słyszał o internecie, z którym zetknął się po raz pierwszy jako służący. Już na początku widzimy, że historia zmierza do punktu dramatycznego, który bardzo wiele zmieni w życiu bohaterów, łącznie z jego zakończeniem w przypadku niektórych uczestników zdarzeń. Od początku wiemy, że Balramowi się powiodło, a na końcu nie wiemy, czy nam, widzom, wypada się z tego cieszyć. Film ma w sobie demaskatorski walor kina Vegi, który wali prawdę w oczy o korupcji, mafii i polityce. Uczestnicząc w takiego rodzaju przekazie możemy poczuć się lepiej od tych naiwnych pindencji, wierzących w ideały prawdy i sprawiedliwości, jak na przykład Amerykanki Pinky, którą jako żonę przywiózł sobie młodszy syn obszarnika. Czy przypadkiem bezkrytyczna wiara w wizję świata ukazaną w filmach takich, jak ten, nie jest innym rodzajem naiwności? Tym pytaniem włączam się w zaległe obchody niedawnego Dnia Postaci z Bajek.

poniedziałek, 20 września 2021

Randka na całe życie czyli Shut Up and Kiss Me

Przed seansem miałem pewność, że już ten film kiedyś widziałem, ale to musiało być w czasach przedblogowych, przeto jakieś dziesięć lat temu, kiedy było to w miarę świeże danie w menu filmów z gatunku gtm. Mgliste wspomnienie podpowiadało mi, że film był sympatyczny, jak główny bohater Ben szukający miłości, która u niego jest warunkiem wstępnym do zbliżeń cielesnych. Gdyby nie te skrupuły romantycznej panny na wydaniu, jako okaz cieleśnie ładnie rozwinięty mógłby Ben użyczać swoich genitaliów na lewo i prawo, bo chętnych do ich obsługi by mu nie zabrakło. Pomijając stronę aktorską i realizacyjną, początkowe partie filmu mają walor komediowy, na przykład kiedy Ben wypytuje niedoszłego ukochanego o zużytą prezerwatywę leżącą na podłodze (w tej scenie wystąpił niejaki Dylan Vox, hojnie doceniony jako aktor pracujący organami w wielu innych produkcjach, co na polskiej wikipedii skrupulatnie opisał jakiś prawdziwy fan artysty). Randki z internetu nie wypaliły, ale znajomi Bena nadal chcą go zeswatać. Tymczasem w porze podlewania trawnika koło domu Bena zaczęło regularnie przebiegać imponujące męskie ciało (zbliżenie na krocze z dyndającą zawartością luźnych spodenek). Ben chce zagadać, ale ma dylemat jak z Gombrowicza: jak to zrobić, skoro nie byli sobie przedstawieni? Skracając historię zdradzę, że oczywiście się poznają, że biegacz Grey okaże się tym jedynym, ale będą zgrzyty w temacie monogamii. Randka trafiła na moją wąską półkę filmów, na których choć raz się zaśmiałem. To jedno mi wystarczy, aby rzecz docenić, choć wiem, że tania produkcja i aktorzy amatorzy. Nie koniec na tym, bo zaskoczyła mnie scena łóżkowa, a zwykle takie rzeczy zostają mi w pamięci. Żeby więc pamiętać o niej w przyszłości, zostawiam tu stosowny (niestosowny) urywek, który można sobie na swoją odpowiedzialność odtworzyć. Dzieci, które by to chciały uczynić, proszone są, by najpierw osiągnęły wiek dojrzałości.
Kliknij mnie!

wtorek, 14 września 2021

Porno. Jak oni to robią? (Robert Ziębiński)

Bardzo fajna książka! Zanim wyjaśnię, czemu tak uważam, trochę pomarudzę. Nie zauważyłem, żeby autor zadeklarował swój stosunek do porno, nie ma wyznania „lubię porno”, choć między wierszami domyślamy się, że autor lubi porno, przynajmniej w tym sensie, że chce je odrzeć z czarnej legendy. Ja porno lubię - to nawet mało powiedziane, rzekłbym nawet, że uwielbiam, ale nie czuję się uzależniony, a na tym blogu wspominam o nim sporadycznie (np. tu i tu). Tytuł książki nie zachwyca, bo sugeruje skupienie w wywiadach z porno gwiazdami na kwestiach technicznych, tymczasem chodzi bardziej o pytania, jak trafiłaś (-łeś) do porno, co cię w nim pociąga, jakie są reakcje ludzi, w tym bliskich, na czym polega stygmat pracy w pornobiznesie. Najbardziej do tytułu pasuje rozmowa z Polką Anią Kinski, bardzo ciekawie opowiadającą o stronie praktycznej udziału w porno. Argumenty przeciw porno są po stronie prawej, religijne oczywiście, i po lewej - nieśmiertelna śpiewka o upodmiotowieniu kobiet (jasne, że to również zarzut z repertuaru prawiczków z ich sztandarowym pytaniem: czy chciałbyś, żeby twoja córka została aktorką porno?; nb. czemu nie troszczą się o syna?). W przypadku porno dla gejów, czyli dla mnie, ten drugi argument już nie działa, choć nadal można mówić o eksploatacji aktorów. Jak patrzę na okazałych mięśniaków penetrowanych analnie, to jakoś nie widzę bezbronnych ofiar brutalnych pornogangsterów. Porno dla gejów odbiega od heteryckiego jeszcze na dwa inne sposoby: po pierwsze, bycie aktorem porno, który daje sobie wsadzać w tyłek, jest jeszcze bardziej społecznie odrzucane niż bycie kobietą w porno, nawet praktykującą anal. Po drugie, wielu aktorów w porno homo to heterycy, którzy chcą zarobić większą kasę, niż w zwykłym porno. To nawet działa, bo jedna z fantazji gejów to uwiedziony heteryk. Kiedy Aiden z Corbina Fishera wyznał, że prywatnie nigdy nie uprawia analu (a przecież to do pomyślenia w seksie z kobietą, jeśli mają dildo pod ręką), nic mu to nie zaszkodziło, choć dziwnie potem patrzeć jak dochodzi ze trzy lub cztery razy w czasie jednej sesji z penetracją jego dziurki. (To jeszcze nie rekord, Jet z ChaosMen doszedł siedem razy w trakcie seksu z Vanderem. I tak stał się legendą, choć nic mi nie wiadomo o jego orientacji seksualnej.) Szkoda, że w książce Ziębińskiego temat homoporno jest praktycznie nieobecny, ten jeden Buck Angel to za mało, zwłaszcza że jest to przypadek specyficzny, bo to facet z waginą, która mu została po operacji zmiany płci. Jak wyznał, nie zdecydował się na modyfikację genitaliów, bo to by mu uniemożliwiło przeżywanie orgazmów. Wielu rozmówców z branży wzdycha nad stygmatem porno, ale tylko Buck zauważył, że porno żyje dzięki temu stygmatowi, bo to prawda, że intrygują nas rzeczy zakazane (choćby tylko kulturowo). Czy zawód aktora porno przestanie kiedykolwiek być szemrany i pogardzany? Na pewno nie w dającej się przewidzieć przyszłości. Wcześniej musiałaby ulec marginalizacji nie tylko religia, ale i dużo silniejsze tabu, które nakazuje chronić dzieci przed seksem i treściami z nim związanymi. I tu zakwita dorodny paradoks, bo dzieci dzisiaj mają bardzo łatwy dostęp do porno, które nigdy nie powinno być vademecum seksu dla początkujących, ale my, dorośli, udajemy, że dzieci nigdy do porno nie zajrzą, a w zamian będziemy im puszczać sadystyczny seans pod tytułem Pasja i wysławiać abstynencję. Seksuolog Gryżewski wyjaśnia rzecz przekonująco: ludźmi wolnymi jest rządzić trudniej, stąd w szczególności dążenie do kontroli życia seksualnego, co w Polsce władza osiąga przy pomocy Kościoła, który wpisuje poczucie winy w całkiem naturalne i nikogo nie krzywdzące zachowania seksualne, jak masturbacja lub konsensualny seks pozamałżeński. A ponieważ mało kto umie w sobie zdusić naturalne instynkty, więc idzie do kościoła po rozgrzeszenie, a potem grzeszy znowu. „Jeśli ty prowadzisz życie pełne przyjemności, do której ja nie mam dostępu, bo ogranicza mnie religia bądź kultura, to ja cię z tego powodu znienawidzę, bo realizujesz życie, którego ja nie mogę realizować, chociaż w głębi serca tego pragnę” - tak Gryżewski opisuje motywację, która stoi za bzdurnymi pomysłami władzy w Polsce, jak na przykład zakaz dostępu do pornografii, na razie w szufladzie. Jakże się cieszę, że - dzięki Bogu - jestem ateistą. Zainteresowani tematem porno (hetero) powinni sięgnąć do Man size, którego autor napisał wręcz traktat o pornografii, choć formalnie jest to powieść. Rozmowa z Wołyńcem, czyli - by tak rzec - wybitnym znawcą tematu, byłaby cennym rozdziałem w książce. Porno jest fascynujące, książkę można przeczytać z pożytkiem, nawet jeśli nie kręci was porno hetero. Jestem wdzięczny autorowi za anegdotkę o Józefie Hennelowej, biegnącej w stronę biurka młodego redaktora Ziębińskiego, by zobaczyć co to za hałasy dobywają się z jego monitora, kiedy redaktor nieopatrznie otworzył był załącznik maila zatytułowany Laska.

[261]
z naukowego i medycznego punktu widzenia nie można stwierdzić istnienia uzależnienia od pornografii
Gdyby badać uzależnienia śledząc zmiany w mózgu, to można wykryć alkoholika lub narkomana. Osoby „uzależnionej” od porno - nie. Nie tylko fizjologia nie wskazuje na uzależnienie od porno, nie zaobserwowano w tym przypadku również typowych nawyków osób uzależnionych w inny sposób.

[506, autor w rozmowie z psychologiem Justinem Lehmillerem]
Wspominasz o OnlyFans
Ciekawostka, OnlyFans chce wyeliminować porno ze swojej oferty, czyli to, dzięki czemu w ogóle jest znane.

[630, jw.]
Alexander Rhodes stworzył w internecie społeczność NoFap zrzeszającą prawie pół miliona osób, które skarżą się na problemy z pornografią.
Po odpowiedź Lehmillera odsyłam do książki. Jeśli wierzyć seksuologowi Gryżewskiemu (jedna z rozmów w książce), to porno może zaszkodzić, jeśli widz ma w głowie przekonanie, że oglądając takie treści robi coś odrażającego. A to można usłyszeć z pierwszej lepszej ambony.

[1271, Buck Angel]
(...) porno jako wróg jest bardzo pożyteczne. Ilekroć chcesz odwrócić uwagę od czegoś naprawdę złego, wyciągasz kartę pod tytułem porno. Porno jest odpowiedzialne za handel kobietami. Nagle się okazuje, że jednak nie – handlarzami, którzy zmuszają młode kobiety do prostytucji, okazali się bardzo bogaci ludzie i zorganizowane grupy przestępcze, ale porno było idealną zasłoną dymną, bo to przecież naturalne, że w branży, która utrzymuje się z seksu, muszą istnieć patologie. Wystarczyć krzyknąć „porno”, a świat już nie patrzy tam, gdzie powinien.

[1286, Buck Angel]
Nieważny był fakt, że byłem piękną kobietą. Istotne było to, że czułem się w tym ciele fatalnie.
Sprawdziłem, rzeczywiście był piękną kobietą.

[1559, Cassie Del Isla]
Zdjęcia do większości filmów w Europie powstają w Budapeszcie lub Pradze. Tam planami rządzą agencje.
W Polsce jest jedna agencja, a aktorek porno nie ma wcale - oczywiście tych ujawnionych i mieszkających w kraju. Podejrzewam, że podziemna produkcja porno ma u nas miejsce. Argument anegdotyczny: w pewnym filmiku z potrójną (!) penetracją analną padły słowa po polsku, choć mocno niewyraźnie, więc pewności nie mam. Gdzieś z zakamarków pamięci wydłubałem Jacka Żakowskiego, który w 2002 roku z niesmakiem donosił za Faktem lub Super Expressem, że porno gwiazda Klaudia Figura właśnie pobiła seksualny rekord świata odbywając stosunek z 646 mężczyznami w ciągu jednej nocy. To jednak stare dzieje z czasów pokolenia JP2, od tej pory wyrosło nowe pokolenie katolickiej młodzieży, która tarmosi banany oglądając nowe gwiazdy ślizgaczy.

[ 1587, jw.]
Faceci mniej zarabiają, choć tak naprawdę mają trudniejszą pracę. Oni muszą mieć erekcję cały czas, kobieta może wszystko udawać. Mężczyzna w porno nie ma jak.
Jak mówi Cassie, kobiety dostają nawet pięć razy więcej.

[2329, Toxic Fucker (śp.) o swoim występie w Klanie w 2015 roku]
Odcinek wyemitowano i zaczęło się. Nagle wybuchła afera. Aktor porno zagrał w naszym narodowym serialu, kto na to pozwolił, kto do tego dopuścił!
A skąd polskie świętoszki czerpią wiedzę o aktorach porno? Z Ducha Świętego? Toxic wystąpił w roli całkiem epizodycznej, zagrał dostawcę pizzy i zniknął. Naprawdę było o co robić tyle hałasu!?

Gorące lata 70. czyli Goodbye Seventies

Kolejny film Todda Verowa, reżysera nierównego, co widzę po swoich wynurzeniach (Leave blank, Between Something & Nothing, Bad Boys Street, Anonymous). Również kolejny film ze studia Ariztical, ale bez charakterystycznego dla jego produkcji dziadostwa. Rzecz zrobiona jest na paradokument o producentach porno dla gejów w latach siedemdziesiątych. Po pobieżnym przeszukaniu sieci widzę, że nie było reżysera i aktora porno Brada Forda, który współpracował z przyjacielem scenografem Vinnym, a w obsadzie regularnie zatrudniał Horse'a (przydomek zasłużony) i Matta Bottomsa, którego pseudonim jasno wskazywał, jaką pozycję ów odgrywał w filmach. Rzeczywiście, to w latach siedemdziesiątych zaczęła się na dobre masowa produkcja porno, w tym w wersji homo. Pierwszy słynny homopornos Boys in the Sand to rok 1971, akcja ma miejsce na Fire Island, wspomnianej również w filmie jako miejscu kręcenia kolejnej akcji kopulacyjnej (do dziś jest to punkt odniesienia w prawdziwym porno dla gejów). Wszystko byłoby pięknie, ale nadeszły lata osiemdziesiąte, czas hekatomby gejów, i niewielkim pocieszeniem jest to, że niegdysiejsze erotyczne szmiry po latach zyskały uznanie w kręgach artystycznych i eksponuje się je w galeriach sztuki. (O tym mówi się w filmie, ale tego postanowiłem nie weryfikować.) Cóż, bohaterowie odchodzą kolejno z tego świata, a osiągnięcie Verowa polega na tym, że jakoś niewiele mnie to obeszło. Przesadna umowność, nienachalny profesjonalizm, a w tle bez przerwy tandetna muzyczka z dawnych pornosów. Jak na Ariztical film niezły, ale to marny komplement.

Save Me

Temat terapii konwersyjnych mamy już jakby przerobiony, ale film jest sprzed ładnych paru lat, kiedy o Conleyu jeszcze nikt nie słyszał. O tym ostatnim już wspomniałem na blogu, omówiłem też Złe wychowania Cameron Post, a z czasów przedblogowych pamiętam film Wszyscy święci, w którym ośrodki „naprawcze” prześmiewczo przedstawiono jako rozsadniki homoseksualizmu, bo chłopcy tam zgromadzeni mogli śmiało dobierać się w pary bez obaw, że trafią na heteryka, który mógłby im przylać, gdyby się do niego przystawiali. W relacji z książki Żony gejów wspomniałem o polskiej Pomocy 2002, która kiedyś „leczyła” gejów kładąc ich parami do jednego łóżka (!). W Save me metoda konwersji jest dużo subtelniejsza, owszem, nadal jest śpiewka, że homoseksualne zachowania odwodzą cię od Jezusa, ergo jesteś gorszym człowiekiem, ale tego ostatniego nigdy wprost nie mówią. Poza tym pobyt w ośrodku jest twoją decyzją, możesz odejść w każdej chwili. Ośrodek założyła Gayle, która z pobudek osobistych chce ratować (w jej mniemaniu) młodych chłopaków. Trafia do niej Mark, gej narkoman. Gdyby Jezusem leczyła z uzależnienia, to byłoby pół biedy, bo nic mi do tego, jeśli ktoś z pobudek religijnych wyjdzie z nałogu. Słabiej jest, gdy zaczyna mi się wmawiać, że to jedyna opcja. Gayle uparła się, że problemem jest raczej homoseksualizm niż narkotyki, a ponieważ dzięki niej Mark się od nich uwolnił, co naprawdę mu pomogło, więc nie dziwne, że zgodzil się z nią we wszystkim. Czy jakiś gej, oglądający ten film na outfilmie, kibicował Markowi, by udało mu się zostać heterykiem? Szanse na to zdają się maleć, ilekroć widzimy Marka w towarzystwie Scotta, innego „pacjenta”, chłopa dorodnego i sympatycznego (w Queer as folk ten sam aktor grał Bena, uczonego humanistę-kulturystę). W roli Marka zobaczyliśmy Chada Allena, znanego mi z filmów o detektywie-geju Stracheyu. Nie pogniewałbym się, gdyby te filmy trafiły do outfilmu. Na samym początku widzimy kierowcę i pasażera całujących się w czasie jazdy autem. Już Einstein zwrócił uwagę na to, że jeśli całujesz się prowadząc samochód, to nie poświęcasz pocałunkowi należytej uwagi.

Poważni ludzie czyli Serious Men

Poważni ludzie w Bollywood postanowili pokazać światu, że umieją w dramaty. W historię wprowadza nas swoim sarkastycznym komentarzem Ayyan, asystent techniczny w instytucie naukowym, w którym tytułowi poważni ludzie zajmują się badaniami kosmicznymi. Pierwsze dialogi, kiedy Ayyan droczy się z żoną w ciąży, zapowiadają komedię, ale wkrótce robi się smutno, kiedy opętany chorą ambicją ojciec chłopca w wieku wczesnoszkolnym zmusza go do udawania geniusza. Ma w zanadrzu wiele pomysłowych sztuczek, więc z początku idzie mu nieźle. Chłopiec zyskuje sławę, którą chcą wykorzystać lokalni politycy, intryga zagęszcza się, a wyjawienie sekretu zaczyna być groźne dla interesu ważnych ludzi i tak dalej. Przesłanie główne jest prościutkie: rodzice, nie znęcajcie się nad swoimi dziećmi, każąc im realizować wasze ambicje. W Azji bardziej wschodniej typowy model wychowawczy to zmuszanie potomstwa do nauki kosztem dzieciństwa. W Europie mamy raczej permisywizm i izolowanie dzieci od jakichkolwiek przykrości, nawet Baba Jaga to już hardkor ponad miarę. Traktatem o metodach wychowawczych film oczywiście nie jest, a czy obeszły nas perypetie bohaterów? Trochę tak, ale bez przesady, bo ta historyjka jest nieco zbyt wydumana.

Żony gejów: o tym, czego nikomu się nie zdradza (Maria Mamczur)

Nieco trywialnie rzecz ujmując, żony mężczyzn, którzy okazują się homoseksualni, mają słuszny powód czuć się gorzej niż te, które mąż zdradził z inną. Te drugie miały przynajmniej szansę na kilka lub kilkanaście lat udanego seksu, czego z ukrytym gejem doświadczyć nie sposób. Dochodzi tu też niemal nieuchronne pytanie, jakie sobie zadają żony gejów: czy jestem w pełni kobietą, skoro wybrał mnie homoseksualista? Wiąże się z tym kolejna kwestia, czyli wstyd przed ujawnieniem tego wobec najbliższych i znajomych. Samotne zmaganie się z takim problemem prowadzi do depresji i zaniedbania się, co najlepiej było widać w opowieści Krystyny, która ciężko przeżyła swoje czteroletnie małżeństwo, ale się pozbierała. Po rozdziale o żonach autorka oddaje głos mężom, a na koniec ekspertom. Prosty obrazek, na którym oszust mami niewinną kobietę, aby mieć parawan zasłaniający jego homoseksualizm, komplikuje się mocno. Nie wszyscy muszą być świadomi swojej homoseksualności, inni mogą zostać popchnięci do ożenku przez księdza (osobiście znam taki przypadek) lub żyć złudzeniem, że uda im się wytrwać w takim związku, a homoseksualizm po prostu minie jak młodzieńcza fascynacja Korwinem-Mikke. W rozmowie z Lwem-Starowiczem pada przykład mężczyzny blisko trzydziestki, kompulsywnie zmieniającego partnerki seksualne. Może jest pan gejem, zasugerował profesor. Po usłyszeniu tej sugestii facet mało gabinetu nie zdemolował, ale po niedługim czasie okazało się, że faktycznie jest gejem, czego sobie wcześniej nie uświadamiał. Julii, zwracającej do męża: NIE KŁAM! I nie rość sobie prawa do robienia komuś szamba z życia! [1260], nie można zarzucić zniuansowanego spojrzenia na sprawę, choć oczywiście rozumiemy, że to wypowiedź emocjonalna. Niegdyś na tym blogu zasugerowałem dziewczynom, których partnerzy okazali się gejami jeszcze przed ślubem (lub na wczesnym etapie związku), aby - po słusznych pierwszych żalach i pretensjach - zdały sobie sprawę ze szczęścia, jakie je spotyka. Przecież właśnie uniknęły wplątania się w długotrwały i fatalny dla nich układ, bardzo niezdrowy zarówno psychicznie, jak i fizycznie, bo zbyt rzadki seks prowadzi u kobiet do komplikacji zdrowotnych. Zapewne powinienem zweryfikować trafność moich uwag po przeczytaniu opowieści Katarzyny (zob. [887] poniżej), ale w jej przypadku trudno mówić o wczesnym etapie. Innym zagadnieniem są związki, w których ona wie od początku o homoseksualizmie partnera, historie przywodzące na myśl film Układ prawie idealny (w przypadku tych poprzednich: KłamstwoOn, ona i on lub Co nas łączy?). Autorka wykracza poza temat zasugerowany w tytule również w paru ciekawych rozdzialikach Zapisane w notesie. Zwróciłem uwagę na opowieść Pawła o terapii konwersyjnej, w którą się zaangażował z pobudek religijnych, kiedy studiował w Niemczech. Miał daleko, bo musiał dojeżdżać do Częstochowy, oddalonej około tysiąca kilometrów od jego uczelni. Koncepcja „leczenia” oparta była na założeniu, że „pacjent” miał nadgorliwą matkę i nieobecnego lub emocjonalnie zdystansowanego ojca, więc należy ten brak ojcowskiej czułości zrekompensować przytulaniem się do innych mężczyzn i spaniem we dwóch w jednym łóżku. W książce nie mówią o tym wprost, ale na pewno chodziło o Pomoc 2002 (istnieje do dziś!), której metody „terapeutyczne” panna Pawłowiczówna postulowała swego czasu objąć finansowaniem z NFZ. W roli eksperta w ostatnim rozdziale wystąpił m.in. redaktor Marcin Dzierżanowski, prezes Fundacji Wiara i Tęcza, która w oczach ateisty, czyli moich, ma cele niewarte zachodu. Postulat włączenia akceptacji homoseksualistów do doktryny katolickiej zapewne taki absurdalny nie jest, skoro w tej doktrynie obcesowo traktuje się inne biblijne przykazania, na przykład to o gotowaniu koźlęcia w mleku matki jego (albo w ogóle podważa się autorytet Pisma, jak to uczynił B16, zob. [241]). Redaktor wspomina o ładnym paradoksie, z jednej strony księża namawiają gejów do poślubiania kobiet, z drugiej - homoseksualizm mężczyzny jest poważną przesłanką za unieważnieniem małżeństwa kanonicznego. Omawia również sztuczkę prawną stosowaną przez pary lesbijek wychowujące wspólnie dziecko jednej z nich. Po ewentualnej śmierci matki biologicznej ta druga staje się według prawa obcą osobą - słyszałem o takim przypadku, dziecko zostało oddane w opiekę do rodziny zmarłej, a druga matka nawet nie miała prawa go spotykać (tylko psychopata lub katolik mógłby uznać, że to jest w porządku). Zabezpieczeniem jest uznanie ojcostwa przez znajomego geja, który w razie śmierci matki biologicznej może w świetle prawa przejąć opiekę nad dzieckiem. Przytoczę teraz moje dwie uwagi, ściślej bądź luźniej związane z tematem.
  • Jeśli jakieś pytanie brzmi śmieszne lub głupio w kontekście heteroseksualnym, to czemu zadawać je gejom? Oto przykłady. Kiedy postanowiłeś być heteroseksualny? Czy uważasz, że być heteroseksualistą jest naturalne i co znaczy „naturalne”? Jak sądzisz, jaka jest przyczyna twojego heteroseksualizmu? Czy podejmiesz próbę wyleczenia się z heteroseksualizmu? Dlaczego obnosisz się ze swoim heteroseksualizmem?
  • Wspaniale byłoby, gdyby rodzice umieli na odpowiednim etapie powiedzieć swoim dzieciom: Jesteś w wieku, kiedy odkrywasz swoją seksualność. Jeśli okaże się, że odczuwasz pociąg do osób twojej płci (lub inny uchodzący za nietypowy), powiedz nam o tym, a my postaramy się to zaakceptować. Próbuj nie tłumić swoich pragnień, bo, jakiekolwiek są, dławienie ich może unieszczęśliwić cię na całe życie. (Prawiczków, którzy mi tu wyjadą z tekstem, że przyzwalam na zoo- lub pedofilię, proszę uprzejmie: odpieprzcie się. Mam na myśli seks konsensualny i legalny.)
Na koniec ponowię hasło rzucone przeze mnie onegdaj: geje wszystkich krajów, nie żeńcie się! Mnie w każdym razie wyszło to na dobre.

[502, Ela.66]
Pierwszy nasz seks na szkolnej wycieczce, w hotelowym pokoju. Długo mnie pieścił, ale nic poza tym. Zamknął się w łazience. Słyszałam, jak wymiotuje.

[887, Katarzyna]
Może to wszystko nigdy by się nie wydarzyło – ten mój wyjazd do Włoch, niefortunne małżeństwo, kilkuletnie nędzne życie w ukryciu, gdyby nie fakt, że moja pierwsza wielka miłość, mój narzeczony, z którym przez cztery lata planowaliśmy piękny ślub, okazał się gejem. A ja dowiedziałam się o tym w taki sposób, że długo nie mogłam się podnieść, odbudować jako kobieta.

[2347]
W Polsce, dopóki obowiązywały kodeksy karne zaborców, relacje homoseksualne podlegały karze więzienia, którą zniesiono w 1932 roku.

[2402]
W Bangalurze członkowie rodziny mieli zmusić homoseksualistę do uprawiania seksu z własną matką w ramach „terapii”, która miała wyleczyć go z homoseksualizmu.

[2810, Czarnobiały]
Skoro ten człowiek znalazł się w związku z kobietą, to taka była jego potrzeba.
Może, ale większe pieniądze postawiłbym na nacisk otoczenia.

[3294]
Logika, jak najbardziej naukowa, podpowiada, że homoseksualizm nie ma żadnego sensu, skoro nadrzędnym celem istnienia organizmów jest rozprzestrzenianie ich własnych genów i ciągłość gatunku.
Z perspektywy ewolucji homoseksualizm jest zagadką. Geny decydujące o tej orientacji seksualnej powinny przecież w sposób nieunikniony zaniknąć w populacji, skoro ich nosiciele nie są skorzy do przekazywania ich potomstwu. Wniosek nasuwa się taki, że poza genami są również inne czynniki w grze. Wskazują na to również badania bliźniąt jednojajowych, które często, ale jednak nie zawsze, mają tę samą orientację. Autorka przedstawia jedną ze znanych mi koncepcji objaśniającą zjawisko homoseksualizmu, której tu nie omówię.

[3597]
Każde z tych rozwiązań nie mogło przynieść jej ukojenia.
Żadne z tych rozwiązań! Żadne, nie każde. To jedyna wpadka językowa, jaką dostrzegłem u autorki, której językowa staranność budzi podziw.

[3723]
Następnego dnia wieczorem doszło do zamieszek z udziałem ponad 2000 gejów i lesbijek. Podpalano samochody i lokale. Do rozpędzania tłumu skierowano 400 policjantów. Starcia z policją trwały do 4 rano.
Chodzi o zdarzenia wokół Stonewall w 1969 roku, o których ciekawie wspomniano w książce. Okazją do spotkania w klubie Stonewall była stypa po Judy Garland. Właśnie taką imprezę postanowiła rozpędzić nowojorska policja!

[3838]
Jednak z wiekiem, kiedy spada poziom testosteronu, słabnie popęd, zaczynają oni dostrzegać, że ta kobieta nie jest tak naprawdę dla nich interesującym obiektem, bo to mężczyźni pociągają ich seksualnie.
Słowa prof. Izdebskiego, jeden z trafnych argumentów przeciw ożenkom gejów.

poniedziałek, 13 września 2021

Wśród chwastów czyli Mauvaises herbes

Trochę się zdziwiłem, kiedy w pierwszej scenie żołnierze mordują cywilów, a w następnej przeskakujemy gładko do zwykłej komedii, a może nie tak zwykłej, bo chwilami autentycznie zabawnej. Od razu się domyślamy, że chłopiec uratowany z rzezi w Algierii (chyba) jest tym dorosłym Waelem, który razem ze starszą panią Monique'ą (jak zwykle niezawodna Deneuve), albo po prostu Moniką, robi małe szwindle na parkingach centrów handlowych w Paryżu (chyba). W czasie takiej akcji Monika spotyka starego znajomego Victora i w ramach spłacania długu wdzięczności Wael zostaje tymczasowo opiekunem trudnej młodzieży, sztuk sześć, a ona - sekretarką Victora. Nieśmiertelny schemat jest taki, że Waelowi uda się przełamać lody, cała ferajna się polubi, a co więcej, główna intryga zmierza do rozwiązania, w którym bohater okaże się bez mała kimś na miarę świętego Kolbego. Ani Monika, ani Wael, ani nikt z trudnej szóstki nie jest tak naprawdę zdeprawowany, w przeciwieństwie do pewnego stróża prawa. Zróbmy twórcom i sobie przyjemność i uwierzmy, że możliwe jest, by system tak mylił się w ocenie jednostek. Każda komedia jest trochę głupawa, więc może nas bawić tylko wtedy, gdy trochę odpuścimy. Tu nie trzeba się bardzo napinać, w porównaniu z de Funèsem ta komedia jest wręcz inteligentna. Byłaby taka nadal, gdyby wyciąć elementy dramatyczne, te rzezie, dramaty małego sieroty i molestowanie pedofilskie. Z tym bagażem film przypomina pawanę, muzykę taneczną, którą Ravel skomponował, by uczcić śmierć infantki. Ktoś podobno pisze teraz żałobne mambo dla ofiar covida.

Biały lotos (serial)

Tak to jest, kiedy napompuje się oczekiwania, a potem człowiek się dziwi jak Gałkiewicz, że jak to zachwyca, skoro nie zachwyca. Ludzie bogaci są okropni, czasem antypatyczni. Mimochodem i nieświadomie sprawiają przykrości innym osobom, nie wykluczając bliskich. Potrafią wzbudzać fałszywe nadzieje i niszczyć sobie przyjemność pobytu w luksusowym hotelu dociekaniem, czy ktoś inny przypadkiem nie dostał lepszego apartamentu. Jeden z istotnych zwrotów akcji wiąże się z politycznie poprawnym wzmożeniem jednej panny. To sprawdziłoby się jako materiał na komedię, ale kolegom to się nie udało lub nie o to im chodziło. Na osłodę są wątki homo oraz Austin Stowell z boskim torsem, ale to jakby kapuśniak słodzić, kiedy za nim nie przepadasz. Moją ocena: trzy z plusem, staraj się bardziej.

Obrazy bez autora czyli Werk ohne Autor

Na film o artyście trzeba mieć pomysł. Choćby nawet taki, jak historia o Mozarcie zmyślona przez Puszkina. Kiedyś Szymborska rozważała prawdziwy, niepodkoloryzowany film o poecie w czasie tworzenia. Poeta leży i myśli. Poeta wstaje i parzy herbatę. Poeta zapisuje coś na kartce, po czym ją mnie. Już jasne, o co chodzi? Z malarzami czy muzykami nie jest lepiej. Kurt Barnert wielkim malarzem jest, o czym świadczy najlepiej to, że taki film o nim nakręcili. Żył w tak ciekawych czasach, że sam nie musiał być szczególnie interesujący, co zobaczyliśmy po jego odpowiedziach na konferencji prasowej. Te czasy objęły nazizm, wojnę (ze słynnym nalotem na Drezno), życie w DDR, a potem ucieczkę na Zachód. Przypadek zrządził, że związał się z córką gorliwego nazisty, który w imię czystości rasowej skrzywdził małego Kurta. Jak było do przewidzenia, po latach wywołało to u niego impuls artystyczny, który już w RFN pozwolił mu wyrazić swoje oryginalne przesłanie do świata, a ten - szczęśliwie dla artysty - zauważył je i docenił. Wcześniej w DDR nie było mowy o sztuce, bo był to czas dyktatu doktryny socrealizmu, który twórcy zestawili ze zbieżnymi poglądami nazistów na sztukę dekadencką i zdegenerowaną, która nie będzie w stanie wyrazić myśli o wyższości narodu czy proletariatu. Nieprzypadkowo wspomniany nazista przekwalifikował się gładko na komunistę. Jest kilka niezłych epizodów, między innymi podchody Kurta do przyszłej żony Ellie, a najciekawszy wydaje się wątek artystycznej reedukacji Kurta w Düsseldorfie, niemieckiej krynicy sztuki nowoczesnej. W groteskowym skrócie zobaczymy wszystko, co uwielbiamy i czego nienawidzimy w dzisiejszych galeriach i wystawach. Wśród tego szaleństwa Barnert zaproponował coś szokującego, czyli powrót do malarstwa figuratywnego, oczywiście modnie udziwnionego. Niezły numer polega na tym, że postać malarza jest jedynie bardzo luźno wzorowana na autentycznym artyście o innym imieniu, więc jest to w zasadzie biografia pozorna, której tytuł oddaje ironicznie niezrozumienie, z jakim spotyka się artysta. I niech nikt nie śmie zasugerować, że być może on sam ponosi za to część odpowiedzialności. Aż żałuję, że nie jestem hetero, bo dwie śliczne dziewczyny pokazują się w kadrze całkiem nago. Być może ma to być przyczynek do rozważań o pięknie prawdy, o którym wspomina się w filmie. Przyjemność psuje fakt, że każdy z nas zna parę mało estetycznych prawd.

niedziela, 12 września 2021

Podróż w nieznane 2 czyli Khae Ni Ko Di Laeo 2

W sequelu okazuje się, że Toey dużo głębiej przeżył rozstanie z Oatem, niżby to wynikało z zakończenia pierwszego filmu. Minęły cztery lata, jak poprzednio Toey wyjeżdża na wakacje, tym razem na tajską wyspę Ko Kut. Domyślamy się, że Toey nie utrzymywał kontaktu z Oatem, ale ni z tego, ni z owego napisał mu coś na fejsie, więc następnego dnia Oat w tajemnicy przed żoną pojawia się na wyspie. W dalszym ciągu nastąpi wiele melodramatycznych rozmów oraz jedna scena łóżkowa, jak na Azję niezwykle odważna, bo jasno z niej wynikało, kto kogo posuwa. Rozmowy są majstersztykiem rozciągania skromnej treści na niemiłosiernie dłużące się minuty filmu, ja tak cię kocham, ale ty mnie zraniłeś, przebacz mi, popełniłem błąd, to ja popełniłem, bo tak nie można, co powie twój syn, ale ja przecież tylko ciebie kocham, bo ty mi ufasz itd. Dla urozmaicenia do fabuły wprowadzono recepcjonistkę Jen i japońskiego turystę, ta druga postać praktycznie bez znaczenia, choć daje nawet mały wykład o japońskim rozumieniu grzeczności, według którego ustąpienie miejsca starszej pani w Japonii jest afrontem dla niej, bo w ten sposób daje się jej sygnał, że nie wytrzyma stojąc. Proponuję w to nie wierzyć bezkrytycznie, bo film jest tajski, więc może operować tamtejszymi stereotypami. Postać recepcjonistki z wałkami na głowie wygląda na parodię gry aktorskiej, dokładnie taką, jaką widzieliśmy w serialu From Here on OUT o kręceniu filmu, w obsadzie którego Azjatka grała szkocką nacjonalistkę. Jen jest jej klonem, a jeśli kto woli - Jar Jar Binksa. Nie ma smoków, ani wróżek, ale cała ta opowieść pod koniec okazuje się piękną, politpoprawną bajką, więc bardzo brakowało nam świergolących ptasząt, jelonków tulących się w tle do łań lub T-rexów miłośnie wpatrzonych w swoje T-rexice.

Podróż w nieznane czyli Present Perfect: Khae Ni Ko Dilaeo

Sądząc z samego filmu, Tajowie nie różnią się wyglądem od Japończyków. Przynajmniej ci dwaj, Toey i Oat, którzy - każdy z osobna - wybrali się do Japonii w celach turystycznych, ale bardziej po to, by oswoić się ze zmianami w życiu, których doświadczyli lub mają doświadczyć. Nie dałoby się napisać wprost, o co konkretnie chodzi? Ależ tak, ale wtedy wyjawiłbym pół intrygi tego niezbyt skomplikowanego filmu. Przypadek sprawił, że zajęli sąsiednie domki dla gości, a kiedy sympatyczny Oat zapukał do nieznajomego Toeya, spotkał się z tak oziębłą reakcją, że ja bym w duchu rzekł „fuck you!” i dał sobie spokój. Jednak Oat nie odpuścił i - jak to na outfilmie - na rozmowach się nie skończyło, ale należy zaznaczyć, że te niedialogowe formy kontaktów są w filmie pokazane z azjatycką powściągliwością. Urok tego filmu w głównej mierze wiąże się z niezwykłością japońskich realiów w aspekcie krajoznawczym i kulinarnym. Wraz z parą bohaterów zobaczymy parę malowniczych pejzaży w okolicach Higashikawy, a potem popatrzymy, jak sobie radzą z japońskim papu. Natto, zupa miso, sukijaki, shabu-shabu. Szczególnie natto sprawia wrażenie posiłku hardkorowego, bo jest to sfermentowana soja, pokryta śluzem, który ciągnie się jak wydzielina obcego z Nostromo. Wystarczy to zmieszać z surowym jajkiem i podać z ryżem, a będzie się jadło z trzęsącymi się uszami. Niemniej nie wszyscy bohaterowie filmu by się z tym zgodzili. Gdyby nie ta Japonia, to niewiele byłoby do oglądania, bo sam wątek pogłębiającej się znajomości obu młodzieńców aż tak zajmujący nie jest. Być może po obejrzeniu części drugiej zmienię zdanie.

czwartek, 9 września 2021

Upadek i wzlot Reginalda Perrina (David Nobbs)

Jeśli wydawca podjął się wprowadzić po niemal pięćdziesięciu latach tę książkę na rynek polski, to musiał być przekonany o jej wartości. To, że jest to humor brytyjski, jak czytamy w opisach od wydawcy, jest zbyt błahym powodem. Przeczytałem i uważam, że powieść zestarzała się dobrze. Dotyczy to jej polskiego, świeżego tłumaczenia, bo nie mam pojęcia, czy angielski pierwowzór nie trąci myszką (nb. „trącić myszką” trąci myszką, czyż nie?). Przeżycia Reginalda to najzwyklejszy kryzys wieku średniego, ale w nietypowym wydaniu, co znaczy, że chłop zaszalał dość mocno. Choć realia są z innej epoki, muszę przyznać, że autor świetnie wyczuł nadchodzące czasy. Znajdziemy tu naiwną ufność w komputery (już wtedy!), krytykę kapitalizmu w wydaniu Morawieckiego („zapieprzać za miskę ryżu”), lekko wydrwioną polityczną poprawność, a nawet zafascynowanie cockneyem i zapowiedź prymitywnych, raperskich rymów. Ta historia z fajnym twistem prosi się o sfilmowanie, sprawdziłem i znalazłem serial zrobiony jeszcze w latach siedemdziesiątych. Ciekawe, czy zachowali subtelność książki, gdzie wiele postaci ma głębsze powody, by zachowywać się tak, jak się zachowują, na przykład ta sekretarka, która pozornie bez wahania jest gotowa zdradzić męża. A humor? Był, nawet dobry, ale bez przesady, wielkiego turlania nie przeżyłem. W tekście zwróciłem uwagę na nieznane mi słówka: fidybus [1577] i koniopłoch [2850], więc mogę teraz opowiadać w towarzystwie anegdotkę o cioci, która fidybusem wypalała koniopłochy.

[236]
Komputer stwierdził, że trzy najpopularniejsze smaki lodów to podpórki na książki, pumeks i Niemcy Zachodnie.

[1150]
W tym co zawsze przedziale pociągu o 8:16 Reggie otworzył gazetę na stronie z krzyżówką. Zmarszczył brwi, a potem napisał: Nie jestem tylko narzędziem kapitalistycznego społeczeństwa.
A epoka Thatcher jeszcze przed nim.

[2164, Reggie w końcu znalazł sposób na stukniętą staruszkę na dworcu Waterloo]
– Przepraszam – powiedziała. – Może mógłby mi pan pomóc? Szukam pana Jamesa Purdocka z Somerset.
– To ja jestem James Purdock z Somerset – odparł Reggie.
Staruszka odeszła z rezygnacją, by zaczepić kolejnego pasażera.

[2546, z przemówienia Reginalda]
Ile wojen by stoczono, ilu ludzi byłoby dręczonych na tym świecie, gdyby nikt w nic nie wierzył? (...) Człowiek jest jedynym gatunkiem neurotycznym do tego stopnia, że potrzebuje mieć w życiu cel.

[3266, ustalenia konstabla Barkera]
Kilku z nich pamięta tego człowieka. Jeśli ich opisy są dokładne, był to wysoki łysy brunet średniego wzrostu, z jasnymi włosami i z haczykowatym prostym nosem, jednym okiem niebieskim, jednym zielonym i jednym piwnym.

[3719]
Sierpień nadciągnął szybko niczym mknąca gazela, a odszedł jak mrówkojad w ciąży.
Wypisz, wymaluj - tegoroczny sierpień.

[3995]
Tom pójdzie do pracy, a dzieci do przedszkola, by uczyć się postępowych, świadomych społecznie, nierasistowskich przedszkolnych rymowanek.

D'Agostino

Do tego produktu nie dołączono instrukcji obsługi, więc ja tutaj ją spiszę dla dobra ludzkości. Przed seansem dobrze znieczulić się substancjami powodującymi rozluźnienie styków z rzeczywistością, byle przy tym zanadto nie rozluźnić stolca. Aby zapobiec aktom autodestrukcji, wszystkie narzędzia tnące, tępe żyletki, nożyczki, ostrza itp. chowamy w głębokich czeluściach naszej kwatery. Osoby, dysponujące odpowiednim pokrętłem, powinny go przekręcić na najniższy poziom oczekiwań wobec logiki fabuły i gry aktorskiej, z kolei miłośnicy lokowania produktów na poziomie piekarni Habadzibadło pokochają ten film tą szaloną miłością, jaką zaskakująco przystojny Allan darzy swoją niewiastę Sylvię, której zdjęcie mogłoby być bez trudu pomylone z portretem Picassa z okresu Panien z Avignon. Krwotok z uszu grozi po usłyszeniu akcentu amerykańskiego w realiach londyńskich, a zawał kiszki stolcowej - po usłyszeniu, że dyrektora z firmy z Top 500 nie stać na dziecko lub że Allan jest zaskoczony spadkiem po babce na Santorini, więc jedzie tam, a wcześniej najwyraźniej nie pofatygował się na pogrzeb. I zostawiaj tu komuś spadek! Na filmie wzruszą się wszyscy (i wszystkie), którzy uważają, że pomieszczenia będące sceną dla akcji typu BDSM należy dekorować nastrojowymi świeczkami. Starym i młodym oblechom, którzy gotowi są obejrzeć byle co dla scen seksu, życzymy cierpliwości i wytrwałości. Nudystów i nudystki usatysfakcjonuje postać tytułowa, która jest naga praktycznie przez cały film, chociaż to nieprawda, wszak Allan podjąwszy się opieki nad D'Agostinem założył mu krawat. Na koniec nie doznają zawodu amatorzy twistów z filmów Shyamalana. Zauważyliśmy, że tłumacz ścieżki dialogowej, Maciej Kurzyk, do tej pory niezastąpiony w outfilmie, nie figuruje w tej roli w innych niedawno widzianych przez nas filmach. Macieju, napisz proszę, do którego zakładu psychiatrycznego trafiłeś. Przyjdziemy do ciebie z dobrym słowem i zupą pomidorową w słoiku.

Powierzchnia czyli The Surface

W ramach nadrabiania zaległości obejrzeliśmy kolejne danie z oferty outfilmu, prawdopodobnie już trzecie ze studia Ariztical, które trzyma się pewnej wizji filmów gtm. Cechy wspólne to wątła fabuła, nastrojowość, powaga, proste historie i dialogi. Główny bohater Powierzchni jest na swój sposób nietypowy, bo nie miał zwyczajnej rodziny z mamą i tatą, lub choćby z dwoma tatusiami - piszę zagadkowo, bo nie chcę zdradzać zbyt wiele. Kiedy już się dowiemy, jak wyglądało jego dzieciństwo i okres nastoletni, to przestaniemy się dziwić jego marudzeniom z offu, ale też specjalnego zaskoczenia nie doświadczymy. Po ponad dwudziestu latach takiego życia spodziewalibyśmy się, że Evan sobie psychicznie z tym poradzi, ale on lubi mieć problemy (podobno poczucie szczęścia jest pochodną balansu dopaminy z oksytocyną lub czegoś w tym stylu, na co wpływ mamy żaden). Przechodząc do konkretów, jego przeszłość zaważy na związku z Chrisem, kiedy wskutek zbiegu okoliczności pozna Petera w pakiecie z jego dzieciństwem udokumentowanym na taśmie filmowej - czyli tym, czego jemu samemu tak bardzo brakuje. W wielu ujęciach Evan pływa w wodzie, a żeby pływać, potrzebna jest głębia pod powierzchnią, co metaforycznie zgrabnie oddaje myśl, że potrzebujemy pewnego rodzaju doświadczeń, by móc żyć chwilą obecną. Niektóre z sytuacji w filmie zazwyczaj w życiu wiążą się z okazywaniem wiekszych emocji, ale tu nie zobaczymy nic poza parą załzawionych oczu i smutnymi buziami. Czuję, że osiągam poziom przesycenia filmami nastrojowymi, jeśli taki będzie kolejny, to dla uspokojenia zmienię sobie nastrój demolując krzesło lub inny mebel. Albo obejrzę Piłę 6.

Tu byłem: Akwarium Gdyńskie

Były miniaturowe rekiny, płastugi, żółwie i aksolotle. Nie było żadnego przedstawiciela z rodzaju Hypselodoris, ani też Homo aquaticus (pospolicie zwanego Aquamanem). Mogli chociaż wyeksponować Momoę lub Sagata (tego drugiego z ograniczeniami wiekowymi) z opisem, że to forma życia najbardziej zbliżona do oryginału.

The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger