Nie wiem po co ten tytuł

              

czwartek, 28 października 2021

Diuna czyli Dune

O, cholera - pomyślałem spoglądając na okno jaśniejące świtem. No nic, czytam dalej, rzekłem sobie w myślach. Chodziło rzecz jasna o Diunę Herberta - pierwsze moje z nią zetknięcie. Dzisiaj trudniej mi sobie wyobrazić nastolatka, który zarywa noc pochłaniając książkę. Samego porno na Pornhubie jest tyle, że można by oglądać ponad sto pięćdziesiąt lat bez przerwy, a to przecież jedna z niewielu podniet. Czy można być na bieżąco z ofertą księgarską? Filmową? Muzyczną? Naukową? Teatralną? Sto pięćdziesiąt lat Pornhuba staje się śmiesznie małym ułamkiem czasu, który należałoby zainwestować w przyswajanie dzieł kultury dawnej i współczesnej. Szansa, że kogoś dzisiaj przyciągnie książka pod tytułem Diuna jest znacznie mniejsza, niż wtedy, gdy ja miałem ją w ręku po raz pierwszy. Film jest bezpieczniejszy, jeśli chodzi o możliwość zarwania nocy. Często w kinie zdarza mi się analizować, suflować reżyserowi, aby poprawił tę scenę, wyciął inną lub znalazł innego aktora. Najlepiej jest wtedy, gdy nie mam na to ochoty, co zdarzyło mi się na tym filmie. Wchłonęła mnie ta historia całkowicie, choć przecież dobrze ją znam. Świetna strona wizualna, niesamowita oprawa muzyczna, znakomita obsada i ów niezwykły patos, który ani przez chwilę nie nuży. Kto liczy na humorek z pierwszej trylogii Gwiezdnych wojen, przejedzie się na tym filmie jak Rodowicz na kucyku. Część uroku scenografii polega na jej surowości, to nie Barok, lecz klasycyzm. Nie jestem w stanie wczuć się w widza nieznającego tej historii, choć bardzo chciałbym, by możliwe było na chwilę wyłączyć sobie część pamięci, by móc oglądać ze świeżym umysłem. Opowieść Herberta to przeniesienie realiów feudalnych w kosmos, jest cesarz zwany padyszachem, są jego wasale, a wszyscy układają intrygi, zawierając dorywcze sojusze, „plany wewnątrz planów w planach”. Atrydzi wydają się najmniej umoczeni w tej galaktyce zdrad i spisków, choć lojalność Jessiki, nałożnicy księcia Leto, wydaje się wątpliwa, skoro jest ona członkinią potężnego zakonu żeńskiego Bene Gesserit, w którym nie chodzi o celibat i modły, lecz o realizację dalekosiężnych planów. Główną postacią jest Paul, syn Leto i Jessiki, który według książki naprawdę ma być młodziankiem, więc postanowiłem przestać marudzić na Chalameta, do którego, poza tą chłopięcością, żadnych uwag krytycznych nie mam. Za Paulem w Diunie Lyncha też szczególnie nie przepadałem, bo MacLachlan ani był chłopięcy, ani był typem męskim. Już bardziej przypadł mi do gustu Paul z serialu, ale to była produkcja drugoligowa. Szczegół z filmu: już na początku wspomina się o wielkim znaczeniu przyprawy, bogactwa naturalnego występującego tylko na planecie Arrakis, oddanej Atrydom w lenno. Przyprawa potrzebna jest między innymi nawigatorom Gildii Kosmicznej, monopolisty w zakresie podróży międzygwiezdnych. Jeśli dobrze pamiętam, w książce jest to jedna z tajemnic skrywanych przez Gildię, a tymczasem w filmie, bum, wypaplali na samym wstępie. Dobrze, że nie wpadli na pomysł wplątania do filmu fragmentów historii Paula spisanej przez jego późniejszą żonę. „Igrek! Igrek! Igrek! - brzmi refren. - Milion śmierci za mało było dla Igreka!” - to do przeczytania jedynie w książce (kto czytał lub oglądał, wie o jakiego Igreka chodzi). Sfilmowano jakieś czterysta z sześciuset stron pierwszego tomu wieloksiągu. Wiem, bo sprawdziłem, choć wcześniej wydawało mi się, że zostało dużo więcej, a to z tej przyczyny, że przed nami naprawdę spektakularne akcje z „paskudztwem” Alią i pięknym Feydem-Rauthą, cudownym młodzieńcem z linii Harkonnenów. Powieściowy cykl Diuny to sześć tomów (pomijam te napisane po śmierci Herberta), więc jeśli będzie popyt, to być może doczekam się ekranizacji Boga Imperatora. O, Boże Imperatorze, spraw, abyśmy cię ujrzeli na srebrnym ekranie!

Wielki apetyt czyli Da E

Nadwaga, bulimia, nietolerancja wobec płciowo niestandardowych zachowań... Chiny mówią nam: my też mamy problemy pierwszego świata. To może powinniśmy nie stosować do tego filmu taryfy ulgowej, skoro przynależność do pierwszego świata jest jakimś zobowiązaniem. Jiang Ying-Juan ma problem, bo jest otyła i ulega naciskowi otoczenia z matką na czele, że powinna nad sobą popracować. Próbuje tego i tamtego, miota się i nic. Zdaje się, że niektórzy z nas nie mogą tak po prostu wziąć się w garść i zmienić się na lepsze. „Na lepsze” napisałem z przekąsem, bo czy powinniśmy tak lekko korzystać z prawa do oceniania innych ludzi, kiedy w zasadzie ich rzekome niedoskonałości nie mają żadnego wpływu na nasze życie? Zwłaszcza kiedy te defekty są praktycznie poza kontrolą nieszczęśników nimi dotkniętych. W tym sensie film mądrze podchodzi do tematu, choć - jak to zwykle bywa z mądrością - lekko przynudza. Lekko znudzeni doceniliśmy.

Krętacze czyli El cuento de las comadrejas

Kiedy pod dom Mary podjeżdża samochód z Barbarą i Franciskiem, nie mamy złudzeń, że to jest przypadek. Para młodych ludzi zafascynowanych zapomnianymi aktorami, reżyserami i scenarzystami? - bo takie towarzystwo mieszka w domu Mary. Wniebowzięta Mara zrobi wszystko dla miłego Franciska, podpisze te nudne papiery o sprzedaży domu, bo przecież została przekonana, że świat dyszy żądzą ponownego ujrzenia jej na srebrnym ekranie, choć zdaje się, że przekroczyła siedemdziesiątkę, i od wielu lat nie gra filmach. Przeprowadzka do Buenos! Dla przyjaciół to niedobre wieści, więc zaczynają knuć intrygi. Idzie im lepiej lub gorzej, w tym drugim przypadku to dobrze dla widza, bo można się pośmiać, zwłaszcza kiedy do akcji zatrudniono pewne ośmionogie stworzenie. Twórcy mierzyli trochę wyżej niż w prostacką komedię, bo widzimy próbę refleksji nad przemijaniem wielkiej sławy. Gdzieś u Felliniego widziałem podstarzałą Ekberg, która patrzy na sporo młodszą siebie w La Dolce Vita - te klimaty, choć w mniej przekonującym wydaniu. Mniej - dlatego, że przeszłość tu jest pretekstem dla fabuły, a zakończenie przypomina Arszenik i stare koronki, ulatniają się resztki emocji, zostaje szelest papieru. To niekoniecznie źle wróży w temacie wrażenia końcowego, bo to papier, na którym mogły się znaleźć wersy śpiewane przez Jędrusik: Proszę pana, ja panu coś powiem: jestem ciepła, choć jeszcze nie wdówka. / Ale jeśli pan umie owdowić, czeka pana urocza placówka...

Miłość gwarantowana czyli Love, Guaranteed

Film napatoczył mi się na Netflixie, w obsadzie zobaczyłem tego śmiesznego Afromurzynka z Happy Endings, więc rzekłem sobie: czemu nie? Pomyliłem się, bo to był Wayans, o którym niedawno wspomniałem. Ale zaraz, sprawdzam obsadę, a to ten sam Wayans grał w Happy Endings. Jakoś mi to wcześniej umknęło. W tym filmie zagrał Nicka, który ma za sobą blisko tysiąc internetowych randek ustawionych w portalu randkowym, który obiecuje znalezienie miłości, drobnym drukiem: w czasie tysiąca randek. Portal każe sobie płacić trzy dychy miesięcznie, więc takie zapewnienie, jakkolwiek głupie się wydaje, jest prawnie wiążące. Redaktor Michniewicz swego czasu rozpatrywała podobne dylematy, zadając pytanie, czy można zaskarżyć producenta batonów Mars, jeśli w czasie spożycia nie odczuło się „smaku raju”. Sprawę Nicka wzięła Susan, wielkoduszna prawniczka pracująca pro bono, której księgowy, gratulując kolejnej wygranej sprawy, wyjaśnił, że pro bono równa się „kranówa”, kiedy z biura wynoszono dystrybutor wody, który wypadł z budżetu z powodu niskich przychodów. Również Nick okaże się szlachetnym gościem, a nie typem, który liczy na łatwą forsę. Miodzio, w którym toniemy jak naiwna mucha. Niestety od razu jest jasne, że tych dwoje jest skazanych na miłość, a na dodatek umysłem swym lotnym jak kura zdołałem odgadnąć, jaka przeszkoda stanie na drodze potencjalnych kochanków. Nic dziwnego, że film zaliczyli do kategorii wiekowej siedem plus. Widziałem wiele gorszych romkomów, ale gdybym miał dziesięć minus, podobałoby mi się dużo bardziej.

Venom 2: Carnage czyli Venom: Let There Be Carnage

Gdybym rok temu usłyszał propozycje obejrzenia filmu Jad 2: Masakra, to bym popukał się w głowę i niemalowane drewno. Po angielsku tytuł nie brzmi już tak masakrycznie głupio, czyż nie? No i ten Tom Hardy w roli głównej... I zwiastun z dowcipną scenką... Marketing działa super. Wszystkie te atrakcje, plus dobre wspomnienia o poprzednim Venomie, jakoś zdołały mi przesłonić logo Marvela, które przy promocji powinno być wyświetlane non stop z ostrzeżeniem ministra zdrowia psychicznego, że kontakt z Marvelem grozi martwicą półkul i zaburzeniami erekcji szyszynki. Z napisów wynika, że sam Tom Hardy, odtwórca głównej postaci, był zainteresowany tym sequelem, jako jeden z producentów i scenarzystów. Wyszło mu średnio, choć do obsady udało mu się dokooptować samego Woody'ego Harrelsona, który gra psychopatę w symbiozie z rywalem Venoma. Tymczasem Eddie rozstał się z Venomem po kolejnym konflikcie. I kto teraz uratuje świat? Z dawnego jugosłowiańskiego filmu pamiętam zaśpiewkę „wkrótce będzie koniec świata, niech przepadnie, mała strata”. Zgoda, gdyby przepadł świat Marvela, to byłaby naprawdę mała strata. Mam nadzieję, że za parę lat produkcje Marvela podzielą los japońskich filmów o Godzilli, które dzisiaj ogląda się tylko dla beki. Nie mam nadziei, że pustkę po Marvelu wypełni coś ciekawszego.

Friendzone

Mili faceci, nie wystarczy być miłym facetem, żeby zasłużyć na miłość kobiety. Do tego trzeba jeszcze trochę dowcipu i zawadiackości ze szczyptą nonszalancji. Bycie atrakcyjnym to ciężka praca, jeśli nie przychodzi ci to naturalnie. Ale jeśli myślicie, że zdobędziecie serce waszej wybranki fortelem, udając kogoś innego, kim nie jesteście, to się mylicie. Mówcie o swoich uczuciach śmiało, bo zwlekając z tym przegapicie właściwy moment i pozostaną wam tylko akty desperacji. To bardzo ważne przesłanie, które z filmu płynie do miłych, trzynastoletnich facetów, ale co ma o tym filmie myśleć dorosły? Jeśli już zechce myśleć, bo po co wytrącać umysł z bezmyślności? Poza tym ci dorośli, kiedy zaczną myśleć, zaczynają niuansować i podważać, a wtedy miły trzynastoletni facet może się pogubić, co mogłoby również spotkać z pozoru dorosłego Thibaulta, głównego bohatera filmu, który zabujał się w Rose. Cóż z tego, kiedy dziewczyna traktuje Thibaulta jak przyjaciela, a z przyjaciółmi się nie sypia, ani nie inwestuje w nich uczuciowo. Thibault utkwił w „strefie przyjaźni”, a miałby ochotę na miłość i na pewno nie znalazłby wielkiej pociechy w Podziękowaniu Szymborskiej. Trzy przyjaciółki Thibaulta postanowiły zrobić z niego faceta do wzięcia. Jakiś czas później widzimy Thibaulta imprezującego z ajlajnerem na powiekach, podczas gdy koleżanki knują kulawe intrygi. Kulawe w zestawieniu z tym, co na przykład zobaczyliśmy w Madame J. Czasem wyłączam radio, kiedy stwierdzam, że cisza jest ciekawsza od tematu audycji, którym jest, powiedzmy, 76 sezon NBA. W żadnym momencie nie stwierdziłem, że ten film jest ciekawszy od ciszy medialnej, a to już coś.

poniedziałek, 18 października 2021

Tata kontra tata czyli Daddy's Home

Czy to nie zastanawiające, że przez moment miałem potrzebę usprawiedliwiania się z obejrzenia kolejnej komedii? Dlaczego nikt nie tłumaczy się z oglądania Lyncha lub dramatów o ciemiężeniu czarnoskórych? Powód, który zachęcił mnie do tego filmu, można ująć w dwóch słowach, pierwsze: Mark, drugie: Wahlberg. Po obejrzeniu nadal uważam, że to najlepsza motywacja, by się z tym dziełem zapoznać. Krótkie opisy w sieci nie od rzeczy są krótkie, tam naprawdę chodzi o rywalizację między ojczymem a ojcem, kiedy ten drugi nagle po latach przypomniał sobie o dzieciach. Biedny ojczym staje do nierównej walki o względy dzieci, bo będąc przeciętniakiem ściera się z uosobieniem swagu, którym jest motocyklista z boskim torsem grany przez Wahlberga. Większość gagów spłynęła po mnie bez żadnych efektów, choć raz nie wytrzymałem, kiedy postaciom włożono w usta rozmowę, która zapewne odbyła się w pokoju scenarzystów pracujących nad tym filmem. Lepiej chyba było tego nie pisać. Najlepszy sposób, żeby zarżnąć dowcip, to zacząć od słów: a teraz opowiem najlepszy dowcip, jaki znam.

Funny People

Poczucie humoru to dziwna sprawa. Pamiętacie tych pacjentów w psychiatryku, którzy ponumerowali sobie dowcipy, a potem któryś z nich rzucał: siedemnaście! I wszyscy w śmiech. Od dłuższego już czasu, kiedy zdarza mi się widzieć kabaret w telewizji, reaguję, jakbym słyszał numer kawału. Ale ubaw mam średni, bo nie dość psychiczny jestem. Zauważyłem za to, że bawi mnie co innego. Ostatnio na przykład to, że mówi się o orzeczeniu ogłoszonym w budynku Trybunału Konstytucyjnego, oczywiście w mediach tzw. wolnych. Zakładam, że do owego budynku wejść może każdy, choćby tylko na portiernię, i tam ogłosić orzeczenie o nieważności orzeczeń zapadających w tym budynku. Zdaje się, że doszliśmy do wersji paradoksu golibrody, więc przejdźmy do filmu. Znany komik George właśnie się dowiaduje, że ma rzadką odmianę białaczki, a jego rokowania są fatalne. Ciekawy temat na komedię z Adamem Sandlerem. W opisie filmu widzimy komedię łamaną przez dramat, więc okej, może będzie łzawo, ale od czasu do czasu się pośmiejemy? Oj, będzie trudno, bo najzabawniejsze w Sandlerze jest to, że ktoś mu wmówił, że potrafi być zabawny (no dobra, niechętnie przyznam, że raz był). Poza Sandlerem jest wiele innych „zabawnych ludzi”, między innymi Seth Rogen, Audrey Plaza i Aziz Ansari (tych dwoje znanych z Parks & Recreation). W epizodzie wystąpił nawet Eminem. Rzecz w tym, że ich talent komediowy jest pokazywany w strzępkach stand-upów, a poza tym jest bardzo poważnie, choć druga część filmu, w której George ze swoim asystentem Irą odwiedzają byłą wielką miłość tego pierwszego, miała w zamierzeniu być chyba komedią. Problem w tym, że miłość jest zamężna i dzieciata, a mąż znienacka wraca wcześniej z wyjazdu służbowego. Gdybym miał do wyboru Sandlera i Erica Banana, nie miałbym żadnych rozterek. Film jest dość stary, ale już wtedy zauważono, że największe zasięgi w sieci robią relacje typu Przyłapałem kota na oglądaniu seks-taśmy Kingi Dudy! Skoro jesteśmy w tych zabawnych klimatach, tych białaczkach itp., to zakończmy dowcipem o Jasiu (cytat wierny).
Jasiu jest z babcią w kościele i jest wyznanie wiary.
Babcia mówi: moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina.
A Jasiu: babci wina, babci wina, babci bardzo wielka wina.

czwartek, 14 października 2021

Wszyscy moi przyjaciele nie żyją

Nie znam reakcji na ten film, ale wyobrażam sobie, że może wywołać efekt Rashōmon, czyli cokolwiek od zachwytu przez obojętność do obrzydzenia. Oceny zależałyby od stopnia luzu, z jakim gotowi jesteśmy oglądać produkcje filmowe. Znam osoby, dla których śmierć parunastu osób nie może być nigdy tematem komedii. A jeśli uwzględnić Jezusa, który został włączony do fabuły jako omam jednej z postaci, rzecz robi się jeszcze bardziej ciężkostrawna, choć nie dla mnie. Ale mniejsza o Jezusa, kiedy pokazują całujących się facetów. Okej, tylko proszę się nie napalać, to motyw totalnie uboczny i jakby z innej rzeczywistości. Od samego początku wiadomo, że w pewnym domu noc sylwestrowa zakończyła się jatką, a cała fabuła polega na pokazaniu rozwoju zdarzeń do niej prowadzących. Zanim dojdzie do jednej z głupszych masakr, jakie widziałem, pooglądamy sobie imprezującą młodzież przed trzydziestką, będzie seks, namiętności, alkohol, narkotyki i dialogi, niektóre nawet udane, choć pewności nie mam, bo nie włączyłem sobie napisów, a z samej ścieżki dźwiękowej nie da się wszystkiego zrozumieć - typowe dla polskich filmów. Film łączy klimaty gore z komedią, co nowością nie jest, ale na naszym podwórku chyba owszem. Wyszło lepiej niż się spodziewałem, co nie znaczy, że chciałbym takie produkty oglądać częściej niż debaty sejmowe. Właśnie wyobraziłem sobie w polskim sejmie akcję jak w styczniu na Kapitolu, a w niej chłopca z filmu, który sparodiował scenę z siekierą z Lśnienia. Rozmarzyłem się...

Na lodzie czyli On the Rocks

To prawda, Bill Murray jest mistrzem zranionego spojrzenia, które bardzo chciałby przykryć kolejną anegdotą lub zaaranżowanym luzackim wyskokiem. Ma wiele okazji, by się tym popisywać jako Felix, ojciec Laury, która od czasu do czasu przypomina mu, jakim bywał palantem. Przeważnie jednak dogadują się nieźle, a nawet lubią ze sobą przebywać, choć Laura ma swoją rodzinę, złożoną z pary absorbujących córek i zapracowanego męża Deana w rozjazdach, w których wiecznie towarzyszy mu Fiona, niby to koleżanka z pracy. Pojawiły się poszlaki wskazujące na niewierność Deana, które Laura by zlekceważyła, gdyby w sprawę nie wmieszał się tatuś. Osią intrygi jest raczej nieudolne śledztwo, na którego wynik czekamy jako widzowie, ale w efekcie bardziej cieszy nas te parę chwil spędzonych w towarzystwie Billa, który potrafi być czarujący. Chciałbym to samo powiedzieć o Rashidzie Jones, znanej mi z mojego ulubionego serialu Parks & Recreation, ale uczciwie przyznaję - nie mogę. Owszem, jej postać jest bardzo sympatyczna, ale nie chodzi w niej o nietuzinkowość, a bardziej o to nieszczęsne poczucie utraty zainteresowania męża, które po odpowiednim nakręceniu stanie się samospełniającą się przepowiednią. Lub może się stać. Dobrym pomysłem przed obejrzeniem tego filmu jest to, by się nie nastawiać na żaden konkretny gatunek. Film jest słaby jako komedia (choć ma znakomite akcenty komediowe), a jeszcze słabszy jako film sensacyjny. Zapewne dobrą szufladką byłoby kino obyczajowe, gdybym miał ochotę używać tej pokracznej etykietki. Film jest zwyczajnie wart obejrzenia. Lekka trudność polegała na utrzymaniu powagi, kiedy na ekranie pojawiał się Wayans w roli Deana. Jeśli znajdziecie gif, który powinien wyskoczyć po wpisaniu „scary movie gloryhole” w wyszukiwarce, zrozumiecie dlaczego.

poniedziałek, 11 października 2021

What/If (serial)

Ha, pomysł obsadzenia Renée Zellweger w roli demonicznej kobitki jest równie trafiony, co Bridget Jones w jej interpretacji - w obydwu rolach jest równie zabawna. Fabula nawiązuje do Niemoralnej propozycji, oto legendarna inwestorka Anne Montgomery składa Lisie ofertę: uratuję twoją podupadającą firmę za noc z twoim mężem. Gdybym miał takie pieniądze jak Anne, też bym się skusił, choć nie byłby to mój pierwszy wybór spośród postaci z serialu. Najpierw spróbowałbym z Lionelem, facetem Marcosa, przybranego brata Lisy. Gra go John Clarence Stewart, który gejem nie jest, ale wciela się takie postaci zaskakująco często. Jako partner jest Lionel prawdziwym księciem z bajki, który jest gotów swojemu Marcosowi przychylić nieba, co w praktyce przełożyło się na zorganizowany przez Lionela trójkącik z Kevinem, w którym wcześniej lekko zabujał się Marcos. Wszystkie inne wątki są dramatyczne, tylko ten wątek homo jest niczym słodycz w likierze. Kiedy Kevin po raz pierwszy przystawiał się do Marcosa popijającego przy barze, usłyszał, żeby się za bardzo nie napalał, bo uderza do trzydziestolatka o figurze typowego tatusia. Niedługo potem ją zobaczyliśmy, sześciopak, klata, szczupły w talii. Wykapany tatuś, nie? Za tę fałszywą skromność zasłużył, by zrobić mu wszystko, co pokazała Kathy Griffin. W swoim związku Marcos nie przeżywa żadnych dramatów, za to dręczą go koszmary z przeszłości. Jest słabo wtajemniczony w życiowe rozterki siostry Lisy, więc kiedy na jaw wychodzą nieporozumienia w jej małżeństwie, rzuca pytanie.
Oj, nie chodziło o sedes. W pewnym sensie ten serial reprezentuje przeciwną do Dilwale skrajność. Twórcy chcą być tak wyrafinowani, że popadają w innego rodzaju śmieszność. Milionerka Anne jest co chwilę na przemian podstępna i czarująca, a jej ostatecznie ujawniona motywacja jest po prostu żałosna. Bierze się to stąd, że trudno być oryginalnym filmowcem w dzisiejszych czasach. Niektórzy mają na to taki pomysł, by skomplikować znane schematy, i w efekcie mamy takie What/If. Przy okazji nawiążę do Niemoralnej propozycji, w której żona spędziła noc z bogatym Redfordem, potem się rozeszła z mężem, ale uczucie wciąż się tliło. Po iluś perypetiach mąż kupił na licytacji hipopotama, a gdy niedługo potem spotkał się ze swoją żoną (lub ex-żoną?), rzekł: kupiłem ci hipcia. Z filmu wycięli scenę, w której Woody rzuca hipcia na podłogę w kuchni i mówi: do roboty, kobieto, a Demi oporządza gadzinę, tu podgardle, tu golonka, a tu schab z hipopotama w tajskiej panierce.

Dilwale

A oczy robiły mi się coraz bardziej niebieskie ze zdziwienia, jak mawia K. Mózg też mi się zrobił niebieski. To jednak podejrzane, bo obejrzałem w życiu niemało filmów boliłódzkich, ale chyba jeszcze nie dość, by je oglądać bez znieczulenia alkoholem. Ten film wymaga wódki, a nie jakiegoś cienkiego winka. Mógłbym tu streścić fabułę, że dwóch braci, że starszy ma przeszłość gangsterską, że zadarli z bandziorem, panem Kingiem, że jeden zakochał się lata wcześniej w Bułgarii, a młodszy zakochał się teraz, i że będzie wiele zbiegów okoliczności. W Holiłódzie nie takie bzdety kręcą. Rzecz nie w fabule, ale w podejściu do widza, którym jest dziecko pięcioletnie, a ono przecież nie może zobaczyć całującej się pary (muśnięcie warg o policzek - nic odważniejszego). Nie może się przestraszyć pana Kinga, najmniej groźnego mafioza, jakiego widziałem. Scena, kiedy niejaki Mani próbuje przestraszyć dziewczę Ishitę, rozbawi i starszaków, i średniaków. W klasach młodszych podstawówki sukcesu nie wróżę. Ukochane dziewczęta są w stylu indyjskim, czyli rezolutne szczebiotki, a chłopaki są mistrzami kickboxingu, choć w przypadku młodszego brata zapomnieli nam to objaśnić. Walki mają charakter baletowy, trupy się ścielą, ale emocji przy tym jest tyle, ile przy ścieleniu łóżka. W innych boliłódzkich produkcjach bywało, że faceci pokazywali boskie klaty, a tu akurat z tym słabo. Za to są piękne piosenki z auto-tune'a w stylu Eurowizji: zakochani śpiewają o swojej miłości, w tle bajkowy wodospad z tęczą, po chwili arktyczny lód, po czym zakochani tańczą na wodzie, patrzą ze szczytu na zachodzące słońce, znowu na tle śniegu i wzlatujących białych gęsi itd. W ramach przestrogi dla potencjalnych widzów zamieszczam tekst jednej z piosenek.

Przenikając światło słoneczne, wymykając się cieniowi
tam gdzie się spotkaliśmy, zatrzymał się czas.
Niebo zostało stopione i przemienione w szkło.
Gdy zastygało przybrało kształt twojej twarzy.

REFREN
Przybyłem do ciebie zapominając o świecie.
I z mego serca teraz wypływa modlitwa,
byś pokolorowała mnie kolorami swojej miłości.
To pragnienie serca twojego ukochanego.
Pokoloruj mnie kolorami swojej miłości.

Na tobie się zaczyna i na tobie się kończy
mistyczna ta opowieść.
Ja jestem karawaną, a ty mym przeznaczeniem.
Wszystkie drogi prowadzą do ciebie.
Moje serce delikatnie połączyło się z twoim.
I teraz wszystkie mgły bólu się rozwiały.

REFREN jw.

Świat mojego serca był opustoszały
do dnia w którym do niego wkroczyłaś.
Osiągnąłem status, w którym od bycia tylko jednym ciałem, stałem się jedną duszą.
Wszystkie inne związki na świecie są wyblakłe.
w porównaniu z więzią, jaką z tobą stworzyłam.

REFREN jw.

Proces siódemki z Chicago czyli The Trial of the Chicago 7

Co nas obchodzi proces siedmiu chłopaków z 1969 roku? Według oskarżenia byli winni doprowadzenia do zamieszek ulicznych w czasie konwencji wyborczej Demokratów, których prezydencki kandydat wcale nie zapowiadał zakończenia amerykańskiej interwencji w Wietnamie. Zamieszki trwały parę dni we wrześniu 1968 roku i były momentami brutalne - byli ranni, ale chyba bez ofiar śmiertelnych (nie mylić z rozruchami z kwietnia 1968, dużo bardziej tragicznymi). Nie jest łatwo urządzić ustawiony proces w kraju takim jak SZA, ale na ile to było możliwe - prokuratura pod nowym przywództwem próbowała. Wcześniej ustalono, że nie ma za co ścigać przywódców organizacji studenckich, ale po wyborach wygranych przez Nixona postanowili dokręcić śrubkę, choć w filmie chcą nam wmówić, że chodziło o małostkowe zagrania na tle personalnym podczas zmiany szefa prokuratury. Część uroku tej opowieści wynika ze zderzenia hippisowskiego luzu z nadętymi biurokratami, łącznie z sędzią, który prowadził sprawę w sposób oburzający. Największy skandal wywołał zakneblowany podsądny. Oskarżeni nie bardzo wiedzą, o co im chodzi, czy bardziej o antywojenną retorykę, czy może o taktykę prowadzącą do niższej kary. Choć widz stoi po ich stronie, pojawiają się wątpliwości, kiedy słyszymy mało pokojowe słowa przywódców manifestacji kierowane do tłumu. Tłumaczenie, że mówiąc o krwi mającej płynąć ulicami Chicago mieli na myśli „naszą krew”, wygląda słabo. Z drugiej strony, policyjne akcje były mocno przesadzone, a jednym z pamiętanych cytatów z politycznych komentatorów tych dni są słowa o konwencji Demokratów w państwie policyjnym. Z filmu wynikają ogólne refleksje. Czy ma sens tak niepodważalna pozycja sędziego? Zapewne nie, ale wymyślcie system, w którym jest inaczej. Inna: czy jest możliwe panowanie nad tłumem? Czasem tak, czasem nie, ale nigdy nie wiadomo, jak wyjdzie. Czy jest możliwe dojście do prawdy, kiedy analizujemy relacje świadków gwałtownych zdarzeń? Nawet w naszych czasach wszechobecnych kamer nie wydaje się to oczywiste. Na koniec, czy protest zawsze powinien być pokojowy? Odpowiedź jest niby oczywista, ale ja chętnie usłyszałbym, co powiedzieliby wyznawcy kultu żołnierzy wyklętych.

poniedziałek, 4 października 2021

Hawaii

Cóż za emocje! Wszyscy wielbiciele piłki nożnej przeżywają podobne. Sytuacja podbramkowa, podanie, strzał do bramki - i nic. Kolejny strzał - i pudło. I tak z dziesięć razy. W filmie pozornie nic się nie dzieje, Eugenio z małego argentyńskiego miasteczka zatrudnił Martina do prac domowych. Znali się z dzieciństwa, ale Martinowi skomplikowała się sytuacja życiowa, wskutek czego musiał wrócić z Urugwaju w rodzinne strony. Skoro jednak jest to pozycja z outfilmu, wiemy, że musi między nimi do czegoś dojść - i to właśnie jest źródłem napięcia. Czujemy, że każdy z nich ma ochotę na zbliżenie fizyczne, ale jednocześnie się tego boją. Czego się boją? Mniej chyba o to, co ludzie powiedzą, bardziej z powodu możliwości odrzucenia, a również obawy przed związkiem, czyli, wiecie, tym dramatem, do którego czasem prowadzi seks. Ale najpierw musi być seks, a tu prawie cały film opowiada o sposobach jego unikania. Martin się uśmiecha, Eugenio ucieka do laptopa. Martin pokazuje łoniaki, a Eugenio się płoszy. Innym razem podpity Eugenio zasypia z ręką na Martinie - i znowu nic. „No, weźże, go pocałuj, kiedy on tak na ciebie patrzy”, komentował Kwiatek. „Złapże go za rękę”. I tak dalej. Czy do czegokolwiek dojdzie, nie wyjawię, ale powiem, że kto chce zobaczyć obrazek w stylu „pija dura y caliente”, musi szukać gdzie indziej. Mateo Chiarino wcielający się w Martina jest żonaty, ale zagrał tu geja (wyłączam na chwilę niuanse). To bardzo niebezpieczne, bo jeśli drzemią w nim nieuświadomione homoseksualne potrzeby, to mogą się obudzić. Jeszcze jeden powód, by podziwiać heteryków w roli gejów.

Nie czas umierać czyli No Time to Die

Ten film na pewno trafi do mojej piątki najlepszych Bondów z Danielem Craigiem (a było ich w sumie pięć), na miejsce trzecie, czyli lepsze od poprzedniego odcinka - jak u Sfilmowanych. Jako czlowiek leniwy, wszystkich zainteresowanych kwestią, dlaczego nie będzie nowych Bondów z Craigiem, odsyłam do angielskiej wikipedii. Za to mogę zdradzić, że w filmie numer 007 emerytowanego Bonda przydzielono ciemnoskórej niewieście, co według niektórych wskazuje na to, jaki będzie nowy Bond. Pomyślcie tylko, Bond jako ciemnoskóra transseksualna kobieta, która chodzi do łóżka ze swoimi dziewczynami. Szczerze mówiąc, nie wierzę w Bonda kobietę, bo jak widzimy, kobiece wersje filmów z facetami robią na razie klapę. Głównie dlatego, że nie przyciągają facetów, którzy wolą na przykład identyfikować się z piłkarzami niż futbolistkami. Pytanie, czy to rezultat wdrukowanych ewolucyjnie instynktów, czy też kwestia kulturowego paradygmatu? Instynkty można poskramiać (co robimy na przykład stanowiąc prawo), a paradygmaty zmieniać, ale na obie te opcje trzeba czasu, środków i uporu. W nowego Bonda jako niebiałego faceta za to wierzę - i będę go bardzo ciekaw. Mam nadzieję, że nie wrócą do formuły z Brosnanem, czyli - powtórzę się - operetkami z niewidzialnymi samochodami jeżdżącymi po lodowych pałacach. Z Bondem Craiga udało mi się złapać kontakt emocjonalny, co jest szczególnie ułatwione w Nie czas umierać, gdzie Bond jest zakochany, zdradzony, a potem nieszczęśliwy i rozdarty, on ma w sobie tyle uczuć co pamiętna panienka z filmu Wredne dziewczyny. Oprócz tego jest sztampa, złol grany przez Mr. Robota chce sprzedać swoją super broń, którą można łatwo wykończyć pół świata, a czy konkretnie chodzi o jakieś nanoboty, czy też mięsożerne chomiki - cóż to ma za znaczenie? Bond już pędzi po niego swoją latającą łodzią podwodną. Twórcy na ogół trzymają powagę, ale akcja na Kubie jest dość rozrywkowa, a to dzięki pannie Palomie, agentce CIA po trzytygodniowym kursie. Nie złowiłem uchem nowego powiedzonka w stylu „not even remotely”, za to zauważyłem, że martini miało być wstrząśnięte, nie zmieszane - a przecież w jednym z poprzednich filmów Bond zapytany: wstrząśnięte czy zmieszane, odwarknął: I don't give a fuck. Swoją drogą, chętnie urządziłbym ślepy test jego umiejętności odróżniania martini wstrząśniętego od zmieszanego. Myślę, że warto przy okazji zachować myśl redaktora Majmurka odpowiadającego na pytanie, czym jest Bond jako zjawisko popkulturowe. Otóż Bond jest fantomową przyjemnością pochodzącą z amputowanego organu, jakim jest brytyjski imperializm (...organu!). W przypadku Polaków organ jest bardziej wyobrażony niż amputowany.

piątek, 1 października 2021

Pose (serial)

Główny temat serialu to swoista queerowa subkultura w Nowym Jorku lat osiemdziesiątych, którą tworzyli Latynosi i czarnoskórzy, czyli społeczność marginalizowana podwójnie, rasowo i genderowo. Jeśli ktoś wspomni w tym kontekście białych ludzi jako opresorów, to będzie miał rację, ale niepełną, bo to czarne i latynoskie rodziny w tamtym czasie wyrzucały na bruk swoje dzieci odbiegające od heteronormatywnej sztampy. Zapewne wynikało to z większej religijności w tych kręgach. Efektem tego zjawiska było powstawanie rodzin zastępczych, domów z „matkami” na czele, w których bezdomni młodzi ludzie znajdowali schronienie. Ważnym elementem tej subkultury stały się regularnie organizowane bale z występami przygotowanymi przez domy, w ramach których prezentowano niezwykłe kreacje i umiejętności taneczne. A jak utrzymywały się domy? Różnie bywało, ale głównie z prostytucji w różnych wariantach, od ulicznej do luksusowej z jednym lub paroma bogatymi klientami. Jedna z bohaterek, Elektra, popada w nędzę, kiedy traci sponsora po operacji genitaliów, mającej uczynić z niej kobietę. Klimaty w serialu są bardziej trans niż homo, oczywiście w połączeniu z tragedią AIDS, które dotknęło wielu bohaterów. Bez wahania można polecić sezon pierwszy serialu, a sezon drugi już z zastrzeżeniem, że temat jest jakby wyeksploatowany. Gorąco odradzam sezon trzeci, który zamienił się w nużącą bajkę, Elektra nagle się wzbogaciła i zamieniła w dobrą wróżkę spełniającą marzenia. Jest wprawdzie tragiczny motyw Pray Tella, którego w końcu dopadł AIDS, ale to już znamy zbyt dobrze z wielu innych książek i filmów. (Ostatnie bardziej oryginalne pozycje na ten temat: to i to.) Czy będzie sezon czwarty? Nic na to nie wskazuje, ale gdyby był, gorąco namawiam przyszłego siebie, by odpuścić sobie jego oglądanie.
The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger