Nie wiem po co ten tytuł

              

poniedziałek, 30 maja 2022

Łaskawe (Jonathan Littel)

Tytułowe łaskawe pojawiają się w ostatnim zdaniu powieści, a mają odnosić do greckich Erynii, bogiń zemsty, które dla bohatera, Maxa Auego, rzeczywiście były łaskawe, bo pomimo poważnego udziału w zbrodniach nazistów, udało mu się wywinąć od odpowiedzialności. (To nie spojler, bo to wiadomo już po pierwszych dwudziestu stronach.) Książka Littela jest określana jako epopeja i, przyznaję, całkiem trafnie (pamiętam temat rozprawki „Chłopi Reymonta jako epopeja”, czyli rozmywanie sensu tego terminu). Razem z głównym bohaterem zwiedzamy kawał świata pogrążonego w wojnie, od napaści na ZSRR do upadku III Rzeszy. Za prozą batalistyczną nie przepadam, ale tu jej praktycznie nie ma. Od czasu do czasu bohaterowie są pod ostrzałem i tyle. Popiszę się tu zapewne kompromitującymi lukami w wiedzy, ale dopiero z książki dowiedziałem się, jak prowadzono eksterminację Żydów. Najpierw Wehrmacht zajmował tereny, a za nimi podążały służby SS, które miały za zadanie likwidację zagrożenia na tyłach. Tak postrzegano ludność żydowską, która grzecznie stawiała się na wezwanie i bez większego oporu dawała się wystrzelać, do czego doszło w Babim Jarze pod Kijowem, gdzie według absurdalnie dokładnych statystyk niemieckich zabito 33 761 osób (a to tylko w ramach głównej egzekucji). W tym czasie nie istniał jeszcze system obozów śmierci, dlatego akcje trwały długo i dla niektórych katów były trudne do zniesienia (choć wielu z nich czerpało przyjemność z tej roboty). Rasowa obsesja ówczesnych Niemców prowadziła do idiotycznie pedantycznych analiz, na przykład w sprawie tych Bergjuden na Kaukazie, którzy mieli ten niefart, że wyznawali religię mojżeszową, ale czy byli Żydami? Czy przyjęli religię od Chazarów, czy Chazarowie od nich? Tego rodzaju naukowe (lub „naukowe”) rozważania miały prowadzić do konkluzji, czy należy ich likwidować. Jak zauważa gorliwy esesman: Mają służalcze maniery, chcieli nas nawet skorumpować [5609], czyli są Żydami. Problem polegał na tym, że Bergjuden mieli sojuszników na Kaukazie, którzy mogliby przestać sprzyjać Niemcom, gdyby ci zaczęli ich eksterminację. Nasz Max niezbyt gorliwie przemawiał za tym rozwiązaniem, więc szef z SS wysłał go na reedukację do stalingradzkiego kotła. Dzięki temu dostajemy mocny epizod z oblężenia szóstej armii niemieckiej, mającej kontakt ze światem zewnętrznym tylko przez lotnisko, przez które nie sposób było zapewnić odpowiednich dostaw wyżywienia i broni. Oczywiście było jasne, że Max wydostanie się z kotła, a po drodze będzie przydługi literacki odlot z opisem jego majaczeń na granicy życia i śmierci. Po powrocie do kraju i rekonwalescencji Max rzuca się do pracy, często towarzysząc Reichsführerowi Himmlerowi. Ów, przeczuwając zapewne klęskę Niemiec, puścił farbę 4 X 1943 roku (miesiąc przed pierwszym katastrofalnym bombardowaniem Berlina), kiedy na oficjalnym spotkaniu wysokiego szczebla opowiedział o systemie obozów śmierci, w ten sposób dzieląc się odpowiedzialnością z obecnymi (podobno to nawet nagrano, sygnatura 1919-PS w aktach procesu norymberskiego). W tych partiach powieść momentami nabiera buchalteryjnego charakteru (jak te słynne dla mnie Interesy pana Juliusza Cezara autorstwa Brechta, których lekturę zakończyłem na pierwszej stronie). Tu konkretnie chodzi o sprawę zatrudnienia więźniów obozów w niemieckich fabrykach. Na papierze pomysł dobry, skoro mężczyźni walczą i brakuje rąk do pracy. Buchalteria dotyczy rozważań liczby kalorii, jakie należy zapewnić człowiekowi, by mógł efektywnie wykonywać pracę fizyczną. W tym czasie nikt nie mógł już tego wcielić w życie, pomijając sprawę, że mało kto chciał. Może i dobrze, bo przez to program budowy rakiet V-2 w Mittelbau-Dora w górach Harz poniósł klęskę. Jednym z końcowych paroksyzmów nazistowskich Niemiec jest inwazja na Węgry, kraj satelicki, ale niezbyt ochoczy w likwidacji Żydów. Plan pozyskania tą drogą siły roboczej nie wypalił, przy tej okazji zaznajomiłem się z Rezső Kasztnerem, węgierskim Żydem, który na drodze negocjacji zdołał ocalić niecałe dwa tysiące osób, ale i tak po latach został w Izraelu oskarżony o kolaborację i zginął w zamachu. Nasz Max jest nazistą osobliwym, bo lubi być penetrowany analnie przez innych mężczyzn (zob. [1159], [1281], [3427], [3470] poniżej). Oczywiście ukrywa się z tym starannie, a do swoich upodobań dorabia osobliwą teorię, która mnie mało przekonuje. Choć będzie epizod miłości analnej na Krymie, wątek orientacji seksualnej Maxa jest raczej poboczny, a jego seksualne fantazje z rozdziału Aria mocno mnie znużyły, zwłaszcza pomysł z koprofagią. Z postaci drugoplanowych wybijają się Mandelbrod i Leland, szare eminencje nazistowskich Niemiec (zmyślone), do czasu protektorzy Maxa. Również Thomas, sprytny przyjaciel, który oddał Maxowi mnóstwo przysług i ratował go wielokrotnie od śmierci. Przez pół książki przeciw Maxowi ciągnie się dość absurdalne śledztwo kryminalne, które nie ma sensu w upadającym kraju, a opiera się na wielu zbiegach okoliczności. Potrzebne było zapewne jako figura symboliczna sprawiedliwości, której ręka Maxa nie dosięgła. Jedna z podniet w czytaniu to, rzecz jasna, wizja upadku mocarstwa z jego iluzjami i obłędem. Na ostatnim koncercie symfonicznym w kwietniu 1945 roku umundurowani chłopcy z Hitlerjugend z koszykami w dłoniach rozdawali publiczności kapsułki z cyjankiem [16437], a w restauracji przeniesionej do schronu eleganccy kelnerzy podawali nam fioletowe plastry kalarepy na srebrnych talerzach [16449], bo niczego lepszego do jedzenia już nie było. Autor nienachalnie podsuwa nam swoje objaśnienie natury zła nazistowskiego systemu. Kluczowy jest ów system, w którym wiele osób pracuje na finalny, zbrodniczy efekt. Czy zwrotniczy kierujący pociąg z transportem ludzi do obozu zagłady jest winny? - pyta Max. I dodaje: cieszcie się, że nie kazano wam zabijać. Paru idealistów w książce opisuje projekt narodowego socjalizmu bez tych zbrodniczych wypaczeń. Jak napisałem poniżej, filozofowie, a zwłaszcza idealiści, to nadzwyczaj niebezpieczni ludzie.

[304]
Filozofowie polityczni zwykli mawiać, że w czasie wojny obywatel, w każdym razie obywatel płci męskiej, traci jedno ze swoich najbardziej elementarnych praw, czyli prawo do życia, a dzieje się tak od czasów rewolucji francuskiej, kiedy wprowadzono pobór powszechny, zasadę, która współcześnie przyjęła się wszędzie albo prawie wszędzie. Ale rzadko zdarzało im się zauważać, że ten sam obywatel traci jednocześnie jeszcze inne prawo, równie elementarne, a jemu samemu nawet bardziej potrzebne do zachowania tego, co wiąże się z własną opinią o sobie jako o człowieku cywilizowanym: prawo do tego, by nie zabijać.

[924, dr Best cytuje Hegla i Jüngera]
Jeżeli jednostka jest negacją Państwa, to wojna staje się negacją tejże negacji. Wojna jest momentem absolutnej socjalizacji wspólnotowej egzystencji Narodu.
Filozofowie to jedni z bardziej niebezpiecznych ludzi.

[963, cytat z Céline'a]
Cały geniusz Judeo-Brytanii polega na umiejętnym prowadzeniu nas od konfliktu do konfliktu, od rzezi do rzezi; z masakr tych wychodzimy regularnie, zawsze, w opłakanym stanie, zarówno Francuzi, jak i Niemcy, wykrwawieni, zdani całkowicie na łaskę Żydów z The City.

[1159]
Höhn poprosił mnie – zupełnie niewinnie – o zrecenzowanie książki autorstwa adwokata Rudolfa Klare, Homoseksualizm i prawo karne. Ten człowiek o nadzwyczajnej wiedzy stworzył zadziwiająco precyzyjną typologię praktyk oraz opartą na niej klasyfikację przestępstw, począwszy od relacji na odległość lub przyglądania się (poziom 1) poprzez przyciskanie obnażonego penisa do wybranej części ciała partnera (poziom 5) i rytmiczne pocieranie go między zbliżonymi kolanami, udami lub w zagłębieniu pachy (poziom 6) aż po dotykanie penisa językiem, penis w ustach i wreszcie penis w odbycie (kolejno poziomy: 7, 8 i 9). Każdemu poziomowi przestępstwa odpowiadała coraz surowsza kara.

[1281]
I tak, z odbytem pełnym spermy, zdecydowałem się wstąpić w szeregi Sicherheitsdienst.

[1348, rok 1941]
9 lipca krótkie doświadczenie Ukrainy z wolnością brutalnie się zakończyło. SP zatrzymało Banderę i Stećkę i wysłało ich pod eskortą do Krakowa, a ich ludzi rozbrojono.

[1690]
Kartkując swój tom Platona, odnalazłem fragment z Państwa, który przypomniał mi się wtedy, na widok trupów w twierdzy w Łucku: Leontios, syn Aglajona, szedł raz z Pireusu na górę pod zewnętrzną stroną muru północnego i zobaczył trupy leżące koło domu kata. Więc równocześnie i zobaczyć je chciał, i brzydził się, i odwracał, i tak długo walczył ze sobą i zasłaniał się, aż jego żądza przemogła i wytrzeszczywszy oczy, przybiegł do tych trupów i powiada: „No, macie teraz, wy moje oczy przeklęte, napaście się tym pięknym widokiem”. Prawdę mówiąc, żołnierze rzadko czuli obrzydzenie Leontiosa, a raczej tylko podobną żądzę, i chyba to właśnie przeszkadzało dowództwu – myśl, że żołnierze mogą czerpać przyjemność z akcji. Bo że wszyscy, którzy w nich uczestniczyli, taką przyjemność czerpali, wydawało mi się oczywiste.

[1909, wyrafinowany gust muzyczny głównego bohatera]
w tajemnicy napisałem list do przyjaciela w Berlinie, z prośbą o przysłanie partytur Rameau i Couperina, chciałem, żeby Jakow nauczył się ich, żeby odkrył Le Rappel des oiseaux, Les Trois Mains, Les Barricades mystérieuses i wszystkie inne cuda

[2053]
Na rozkaz Blobela jedna z naszych sekcji zlikwidowała chorych psychicznie ze szpitala Pawłowa, obawiając się, że pouciekają i zwiększą i tak już duży chaos.
I jak to ma się do Tworek Bieńczyka? W końcu sprawdziłem, Bieńczyk nie zmyślał, ale nadal nie pojmuję, jak udało się uratować pacjentów tej placówki.

[2440, próba odpowiedzi na fascynujące mnie pytanie: jak biedna, porewolucyjna Francja mogła stać się militarną europejską potęgą]
Dlatego właśnie Napoleon zdławił całą Europę: nie dlatego, że jego armia była bardziej liczna albo że był lepszym strategiem od swych przeciwników, ale dlatego, że stare monarchie prowadziły z nim wojnę w dawnym stylu, w sposób ograniczony. A on nie miał żadnych ograniczeń. Francja Napoleona jest otwarta na talenty, jak mawiano w tamtych czasach, obywatele uczestniczą w rządach, państwo kontroluje, ale lud jest suwerenny, zupełnie naturalne jest, że taka Francja prowadzi wojnę totalną i angażuje w nią wszystkie swoje siły. I dopiero gdy jej przeciwnicy to zrozumieli, gdy sami zaczęli robić to samo, gdy Rostopczyn spalił Moskwę, a Aleksander zwołał Kozaków i chłopów, by nękali Wielką Armię podczas odwrotu, dopiero wtedy los się odmienił. W wojnie Piotra I z Karolem XII stawka nie była wysoka: przegrana oznaczała koniec gry. Ale jeśli w wojnie uczestniczy cały naród, gra toczy się o wszystko, pierwsza stawka, druga, kolejna, aż do całkowitego bankructwa. I na tym polega problem. Jeżeli przegramy w Moskwie, nie będziemy mogli przerwać i negocjować pokoju na rozsądnych warunkach. Będziemy zmuszeni kontynuować. I chcesz wiedzieć, co myślę o tym wszystkim w głębi duszy? Dla nas ta wojna to zakład. Zakład gigantyczny, z całym Narodem, ale jednak zakład. A zakład się wygrywa albo przegrywa.

[3392, List do Rzymian, 1, 27–28]
Podobnie też i mężczyźni, porzuciwszy normalne współżycie z kobietą, zapałali nawzajem żądzą ku sobie, mężczyźni z mężczyznami uprawiając bezwstyd... wydał ich Bóg na pastwę na nic niezdatnego rozumu.
Z tym rozumem to św. Paweł mocno pojechał, czyż nie?

[3427]
Historia ludzkości pokazuje nam, że najlepsi żołnierze, elita wojskowa, zawsze kochali mężczyzn. Mieli żony, które pilnowały ich domów i z którymi płodzili dzieci, ale prawdziwe uczucia zachowywali dla towarzyszy. Weź choćby Aleksandra! I Fryderyka Wielkiego, choć nikt nie chce tego przyznać. Grecy oparli na tym nawet pewną zasadę w wojskowości: w Tebach stworzyli Święty Hufiec, armię złożoną z trzystu mężczyzn, która w swoim czasie cieszyła się najlepszą sławą.
Fragment argumentacji głównego bohatera na rzecz miłości między mężczyznami. Czy zdoła w ten sposób przekonać Partenaua do współżycia - nie zdradzę, ale zauważę, że koncept za tym stojący - nakłanianie do pewnych czynności seksualnych poprzez racjonalną argumentację - być może zadziałałby na planecie Wolkan, z której pochodził Spock.

[3470]
Jak opisać te odczucia komuś, kto nigdy ich nie poznał? W pierwszych chwilach, gdy członek zaczyna penetrować, bywa trudno, zwłaszcza gdy jest tam dość sucho. Ale gdy wejdzie cały, jest świetnie, och, świetnie, nie wyobrażacie sobie, jak bardzo. (...) To niezwykłe doznanie wynika podobno z kontaktu penetrującego organu z prostatą, łechtaczką ubogich, która u mężczyzn znajduje się tuż przy okrężnicy, natomiast u kobiet, jeżeli nie myli mnie moja znajomość anatomii, oba narządy rozdzielone są częścią aparatu rozrodczego, co wyjaśniałoby, dlaczego kobiety zazwyczaj wydają się mniej gustować w sodomii, a jeśli już, to traktują ją raczej jako przyjemność głównie duchową. Co innego mężczyźni – często mówiłem sobie, że prostata i wojna to dwa dary, które Bóg dał mężczyźnie, by wynagrodzić mu fakt, iż nie jest kobietą.
Nie zauważyłem, by autor przyznawał się do homoseksualizmu, ale trzeba mu przyznać, że jeśli nie jest gejem, to ma dobre źródła.

[3578]
Fundamentalną zasadą narodowego socjalizmu jest prawda o wartości życia poszczególnego człowieka i Narodu jako zbiorowości; Państwo jest podporządkowane potrzebom Narodu. W ustroju faszystowskim ludzie sami w sobie nie mają żadnej wartości, są obiektami Państwa, a jedyną dominującą prawdą jest Państwo samo w sobie.
Więc proszę już nigdy nie mieszać nazizmu z faszyzmem.

[3726, czytając Łaskawe podszkolimy się w teorii języków kaukaskich]
Ubychski wyróżnia się tym, że zawiera, w zależności od sposobu liczenia, osiemdziesiąt albo osiemdziesiąt trzy spółgłoski. Przez kilka lat uważano to za rekord świata. Potem wysunięto tezę, że kilka języków używanych na południu Czadu, takich jak bata-margi, posiada ich więcej. Ale do tej pory brak jednoznacznych wniosków
(...)
Mesrop, który na początku V wieku stworzył alfabet gruziński i ormiański, chociaż te dwa języki nie mają ze sobą nic wspólnego, musiał być genialnym lingwistą. Jego gruziński alfabet jest w całości fonemiczny. Nie można tego powiedzieć o alfabetach kaukaskich, stworzonych przez radzieckich lingwistów.
Oznacza to, że w alfabecie Mesropa jest tyle liter, ile dźwięków. W alfabetach radzieckich opartych na cyrylicy pojawia się na przykład „КХЪУ” na oznaczenie jednego dźwięku.

[5277, słowa Vossa, herezja w uszach nazisty]
Już Bopp, w 1820 roku, wyprowadzał grekę i łacinę z sanskrytu. Wychodząc od języka średnioirańskiego i postępując według tych samych, ścisłych reguł, znajdujemy słowa w gaelickim. To działa i można to udowodnić. Jest to więc dobra teoria, chociaż stale jeszcze dopracowywana, poprawiana i udoskonalana. Antropologia rasowa, porównajmy, nie stworzyła żadnej teorii.

[5403]
miała długą końską twarz, jasne włosy, ściągnięte w tapirowany kok, i okulary, zza których łypały nieco wystraszone, lecz ciekawskie oczy
Przez parę dni męczyłem bliskich i znajomych, by mi wytłumaczyli, w jaki sposób kok może być tapirowany.

[7860, Mandelbrod w rozmowie z Maxem]
A wiesz, tak w ogóle, że samo pojęcie «narodowego socjalizmu» wprowadził Żyd, prekursor syjonizmu, Mojżesz Hess? Przeczytaj jego książkę, Rzym i Jerozolima, sam zobaczysz. Bardzo pouczająca. I nie jest to wcale przypadek. Znasz coś bardziej völkisch od syjonizmu?

[7938, Thomas o ekonomicznej katastrofie Nocy Kryształowej]
Takiego oszklenia, może o tym wiesz, a może nie wiesz, nie produkuje się w Niemczech. Wszystko pochodzi z Belgii. Jeszcze nie oszacowano całości szkód, ale już wiadomo, że jest to połowa ich całkowitej rocznej produkcji. I trzeba będzie zapłacić w dewizach. Akurat w czasie, w którym siły całego narodu skupiają się na autarkii i zbrojeniach. Och tak, naprawdę nie brakuje w tym kraju skończonych idiotów.

[11611]
Czyż to nie właśnie brytyjski zarządca, wykształcony w Oxfordzie czy w Cambridge, zalecał od 1922 roku administracyjne masakry, aby zapewnić bezpieczeństwo w koloniach, i gorzko żałował, że sytuacja polityczna in the Home Islands uczyniła niemożliwym stosowanie tych zbawiennych metod?

[11777]
Reichsminister Speer wiedział, jak wszyscy. Przynajmniej w tamtym czasie wiedział wystarczająco, by zdawać sobie sprawę, iż lepiej nie wiedzieć więcej – że zacytuję pewnego historyka.
Wiedział o obozach śmierci.

[12926, rada Brandta, sekretarza Himmlera, dana Maxowi]
(...) zamiast zadawać mu skomplikowane pytania, których i tak nie rozumie, lepiej by pan zrobił, pielęgnując swoje relacje z nim. Niech mu pan da w prezencie, sam nie wiem, jakiś średniowieczny traktat o zielarstwie, w ładnej oprawie, i niech pan z nim trochę porozmawia na ten temat. Będzie zachwycony, a pan będzie mógł łatwiej do niego dotrzeć, lepiej się z nim porozumieć.
Jak widać, w każdym systemie relacje personalne są cenniejsze od kompetencji. Max z rady skorzystał, wziął pewien pomysł z cyklu marsjańskiego Burroughsa (!) i zasugerował wdrożenie go w powojennych Niemczech, do czego nie doszło z przyczyn oczywistych. Chodziło zresztą o tzw. bykowe, które przez jakiś czas obowiązywało w PRL-u. Czyżby komuniści czytali Burroughsa?

[16685]
Co pana tutaj sprowadza, Herr ex-Gruppenführer?
- zapytał Max ex-Gruppenführera Fegeleina, którego wtrącono do tej samej ciemnicy, gdzie Max trafił po wyskoku w trakcie dekoracji odznaczeniem przez samego Führera.

niedziela, 29 maja 2022

Asystentka czyli The Assistant

Tytuł dobrze oddaje sens opowieści, nawet za bardzo, bo cały czas oglądamy tę asystentkę Jane, do czego sprowadza się cały koncept. Film na pewno spodoba się miłośnikom minimalistycznych fabuł, w których ważne są detale i niedopowiedzenia, a wstrząsów i dramatycznych zdarzeń proszę szukać w innych produkcjach. Trudno orzec, czym chce być ten film, czy bardziej opowieścią o toksycznym dla kobiet środowisku pracy, w którym nasza Jane jest ofiarą podłych gierek kolegów z biura. A może paszkwilem na korporacyjny kierat, w którym najbardziej przydatną kompetencją jest łagodzenie furii szefa, w które ten wpada z byle powodu. O szefie nie wiemy zbyt wiele, ale przypuszczenie, że mógłby to być ów skompromitowany Weinstein, brzmi przekonująco. Jane ma swoje plany i pomysły związane z branżą filmową, a tymczasem musi parzyć kawę i bukować hotele. Wywiązuje się z tych obowiązków profesjonalnie, ale jakoś przypuszczamy, że jej nowa koleżanka z pracy z większym obwodem biustu ma lepsze szanse na karierę. Nie dziwimy się przeto, że oblicze Jane jest pochmurne jak sierpniowe niebo nad Bałtykiem, choć w rozmowie telefonicznej zapewnia rodziców, że ma wymarzoną pracę. Oczywiście przejąłem się jej losem, ale oszczędnie i w sposób stonowany, czyli w stylu filmu.

piątek, 27 maja 2022

Cobalt Blue

Ciężko znaleźć porządny opis obsady filmu, skąd zwykle czerpię dane o imionach bohaterów. Trudno, wobec tego będzie Krzyś, Ania i Piotr, mieszkańcy dzielnicy Bombaju, czy Mumbaju, niepotrzebne skreślić. Krzyś i Ania są rodzeństwem, dziećmi w zamożnej rodzinie. Dziećmi już w zasadzie dorosłymi, czyli w wieku, kiedy hormony buzują. Kiedy umierają ich dziadkowie, rodzice postanawiają wynająć wolny pokój, jaki po nich został, do którego wprowadza się młody i przystojny Piotr. Nic dziwnego, że Krzyś polubił jego towarzystwo, skoro nieco wcześniej na lekcji chwalił się znajomością Maurice'a Forstera. Nauczyciel Krzysia też zresztą się skapnął i zaczął wysyłać nieśmiałe sygnały, że byłby zainteresowany. To nie powinno nas bardzo oburzać, bo mamy do czynienia z jakimś wyższym etapem edukacji, więc nie ma mowy o żadnej pedofilii. Jednak nauczyciel nie ma szans w rywalizacji z Piotrem. Jasne, że romans między chłopakami nie może skończyć się happy endem, ale mało kto chyba odgadłby, co się wydarzy. W zamieszaniu ważną rolę odegra Ania, która nie chce być typową hinduską panną wydaną za mąż za narzuconego jej faceta. Jej zamążpójście jest z jakiegoś dziwnego powodu ważne, by jej drugi, starszy brat mógł się ożenić. W sprawy rodzinne wplątana jest sympatyczna zakonnica (siostra? kuzynka? - niezbyt to jasne), daleka od tej polskiej katolickiej mentalności nakazującej kobietom z pokorą znosić swój los. Wypada stwierdzić, że nawet według standardów zachodnich jest to film niezwykły, bo temat seksu homo jest w nim ujęty nieszablonowo, choć inaczej niż Loev, też hinduskim, też na swój sposób oryginalnym. Z kolei według standardów hinduskich jest to film wyuzdany, bo sceny seksu nie ograniczają się do muśnięcia policzka wargami. Twórcy chcieli być oryginalni, co do pewnego stopnia się udało: od czasu do czasu na filmowym odlocie słuchamy wierszy Krzysia, który chce być pisarzem. Poezja w filmie jest lepsza, gdy wynika z filmowej narracji, a nie z recytacji, niemniej przyznam, że przewrotny tekst o oczekiwaniach wobec kochanka dobrze zgrał się z opowieścią. Główna fabularna niespodzianka wymaga uwierzenia w zaskakująco małą spostrzegawczość Krzysia, ale postanowiłem popatrzeć na to przez palce.

niedziela, 22 maja 2022

Nieznośny ciężar wielkiego talentu czyli The Unbearable Weight of Massive Talent

Podobno Graham Greene pod pseudonimem zajął trzecie miejsce w konkursie Czy umiesz pisać jak Graham Greene? Wspominam o tym dlatego, że - choć lubię aktora Cage'a - bardzo zabawnie byłoby, gdyby przegrał casting na rolę Nicolasa Cage'a na rzecz, powiedzmy, Whoopi Goldberg. Taki obrót spraw jeszcze lepiej podkręciłby wajb tego projektu, czyli autoironiczną autoparodię. Wiemy, że Cage popadł w długi i przestał przebierać w rolach. Jest to punkt wyjścia fabuły, w której Cage w końcu zgadza się za okrągły milion być gościem bogacza Javiego w Hiszpanii, podczas gdy ten na agendzie ma projekt filmowy z udziałem Nicolasa. Sprawę komplikuje fakt, że bogactwo Javiego wzięło się z działalności przestępczej, więc jest rozpracowywany przez CIA. Zwiastuny sugerowały produkt komediowy, a tymczasem dostaliśmy film sensacyjny z paroma komicznymi wstawkami, z których te najlepsze ujawniono w zapowiedziach (z wyjątkiem Padingtona 2). Krytycy oceniający film na filmwebie chyba się nie przygotowali do seansu, bo zapewne - jak ja - nie wychwycili licznych odniesień do twórczości Cage'a, albo - horribile dictu - nie poważają jej na tyle, żeby docenić ten film jako rodzaj hołdu dla Cage'a. Mnie udało się docenić na tyle, ile umiałem, czyli w skromnym zakresie. Gdybym kiedyś nie obejrzał genialnego Być jak John Malkovich lub zwyczajnie dobrego Bohatera ostatniej akcji, mógłbym odnieść wrażenie, że Nieznośny ciężar jest świeży i pomysłowy. Niestety nie jest.

sobota, 21 maja 2022

France

Nie, ten tytuł nie oznacza „niemiłe panie”, gdyż jest to imię głównej bohaterki, będące homonimem nazwy jej kraju rodzinnego. Jako widzowie już na starcie jesteśmy wplątani w sieć znaczeń i interpretacji, bo opowieść o France z Francji nie może być po prostu zwykłą historyjką o pani, której przytrafiło się to i owo. Swoją drogą, cóż stało się z francuską Marianną, dotychczasową figurą symboliczną? Kontynuuje karierę poza strukturami? Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie... Może zatrudnimy niebogę w charakterze odpowiednika polskiej Marianny? Nazwiemy ją Grażyną, żoną Janusza? Lub Janulką, córką Fizdejki? Nie, nie, dla mnie to jest zdecydowanie Krystyna, wracająca do pracy po dłuższym pobycie, na którym przebywała osobiście, jako Kalembas sporządzająca pismo (ułożone w dobrej wierze, wystukane w komputerze), a potem towarzysząca wujowi, aby nie był Sam. Taka polska Krystyna odzwierciedla, wciela i egzemplifikuje. Jałowy paroksyzm odtoczył się koślawo, więc wracam do filmu. France de Meurs - oemdżi! Nazwisko też jest oczywiście znaczące, czy grozi nam śmierć z przeinterpretowania? Jak czytelniczkom Lemowskiego Gigamesha, wciągniętym w dzieło o nieskończonym potencjale, w którym nawet układ przecinków koduje w sobie strukturę znanej barokowej kopuły. Jeszcze raz. France de Meurs jest znaną i uznaną francuska dziennikarką telewizyjną, która w jednej z pierwszych scen robi wrażenie osoby mocno infantylnej. Niemniej wszyscy traktują ją bardzo serio, kiedy prowadzi w studiu rozmowy z politykami typu "kawa na ławę”, czyli samograje, bo spotkania polityków różnych opcji prowadzą do ożywionych dyskusji, tych uwielbianych przez publikę starć „przekazów dnia”. Niespodzianką jest to, że France jest jednocześnie reportażystką, gdzieś w Maghrebie rozmawia z oddziałami zbuntowanych Tuaregów, a kiedy indziej - z żoną gwałciciela z francuskiej prowincji. Połączenie tak zwanego „ankora” z reportażystą wydaje mi się mocno odjechane, przynajmniej w realiach polskich nie znam nikogo takiego. Przy tej okazji poznajemy trochę warsztatu od kuchni, polegającego na kreowaniu przekazu, a nie ukazywaniu gołej rzeczywistości. Nasza France ma życie rodzinne, męża i syna, więc wszystkie życiowe trybiki chodzą ładnie, zazębiając się przyjemnie (no, prawie). Tak będzie do czasu wypadku samochodowego, który spowodowała, w sumie niegroźnego w skutkach, ale od tej pory mechanizm się zaciął, a trybiki wyszczerbily. W dalszym ciągu fabuły będzie jeszcze więcej dramy, o czym już nie będę pisał. Od samego początku film sprawia dziwne wrażenie. Narrację co chwilę przerywa zbliżenie na twarz bohaterki z towarzyszeniem dramatycznej muzyki, sygnał dla widza: „ona przeżywa”. Niekiedy to rozumiemy, a niekiedy - mniej. Zabawne, że wśród wszystkich możliwych trudnych momentów życiowych eksponowane są raczej te błahe, a tymczasem prawdziwe tragedie przeżywa bohaterka poza kadrem. Czy to jest ta prawda, którą chcą nam uświadomić twórcy? Życie jako pasmo cierpień i nasza chaotyczna na nie reakcja? Czyż świat nie byłby uroczy, gdyby ludzie potrafili lepiej dobierać emocje do sytuacji? Na pytanie, czy film wpisuje się w moje pasmo cierpień i czy moja reakcja była dostatecznie chaotyczna, odmawiam odpowiedzi.

piątek, 20 maja 2022

Hrabina Marica w Operze Krakowskiej

Czy dzisiaj jeszcze tworzy się operetki? Hrabina Marica to chyba łabędzi śpiew tego gatunku, wypartego przez musical. Podobno do operetek zalicza się Kandyd Bernsteina, który wydaje mi się formą pośrednią między operetką a musicalem. Zostawmy te rozważania dla maniaków, bo nikt inny chyba by nie twierdził, że coś jest dobre jako musical, ale nieudane jako operetka. Marica jest muzycznie świetna, a fabularnie przeciętna, bo mamy tu historię z życia wyższych sfer monarchii austro-węgierskiej w stylu, jaki znamy z głupawych, polskich filmów z dwudziestolecia. Używając konceptu pożyczonego od Majmurka, Marica jest przyjemnością fantomową czerpaną z amputowanego organu, jakim było austro-węgierskie cesarstwo-królestwo. A najbardziej cesarsko-królewski jest ów Koloman Żupan z Varaždin, zabawny kabotyn ciągle odstawiający figury z czardasza. Wzruszył mnie ten Varaždin, bo zdarzyło mi się nocować w tym miłym miasteczku, którego nazwa się nie deklinuje, przynajmniej w tłumaczeniu polskim. Nie zgadłbym, że nocowałem w Varaždin. Za to powiedziałbym, że ekipie z Opery Krakowskiej udało się na maksa wycisnąć potencjał komediowy z libretta. To nie ich wina, że wycisnęli tyle, ile wycisnęli. Zobaczyli to i stwierdzili, że trzeba się ratować kankanem z Offenbacha. Jest w tym dziele parę niesamowitych arii i to dzięki nim zapewne warto wystawiać tę rzecz, nieco nadgryzioną przez mole. Kiedyś miałem okazję docenić napisy rzucane w trakcie oper polskich (Król Roger, Manru), dzięki czemu udało mi się zrozumieć dużo więcej (w przypadku Rogera - warto!). Tu napisów nie było, więc arie śpiewane przez panią diwę Iwonę Sochę w roli Miny co do treści pozostaną dla mnie tajemnicze. Być może śpiewała, że Tatry on miłuje lub przepis na kebab po czerkiesku - nie byłbym w stanie rozstrzygnąć. Postanowiłem się tym nie przejmować.

środa, 18 maja 2022

Eurowizja 2022

Polacy są bardziej ruskimi antyfaszystami niż antysemitami. To konkluzja, jaką można wyciągnąć z tegorocznej Eurowizji, skoro od jury ukraińskiego dostaliśmy zero, a od izraelskiego sześć punktów. Ale czy należy oceniać wyniki według klucza politycznego? Bardzo chcielibyśmy się od tego powstrzymać, ale nie da się nie zauważyć, że wygrana Ukrainy już drugi raz zdarzyła się w trudnym dla tego kraju momencie. Z drugiej strony, i wtedy, w roku 2016, i teraz mieli Ukraińcy świetne propozycje. W tym roku (i w zeszłym też) wystąpili z folkiem znakomicie przerobionym na współczesną piosenkę. Nawet rapowe wstawki faceta w różowej baranicy mi w niej nie przeszkadzały. Przez jakieś pięć minut wydawało mi się, że nasz Ochman ma realne szanse na wygraną. Nadzieje porzuciłem, kiedy zapoznałem się z wszystkimi finałowymi występami, które w większości były bardzo dobre. Najlepszy wokal to za mało żeby wygrać, kiedy piosenka jest trochę lepsza niż niezła, a show - przeciętny. Od czasu występu Cleo Polacy mają fobię wobec epatowania seksem, co można jakoś tam zrozumieć, ale nie ma pomysłu na cokolwiek zamiast. Na seksie da się zajechać daleko, jak zobaczyliśmy na przykładzie Hiszpanki z ledwo osłoniętą pusią, wokół której fikali umięśnieni młodziankowie przyodziani w prześwitujące koszulki bez ramion. Jeśli wygra, rzekłem sobie, w następnym roku odpuszczam oglądanie. W Eurowizji kolejny rok nie wzięli udziału Węgrzy. Moja czysta spekulacja numer jeden: rządząca ekipa po wodzą Orbána zgrywającego wielkiego katolika nie chce sobie brudzić paluszków maczając je w „święcie różnorodności” (czytaj „homo-propagandy”). Poza tym jest przecież tyle innych korzyści, jakie można osiągnąć za pomocą kasy, której się nie wyda na ten festiwal. Spekulacja druga: Europa „wschodnia” to kraje drugiej kategorii, które powinny się cieszyć, że mogą w ogóle wystąpić, ale o wysokich notowaniach proszę zapomnieć. Po co więc angażować się w projekt bez szans na wygraną? To już jest pytanie poważne. Mógłbym wskazać parę miernych zwycięskich piosenek w latach, kiedy nasz „wschód” miał całkiem dobre występy. Mniejsza już o samą Polskę, ale od Czech przez Bułgarię do dalekiej Gruzji zdarzały się przecież lepsze momenty. Triumfy Ukrainy są niby listkiem figowym, ale cierpliwość się kończy, bo Słowacja też sobie odpuściła. Być może kiedyś wróci, jeśli w końcu wygra ktoś spoza „starej” Europy i Ukrainy. Teraz przejdę do nudnych szczegółów, które zapisuję tu sobie na własny użytek.
  • Najmodniejszy trend to piosenka ze spokojnym wokalem na wstępie, który staje się tym głośniejszy i bardziej intensywny, im bliżej końca; tak było w przypadku Greczynki, Szwedki, Azera, Australijczyka i Wielkiego Brytyjczyka. Wszystkie te występy były spoko.
  • Do wykonawców sympatycznych zaliczam Serbkę, Holenderkę, Ormiankę, Niemca, Portugalki, Finów i Czechów.
  • Reszta (prócz Francuzów i Polaka) to występy irytujące (przede wszystkim Mołdawia, poza tym Hiszpania i Włochy), norweski wygłup, utwory w stylu country (Islandia, Estonia - nie moja bajka) i nijakie (Belgia, Litwa, Rumunia).
  • Gdybym o tym decydował, w kategorii oryginalność wygrałaby Serbka, której chorwackie jury przyznało maksa! A w 2019 pisałem, że to się nigdy nie zdarzy.
  • W kategorii „obecność nieusprawiedliwiona” widzę Mołdawian z ich niestrawnym folkiem w stylu disco polo.
  • Nagrodę za instrumentalne traktowanie mężczyzn przyznałbym Albance z pierwszego półfinału (gif powyżej). Jak chyba wszyscy geje.
  • Medal imienia Miecia Szcześniaka trafia do Szwajcara.
  • Do finału nie weszli Łotysze i Izraelczycy, co trochę mnie zaskoczyło. Wybitni może nie byli, ale lepsi od paru innych, którzy przeszli dalej.
Na koniec wyrażę opinię, po której powinienem sobie zbadać mózg, który chyba jest chory, skoro mam takie złe zdanie o Mołdawii, podczas gdy Europublika dała im wielkiego kopa w górę tabeli. To jeszcze nic, bo zwycięstwo w Eurowizji przyznałbym Francuzom, albo raczej Bretończykom z Francji, na których oprócz mnie zagłosowały dwa psy z kulawą nogą.

wtorek, 17 maja 2022

12 punktów: bombowe kulisy konkursu czyli Douze Points

W pierwszym ujęciu widzimy Tarika z Rasoulem, młodych chłopców, którzy rapują na paryskim bulwarze. Duet rozpadnie się szybko, kiedy okaże się, że Tarik miałby ochotę obmacać Rasoula, no ale to obrzydliwość w oczach Allaha. Wyoutowany Tarik robi karierę solo po zerwaniu więzów ze swoim rodzinnym środowiskiem. Idzie mu nieźle, bo bierze udział w kwalifikacjach do Eurowizji (w filmie nie pada ta nazwa, ale jest jasne, że o nią chodzi). A skoro impreza ma odbyć się w Izraelu, niecni islamscy fundusie przymuszają Tarika do współpracy, by zrealizować - chwilowo tajny - plan w czasie festiwalu. Tymczasem trójka agentów Mossadu dokłada starań, by impreza przebiegła spokojnie. Komizm sytuacji, w której brodaci wyznawcy Allaha z emocjami oglądają Eurowizję, jest rozegrany świetnie. Oczywiste jest, że ich intryga nie może się udać, bo to przecież komedia, która akurat zadziała na mnie prawidłowo, czyli miałem ochotę śmiać się razem z twórcami, a nie z twórców. W mrocznym zakątku umysłu lęgly mi się jednak mimowolnie te cierpkie refleksje o izraelskim pinkwashingu, czyli zgrywaniu przyjaciół gejów, by odwrócić uwagę od paru innych nieprzyjemnych kwestii. Już o tym pisałem tu i tu, więc nie będę się powtarzać.

poniedziałek, 16 maja 2022

To prawda, nie ma stuprocentowo pewnej antykoncepcji

W swojej naiwności chciałem napisać, że seks homo wydaje mi się dość mało ryzykowny w aspekcie prokreacyjnym. Ale wobec powyższego nikt nie może czuć się bezpieczny, nawet geje.

środa, 11 maja 2022

Już po wszystkim czyli Save yourselves!

Sipińska chciała wyjechać na wieś, bo głupia nie wiedziała, że typowe odgłosy polskiej wsi to terkot kosiarki do trawy, zgrzyt piły tarczowej i szczekanie psów. Jak miło jest po tym wrócić do miasta i pospacerować wzdłuż ruchliwej ulicy... Su (zaimek: ona) i Jack (zaimek: on) postanawiają skorzystać z okazji i spędzić tydzień w chacie znajomego na odludziu, takim prawdziwym, gdzie nawet szumu kosiarki nie słychać. Postanawiają ambitnie, że w tym czasie wyłączą komórki i komputery. Po paru dniach Su się złamała i zajrzała do telefonu, a tu dziwne stworki właśnie wykańczają ludzkość. Agresorzy dotarli nawet w dzikie okolice, gdzie przebywa nasza para. Ciąg dalszy ma posmak thrillera i to nie tylko ze względu na obcych, ale też na innych ludzi, którzy posuną się do okrutnych świństw, żeby uratować swój tyłek. Dramat nadal będzie dość kameralny, jak przez większość filmu, nie spodziewajcie się zatem żadnych scen z panikującymi tłumami. Nie liczcie również na zwyczajne zakończenie, bo w epilogu dostajemy filmowy odlot, co zakrawa na spojler. Budżet produkcji był za skromny na rozmach, który kojarzy nam się z produkcjami SF. Chyba pierwszy raz w życiu doznałem wrażenia, że zamiast wciskać na siłę motyw SF mogli zrobić z filmu niezłą komedię obyczajową. Życzyłbym sobie, żeby ci kosmici trochę przyhamowali z wtrącaniem się do ludzkich spraw. Rozumiem, że spłacamy dług wdzięczności za Nazcę i piramidy, ale jeśli zaczną mi się wpieprzać do gotowania zupy pomidorowej, to dostaną chochlą w łeb, pełchawkę lub jakąkolwiek inną wystającą część ich anatomii.

wtorek, 10 maja 2022

Supernova

Supernowa (bo tak pisze się to po polsku) to gwiazda, która ginie w potężnym rozbłysku, trwającym parę tygodni. Jako metafora - i też jako tytuł - pojawiła się w innym, późniejszym filmie. Od początku jest jasne, że chodzi o przenośnię, skoro akcja zawiązuje się w gminie jak z pieśni Przybory, choć dzień jest akurat ładny i słoneczny. Elegancki, młody facet w audicy powoduje wypadek, w którym giną piesi. Facet okazuje się politykiem szczebla krajowego, który w tej sytuacji liczy na wsparcie kolegów z centrali. Główna uwaga jest jednak skierowana na działania policji, której funkcjonariusze są rozdarci między emocjami i procedurami, jakich powinni przestrzegać. Niewątpliwie intensywność przeżyć bohaterów jest ukazana w filmie po mistrzowsku. Dobre wrażenie sprawia również dbałość o detale, dzięki czemu cała opowieść zyskuje na wiarygodności. Dawno temu wymyśliłem test na jakość fabuły: czy dałoby się ją streścić w ćwierć minuty? Supernovą - owszem, można by, ale to nie wpływa na moją dobrą ocenę dzieła. Z omówień filmu można by odnieść błędne wrażenie, że intryga będzie dotyczyć bezkarności ważnych ludzi. Lub reakcji lokalnej społeczności, która nie wierzy w system sprawiedliwości. Te motywy są oczywiście obecne, ale nie o nie w pierwszym rzędzie chodziło twórcom. Jeśli napiszę tu o refleksji filozoficznej, to zapewne wystraszę potencjalnych widzów, ale zachowajmy spokój - nie trzeba być Kantem czy Heglem, żeby sprawę ogarnąć. Skoro jesteśmy przy supernowych, to pozwolę sobie poinformować obywateli Układu Słonecznego, że nasza gwiazda jest za mała, by zginąć w rozbłysku. Za parę miliardów spuchnie do rozmiarów czerwonego olbrzyma (pochłaniając planety do Marsa), a po dalszym miliardzie zostanie białym karłem. To teraz wiemy, na czym stoimy i ile kaszy i cukru zgromadzić w zapasie.

poniedziałek, 9 maja 2022

Bar dobrych ludzi czyli The Tender Bar

Często dziwię się, kiedy słyszę znanych aktorów zapraszanych do mediów, by wypowiadali się na temat karmienia piersią lub sytuacji politycznej w Myanmie. Taka Krysia Janda skuteczniej powiększa i mobilizuje elektorat „P”i„S”-u niż wszystkie Kempy, Pawłowiczówny i inne Sasiny. Od biedy aktorzy mogą się fachowo wypowiadać o swoich rolach, ale wtedy wciągają nas w otchłań monotonnych majaczeń - przynajmniej ja tak to odbieram. Aktor Clooney postanowił wypowiedzieć się poprzez film. Sam po sobie widzę, że mam ochotę wracać do przeszłości, przynajmniej w zakresie lektur. Clooney wrócił do lat siedem- i osiemdziesiątych, w których osadzona jest opowieść wzięta z pamiętników niejakiego Moehringera. Po życiowym niepowodzeniu matka z chłopcem o imieniu J.R. (ze sto razy różne postaci pytają o rozwinięcie skrótu) wprowadza się do domu rodziców. Dla J.R.-a jest to dobra zmiana, zwłaszcza ze względu na wujka Charliego, który zastąpi chlopcu nieobecnego ojca. Drugi plan czasowy to studia i początki zawodowe J.R.-a. Nie da się ukryć, że niektóre postaci w filmie są niezwykłe w ten nieoczywisty, codzienny sposób. Każdy chciałby mieć takiego wujka Charliego, a nawet pierdzący dziadek ma swoje niezwykłe pięć minut. Sam J.R. w młodszej wersji jest słodkim dzieciakiem, któremu można współczuć nieudanej relacji z ojcem. Po tych pochwałach będzie zrzędzenie. Zarzut główny: to jest po prostu banalna historyjka o dzieciństwie i młodości jakich wiele, bez śladu artystycznej obróbki tematu. Nie widać żadnych ambicji opisu sytuacji politycznej, a społecznej - w stopniu minimalnym. Jedna z refleksji w tym duchu: potrafią w SZA marnować potencjał swoich obywateli (mam tu na myśli znowu nietuzinkowego Charliego, który prowadzi lokalną spelunkę). Mimo wszystko lepiej, że Clooney nakręcił taki film niż kolejną produkcję dla gimbazy. Niestety to nie wystarczy, żeby ten film zapadł mi głęboko w pamięć. Być może za rok przeczytam niniejsze wynurzenie i zdziwię się, że obejrzałem taki film, z którego nic już nie pamiętam, choć zapewne warto by ocalić wspomnienie o zaskakująco udanej roli Afflecka.

niedziela, 8 maja 2022

Red Rocket

Wojtyszko wprawdzie nie wspomniał o tym w swojej książce, ale wszyscy się domyślamy, że w jego wersji przyszłości żaden pracodawca nie odrzuci kandydata na sprzedawcę w sklepie spożywczym z powodu historii zatrudnienia, w której będzie praca w branży porno. Dzisiaj jest to problem, a wynika z niczego innego jak kompleksy, bo wbrew pozorom, by wkręcić się do pornobiznesu, trzeba spełniać warunki, którym mało kto podoła. Owszem, czasy są takie, że łysa dziadyga z brzuchem też może kręcić amatorskie scenki, ale raczej się na tym nie dorobi, jak np. Sean Austin. Gdzie indziej pisałem, że otoczka skandalu jest nieusuwalną częścią samego porno i raczej nie dożyjemy czasów, kiedy zawód aktora erotycznego będzie odbierany jak nauczanie początkowe (zob. [480] tutaj). Na przykładzie Mikeya, głównego bohatera, widzimy tę mieszankę podziwu i uprzedzenia, z jaką spotykają się gwiazdy porno. Wiąże się to zapewne z zazdrością i ciekawością wobec osób, które zrealizowały fantazje, na jakie brak nam odwagi. Spełnienie fantazji to po trosze mit, praca w porno bywa zwyczajnie męcząca, na przykład dwudziestominutowa scena to efekt całego dnia harówy, przynajmniej u poważnych producentów. Ryćkać się przez osiem godzin - to ja dziękuję, wolę transmisję z obrad podkomisji Macierewicza. Wróćmy do Mikeya, który w naszej opowieści jest byłym gwiazdorem porno i będąc w trudnym momencie życia, bez pieniędzy i nawet jednej walizki, po wielu latach wraca do żony w Teksasie. Nie dziwimy się, że przyjęty jest chłodno, ale kobita lituje się nad biedakiem i pozwala przenocować w domu, w którym mieszka z matką. Ponieważ warunkiem pozostania jest dokładanie się do wydatków, Mikey szuka roboty, ale takiej standardowej nie znajduje. Kiedy udaje mu się odłożyć trochę gotówki, zaprasza obie panie na donuty z kawą do pobliskiej kafejki. Zdarzenie niby błahe, ale nie do końca - z dwóch powodów. Dla kobiet jest to przeżycie niezwykłe, jakby kawa z ciastkiem była poza ich zasięgiem. Może nawet nie tyle finansowym, ile mentalnym, jak dla mojej babki myśl o pójściu do „reusteracji” była pomysłem szalonym. Drugi powód to spotkanie Mikeya ze Strawberry, dziewczyną za kontuarem. Z tego spotkania wyniknie bliższa zażyłość, a z niej dalsze komplikacje, w ramach których całkiem goły Mikey będzie biegał nocą po przedmieściach (Pudelku, powiedz przecie, czy to był prawdziwy dyndol aktora Simona Rexa? - dla cioci pytam). Inne kłopoty wywoła znajomość z chłopakiem z sąsiedztwa, któremu Mikey chętnie zwierza się z przebiegu kariery. Swego czasu, mówi, byłem w obsadzie Fast and the Fury-ass (Szybcy i wścipscy?), pornquelu Szybkich i wściekłych, gdzie grałem postać, w którą wcielił się Paul Walker. Miałem pecha, bo kiedy Walker zginął w wypadku, to mi też podziękowali. Kiedy indziej wspomina o branżowej nagrodzie za najlepszy blowjob, ale to nie on robił i nie tylko jemu robiono - typowy Mikey z jego ściemami i konfabulacjami. Film ogląda się dobrze, bo Mikey to postać interesująca, choć jest okropnym krętaczem, a co więcej, aktor Rex naprawdę wiarygodnie wypadł w tej roli - choć młodość ma już za sobą, to wygląda, jakby jeszcze wciąż mógł odstawić niezły show w scenie seksu. Podejrzewam, że obraz amerykańskiej prowincji z tego filmu, dla nas mocno egzotyczny, wyglądałby tak samo dla wielu „porządnych” Teksańczyków, zwłaszcza tych, którzy chodzą w schludnych ubraniach do kościoła w każdą niedzielę.

czwartek, 5 maja 2022

Skrót filmu 365 dni. Ten dzień

Skrótu dokonał Adam van Bendler, chwała mu za to [X]. Wersję pełną filmu obejrzało i omówiło już tylu ludzi, że przez skromność postanowiłem nie dokładać swojego komentarza, zwłaszcza że nie widziałem. Ciekawe są te czasy, kiedy opłaca się robić sequel dla beki, co chyba było dla wszystkich jasne od początku. Przy tej okazji zrobię sobie dobrze i zamieszczę fotki Morrone i Susinny (w filmie Massimo i Nacho).


Dla koneserów: Susinna w mocno obcisłych gatkach

środa, 4 maja 2022

Punkt wrzenia czyli Boiling Point

Jeśli film naprawdę jest jednym ujęciem, co oznacza, że kręcono go dokładnie tyle minut, ile widzimy na ekranie - to jasne, że należy się podziw, szacun, opad szczeny i wytrysk entuzjazmu. Z małym zastrzeżeniem: to tylko zabieg formalny, który nie zrobi arcydzieła z banalnej opowiastki. Czy tu mamy do czynienia z taką opowiastką? Wypowiem się niejednoznacznie: można, choć nie trzeba, tak ją odebrać. Mamy do czynienia z dramatem kuchennym, główny bohater Andy jest szefem restauracji, która cieszy się powodzeniem i tłumy walą na niepospolitą wyżerkę (oprócz influencerów z Instagrama, którzy zażyczyli sobie stek z frytkami, którego nie ma w menu). Już na początku nastrój popsuł inspektor z Sanepidu, który wystawił niską ocenę. Andy zachowuje spokój, choć krew mu się już lekko podgrzała. Całkiem do przewidzenia było, że dalsze wydarzenia doprowadzą do eskalacji, a żeby nie powiedzieć za wiele, zdradzę tylko, że pod koniec Andy nie wyciągnie kałacha i nie podziurawi gości morderczą serią. A niektórzy z nich zasługiwaliby... Nie znam się na Brytolach, może są to weredyczne chamidła, wcale nie takie pokorne owieczki, jak ja i moje jagniątka towarzyszące, którym można podać wściekle przesolonego pstrąga, a kelnerowi zawsze z uśmiechem powiedzą, że wszystko jest w najlepszym porządku. Już wiemy, jakie są zawodowe problemy Andy'ego, a pytanie zasadnicze jest takie, czy mu współczujemy? Na pewno trochę tak, ale chyba nie w takim stopniu, na który liczyli twórcy. Większe zaangażowanie emocjonalne widza wymagałoby głębszego rzutu oka na niewesołą sytuację rodzinną bohatera, co do której mamy tylko domysły. Jeśli więc nie doznaliśmy szału uniesień, to po zakończeniu nie pozostaje nic innego, jak posnuć parę refleksji na zimno. Zaproponuję jedną z możliwych: ależ mroczne dylematy moralne wiążą się z kierowaniem restauracją! Jest jedność czasu, miejsca i akcji, szkoda, że zabrakło chóru greckiego.

poniedziałek, 2 maja 2022

Pan Twardowski (balet w Operze Krakowskiej)

Czy ja jestem dobrym materiałem na widza baletów? Chyba nie, jeśli zrozumienie fabuły zależy od szczegółu, który mogłem przegapić. Ktoś zapyta, zaraz, zaraz, jaka fabuła, przecież każde dziecko w Polszcze zna legendę o Twardowskim, nawet jeśli nie czytało Kraszewskiego, u którego magik wywołał ducha Radziwiłłówny. Idąc na spektakl proszę zapomnieć o legendzie i oglądać rzecz, jakbyście o Twardowskim nigdy nie słyszeli. Ta wersja ma więcej wspólnego z legendą o złotej kaczce, ale to wnoszę z relacji osób towarzyszących, bo ja nie dość bystry jestem. Być może patrzyłem na relevé baletnicy po lewej, a powinienem przyglądać się temps sauté tancerza w centrum. I wtedy wszystko bym pojął. Do ingerencji w fabułę pretensji nie mam, w końcu retelling Jeziora łabędziego według Bourne'a uznałem za wciągający. Tamta historia wydała mi się klarowna - w przeciwieństwie do krakowskiej. Realizatorom prawie na pewno nie chodziło o to, żebym zapamiętał spektakl jako rozbudowany bromance Diabła z Twardowskim (były wprawdzie panny, ale szybko schodziły na plan dalszy). Biorąc pod uwagę to, że Pan Twardowski to po angielsku Mr. Hard On od razu na myśl nasuwają się inne niż taniec czynności, którym obie postaci mogły oddawać się za kulisami. Poziomu baletowego profesjonalizmu naprawdę nie powinienem oceniać, więc się wypowiem. Tańczące postaci sprawiały dobre wrażenie, choć czasem szwankowała synchronizacja w układach wielu osób (a na moje wyczucie miała tam być). Co ciekawe, główne role męskie wykonywali tancerze z krajów za naszą wschodnią granicą. Bo polskie chłopaki się krępują, czy co? Na koniec muzyka: jak na okres powstania (początek lat dwudziestych XX wieku) mało awangardowa, bliższa oprawy muzycznej Bolka i Lolka niż, powiedzmy, Króla Rogera.

niedziela, 1 maja 2022

Pętle pamięci (Marcin Kowalczyk)

Dawno temu chodziło się do wypożyczalni filmów. Do dzisiaj umiem zanucić Beverly Hills Video, Beverly Hills foju. Szybko się przekonałem, że losowo wybrany film na ogół okazuje się gównem w pozłotce (a często i bez). Od tamtych czasów staram się mniej losowo dobierać filmy i lektury. Z filmem jest jeszcze pół biedy, strata dwóch godzin nie jest tragedią, za to z książkami jest gorzej, bo to większa inwestycja czasowa. Jasne, że można rzucić w kąt, nawet ebook, i dać sobie spokój, ale ja jestem psychiczny i nie znoszę nie doczytywać. Pętle wybrałem dość przypadkowo, ze względu na intrygujący opis, ale to dziś nic nie znaczy. Oczekiwania miałem niewygórowane, więc miło mi stwierdzić, że książka okazała się dużo lepsza, niż się spodziewałem i niż to sugeruje średnia ocen z LC. Główny pomysł to zlepiacz narracyjny, urządzenie, które wydobywa z umysłu pomysły literackie i wypluwa gotowy tekst. Nieważne, że prędzej uwierzę w Hołownię reklamującego inwestycję w bitcoina niż w ten zlepiacz, który miałby stać się rzeczywistością w niedalekiej przyszłości (kiedy fasady budynków w Bydgoszczy - miejscu akcji! - będą zakryte hologramami). Z początku myślałem, że chodzi o sprytny zabieg, że w ramach SF bliskiego zasięgu będziemy czytać opowieść fantasy wyciągniętą z głowy Vermila Olsona. Wszystko poszłoby gładko, gdyby Vermil nie doznał wstrząsu (bardzo tajemniczego), po którym zaczął korzystać z parcianych wersji zlepiacza, przez co jego pisanina zdegenerowała się w dość zabawny sposób. Tymczasem w życiu realnym również dochodzi do odchyleń od normy, przy których reksio ściekołaz, jeden z efektów działania psychotropów, zdaje się niewinnym stworzonkiem, choć w pewnych momentach wywołuje zgrozę. Im bliżej było końca, tym większe miałem przekonanie, że tej historii nie da się domknąć jakimś zwykłym zwrotem akcji. Zakończenie okazało ucieczką w metaforę, trochę w stylu Limes inferior Zajdla, ale o ile u Zajdla wynikło to raczej z braku lepszego pomysłu, u Kowalczyka wydaje się z góry zaplanowane. I teraz już nie dziwią nas niezbyt wysokie noty na LC: autorze Marcinie, zabawa konwencją jest okej, ale przeciętny konsument SF chce mieć koherentną opowieść z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem, a nie jakieś metaliterackie odchyły, których nie da się sensownie zawrzeć w świecie przedstawionym. Na szczęście nie jestem typowym konsumentem SF.

[146]
Cóż, nieszczęściem Tiliana Muniusa było to, że jego roztropność nie dorównywała rozmiarom przyrodzenia (co ponoć jest regułą). Kiedyś, zapytany na forum przez dworskiego błazna, kim chciałby być, jeśli nie byłby mężczyzną, odparł: „hrabią de Sternem”
Niezręczność tego dowcipu polegała na tym, iż tajemnicą poliszynela było, że Tilian dogadzał żonie de Sterna.

[2079, lekcja biologii zgrabnie wkomponowana w tekst]
[Świerszcz zjada] larwę drucieńca, która musi dotrzeć do wody, lecz sama nie może. Dlatego kiedy urośnie w swoim żywicielu, ogłupia go, a świerszcz biegnie do najbliższego jeziora, rzeki, basenu żeby się utopić. Z trupa wydostaje się dojrzały drucieniec, który teraz może się rozmnożyć. Zresztą owady owadami. Mój faworyt to toxoplazma gondi, która rozmnaża się tylko w kotach. Jeśli więc szczur czy mysz z „toxo” w środku widzi lub czuje kota, podchodzi do niego, nie bacząc na niebezpieczeństwo. Wręcz marzy o tym, żeby zostać zjedzonym.

[2745]
Kiedy patrzyłem na linię brzegową łączącą Latilię z Morzem Środkowym, zwróciłem uwagę na linię brzegową.
Czyż to nie urocze zdanie? Zapewne napisane o czwartej nad ranem. Rozumiemy, zdarza się, ale gdzie był redaktor?

[3236]
– (...) odkąd Bond jest kobietą, przestałem oglądać.
– Dlaczego?
– Zrobiło się zbyt brutalnie.

[4273, po cięciu mieczem]
Oniemiały wsłuchiwałem się w następujące po sobie plaśnięcia, kiedy kolejne narządy wyślizgiwały się na podłogę.
Plask, plask, plask.
Zabawne: nie wiedziałem, że w brzuchu może zmieścić się aż tyle rzeczy.

[4311]
– Przecież, to niemożliwe, no wiesz, żeby on tak po prostu… – Olson duka swoje uzasadnienie jak ośmiolatek zdający kolegom relację z pierwszego podpatrzonego porno

[5605, jeden z odlotów Vermila]
– (...) Ma dziś kolega decydujący głos.
– Dlaczego ja?
– Jako jedyny w kraju nie zalega kolega z abonamentem RTV.
The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger