Nie wiem po co ten tytuł

              

niedziela, 16 stycznia 2022

Diuna - spotkanie Paula i Jessiki z Fremenami

Miałem okazję jeszcze raz obejrzeć Diunę, w związku z tym przyjrzyhmy się scenie, w której Jessika i jej syn uciekając przed oddziałami Harkonnena trafiają na pustynnych Fremenów pod wodzą Stilgara. Ów spojrzał na uciekinierów, po czym zawyrokował, że młodego da się jeszcze przyuczyć do życia na pustyni, ale stara jest już za stara, więc trzeba ją zabić. Dura lex sed lex. Ciekawy sposób myślenia, bo w ten sposób w osobie Paula zostawia przy życiu przyszłego wroga, który będzie miał pełne prawo Stilgara nienawidzić. Wygląda to na dość głupie fabularne rozwiązanie w historii chcącej uchodzić za wielce wyrafinowaną. Sprawdziłem, czy podobnie jest w książce. Podobnie, ale tam Stilgar jednak się kryguje, zauważa, że prędzej czy później i tak Jessika umrze, bo nie zdoła sie przystosować. Lepiej oszczędzić jej męki. Chwilę potem, tuż po próbie zabójstwa, Jessika przytknęła nóż do jego gardła trzymając go w żelaznym uścisku. Standardowy dla Bene Gesserit pokaz umiejętności. - Czemu nie mówiłaś, że jesteś magiczną kobietą? - zapytał Stilgar. Na co Jessika:
Z filmu warto zapamiętać scenę z planety Salusa Secundus z charakterystycznym gardłowym śpiewem, który tu zachowuję w wykonaniu zdolnej bestii z Polski.

sobota, 15 stycznia 2022

Old

Spolszczacze nie mieli pomysłu na tytuł w naszym języku? Moja propozycja polskiego tytułu jest następująca: Nie ma mnie w biurze, proszę o przekazanie propozycji tłumaczenia na mój prywatny adres mailowy. Brak pomysłu na tłumaczenie tytułu to w sumie drobiazg, bo są takie pomysły, od których zdecydowanie lepszy jest brak pomysłu. Gdybym pozwolił sobie na spojlerowanie, to mógłbym to twierdzenie wykazać szczegółowo na przykładzie filmu Old. Zostawiam to jako zadanie domowe, ale nieobowiązkowe. Oglądanie farby schnącej na ścianie też nie jest obowiązkowe. W tym, co tu piszę, jest rzecz jasna trochę przesady, w końcu da się ten film obejrzeć bez wielkiego bólu, jest zagadka polegająca na przyspieszonym starzeniu się grupy ludzi na pewnej plaży odciętej od cywilizacji, jest Bernal, ale czegoś mi brak. A tym, czego mianowicie mi brak, jest zdolność, by wyobrazić sobie kogoś, kto nie byłby rozczarowany rozwiązaniem filmowej zagadki. Nie wszystkie filmy Shyamalana są słabe, ale ten jest wątłym chucherkiem, które najchętniej pozostawiłbym na tej okropnej plaży, żeby sobie spokojnie skonało ze starości, osamotnione i zapomniane.

Małżeństwo na skróty czyli Long Story Short

To nie jest typowy romkom, w którym spotyka się ona i on, na początku za sobą nie przepadają, później on/ona okazuje się osobą wrażliwą pod maską cynizmu, zakochują się, ale los ich rozdziela, a na końcu jest bieg na ratunek miłości. Tutaj zaczyna się od miłości Teddy'ego i Leanny, której rozpad widzimy w kolejnych etapach, kiedy Teddy magicznie co paręnaście minut przenosi się o rok w przyszłość. Główny efekt komediowy polega na tym, że musi improwizować, gdyż oczywiście nie pamięta zdarzeń z okresów między kolejnymi skokami w czasie. Rozpad małżeństwa nie jest uzasadniony szczególnie oryginalnie, ot, kolejny pracoholik zaniedbuje żonę i dziecko. Córka widuje ojca tak rzadko, że „tata” nie trafiło do pierwszej dziesiątki wypowiedzianych przez nią słów.
- Wcześniej był „miś” i „dinuś” - rzekła Leanna.
- To może miś i dinuś będą nas utrzymywały, a ja wtedy będę mógł spędzać więcej czasu z Talulą - odparował Teddy, czego natychmiast pożałował. Z autopsji wiem, że wychwalanie czegokolwiek pompuje oczekiwania, a ja mam straszną ochotę wyznać, że to jedna z lepszych i autentycznie zabawnych komedii romantycznych, jakie w życiu widziałem. Udajmy zatem, że nic takiego nie napisałem.

Obiecująca. Młoda. Kobieta. czyli Promising Young Woman

To nie pomyłka, w tytule polskim są te kropki, zapewne bardzo dobrze przemyślane, zwłaszcza ostatnia z nich. Zacznijmy od kategorii, do jakiej zaliczono ten film, a jest to „dreszczowiec / komedia”. Pamięć mam dziurawą, więc mogłem już widzieć takie produkty, choć nic mi nie przychodzi na myśl. Ktoś mógłby podsunąć mi serial Co robimy w ukryciu, ale osoba, która by się czegokolwiek w tym serialu przeraziła, powinna po śmierci oddać swój osobliwy mózg do przebadania neurofizjologom. Jeśli chodzi o Obiecującą. Młodą. Kobietę., kategoria, do której ją zaliczono, jest zdumiewająco trafna. Od początku staje się jasne, że blisko trzydziestoletnia Cassandra jest cięta na facetów, którzy przystawiają się do niej, kiedy udaje pijaną, a w momencie, gdy próbują ją wykorzystać seksualnie, budzi się w niej modraszek telejus w stadium larwalnym. Dzięki peryfrazie uniknąłem spojlera, ale po bliższym oglądzie można zwątpić w skuteczność tych akcji Cassandry. To pomijając, reszta scenariusza wypada znakomicie. Powodem zemsty na mężczyznach jest dla Cassandra przypadek seksualnego wykorzystania jej najbliższej przyjaciółki sprzed paru lat. Kiedy dowiaduje się, że główny sprawca zdarzenia planuje ślub, plan zemsty wchodzi na wyższy etap. Ale nie tak od razu, bo po drodze Cassandra odświeża znajomość z Ryanem, ledwo przez nią pamiętanym kolegą ze studiów. Ten okazuje się tak miłym i czarującym facetem, że już wydaje się, że wezmą ślub i będą żyli długo i szczęśliwie, póki nie umrą. Uspokajam, to nie jest romkom. Na ogół intrygi Cassandry są zrealizowane mistrzowsko i piekielnie inteligentnie, ale zdarzają jej się wpadki, a nawet ludzkie odruchy. Film jest oczywiście inspirowany ruchem me too, ale daleko mu do prymitywnej agitki. Ruch me too jest kontrowersyjny, kiedy skłania poważne kobiety jak Monika Płatek do zachwytów nad tym, że „w końcu zaczęto wierzyć kobietom”. Jakby nie było pośród nich mitomanek, które liczą na sławę i łatwe pieniądze. Jakby mentalność skojarzona z me too nie powodowała patologicznych reakcji na przypadkowy seks. Sprawa Cassandry wygląda jednak przekonująco. W praniu wychodzi dylemat, czy warto niszczyć życie grupie młodych mężczyzn, którzy w stanie wskazującym wykorzystali nietrzeźwą dziewczynę. Nie, bo zamiast lekarzy będziemy mieli grupę frustratów, żaden zysk dla społeczeństwa? A może tak - po to, aby wysłać mocny sygnał ostrzegawczy na przyszłość? Swego czasu Dukaj w Czarnych oceanach opisał randkę przyszłości toczącą się w sieci ubezpieczenia prawnego, monitorującej na bieżąco zachowania potencjalnych kochanków. Zmierzamy do tego szybkim krokiem.

piątek, 14 stycznia 2022

Pierwsza krowa czyli First Cow

Młoda ludzka istota w czasie spaceru w lesie odnajduje dwa ludzkie szkielety zakopane płytko w ziemi. Z istotą się żegnamy, bo przenosimy się w przeszłość, aby poznać historię tych szkieletów, zanim zostały szkieletami. Przyznam, że w pierwszej chwili miałem wrażenie, że oglądam film post-apo o świecie przyszłości, w którym ludzie cofnęli się cywilizacyjnie, zapewne po jakiejś wojnie, i teraz Amerykanie toczą walki z Rosjanami na terytoriach zamieszkanych przez ludność o rysach dalekowschodnich. Jednak nie, rzecz dzieje się na dzikim zachodzie, „w jakimś stanie Oregonie”, kiedy biali przybysze zaczęli się w nim osiedlać. Lokalną sensację wzbudziła tytułowa krowa, którą do fortu sprowadził naczelnik. Fort to zbyt wielkie słowo na osadę w lesie, gdzie większość domostw to budy prowizorycznie sklecone z desek. Fascynująco i przekornie pokazano te realia pogranicza, zamieszkanego przez etnicznie urozmaiconą ludność, nie wyłączając rdzennych tubylców zwanych Indianami, którzy w pełnej zgodzie z białymi egzystują w tych półdzikich terenach. Główne postaci to Cookie i King, którzy wynajdują sposób na zarobek, a jest nim sprzedaż ciastek wypiekanych przez Cookie, który wyuczył się fachu w młodości w dalekim Bostonie. I byłoby pięknie, gdyby nie to, że jeden z składników do pysznych ciastek pochodzi z nielegalnego źródła. Skracając opowieść - przez to skończą jako szkielety. Historia sama w sobie pasjonująca nie jest, ale film warto obejrzeć dla wizji dzikiego zachodu, totalnie przeciwstawnej wobec tradycyjnych westernów. Można przy tym wczuć się w niedolę naczelnika wypytującego o najnowszą paryską modę, za którą nie sposób nadążać w barbarzyńskich okolicznościach, w jakich przyszło mu pędzić życie.

Minari

Obejrzałem koreańsko-reaganowskie Noce i dnie. To teraz wytłumaczę. Historia toczy się w latach osiemdziesiątych w SZA, a jej bohaterowie to rodzina koreańskich imigrantów, rodzice i dwójka dzieci w wieku wczesnoszkolnym. Wszyscy mają zamerykanizowane imiona, choć w domu mówią po koreańsku. Zapewne nie chcą wkurzać typowych Stanowców tymi typowymi „bong moon changami”. Tatuś Jacob wpadl na pomysł, by poświęcić się uprawie koreańskich warzyw w jakimś stanie Colorado, co nie wygląda na decyzję uzgodnioną z żoną Monicą. Staje się to głównym źródłem rodzinnych konfliktów, w których Monica daleka jest od ideału koreańskiej żony, znanego mi z opowieści o wycieczce w koreańskie góry, kiedy panowie szli przodem, a panie za nimi w tyle z zachowaniem uniżonego dystansu. Tak było w starszym pokoleniu, bo młodsze Koreanki już się wyemancypowały na wzór koleżanek z SZA. Jak zauważył Chang, jeśli Koreańczycy przejmują wzorce z zewnątrz, robią to tak gorliwie, że osiągają rezultat przewyższający oryginał. Dotyczy to tak komunizmu, jak i kapitalizmu, który w Korei Południowej jest naprawdę formą aynrandyzmu, a po naszemu - korwinizmu-mikkizmu. W każdym razie Monica nie jest żoną potulną, niezbyt podoba jej się zadupie, na które sprowadził ją mąż, a sytuację komplikuje wada serca u syna. Wkrótce do domu wprowadzi się matka Moniki, która okaże się dość nietypową babcią. Ciekawe jest spojrzenie twórców filmu na amerykańską prowincję z jej żarliwą religijnością. W zasadzie nie ma innej niż kościół możliwości integracji z lokalną społecznością. Odcienie religijności są różne, starszawy pomocnik Jacoba obchodzi dzień pański dźwigając prawdziwy wielki krzyż. Dziś zapewne ta religijność w SZA jest inna niż czterdzieści lat temu, ale tylko z perspektywy Hollywoodu i wielkich miast jest to temat poboczny. Słuchając rozmów z The Atheist Experience, cotygodniowego programu w internecie, widać, że tamtejszym wierzącym chce się wchodzić dyskusję (do czego chrześcijanin jest zobowiązany w myśl 1 P 3:15). W Polsce, jak w każdym kraju katolickim, od dziecka wpaja się wiernym, żeby sami nie dociekali prawdy, bo od tego są inni, mądrzejsi, którzy wiedzą. Z tego powodu podobny program w Polsce jest jedynie bladym odbiciem oryginału. Wracając do filmu, temat amerykańskiej religijności nie ma w sumie wielkiego znaczenia dla historii, której zakończenie pachnie melodramatycznym banałem. Film nie ma epickiego rozmachu Nocy i dni, ale swobodnie można by sobie wyobrazić kontynuację tej bliskiej życiu opowieści. Ciągu dalszego zapewne nie będzie, a nawet gdyby był, to mnie starczy ten jeden film. Tytułowe minari to warzywo zwane pietruszką japońską, które ma niezwykle skromne wymagania, by dać plony. I dało.

czwartek, 13 stycznia 2022

Świnia czyli Pig

Kino nowego schematu? Może to dobre określenie. Mruk Robin mieszka w dziczy bez żadnych udogodnień, a najnowszą technologią w jego budzie jest kaseciak. Co tydzień odwiedza go Amir, który odbiera kolejny zbiór trufli, cieszących się popytem wśród restauratorów w pobliskim Portland. Towarzyszką Robina w poszukiwaniu trufli jest świnka, która, jak wiadomo, umie je wytropić w lesie. Musi to być zdolna bestia, dla której warto było napaść na Robina i ją uprowadzić. Odludek opuszcza las i udaje się na poszukiwania niegodziwców z pomocą Amira. W czasie tej eskapady Amir, a my razem z nim, ma możliwość poznania przeszłości Robina. Kolejne odsłony opadają w tempie flegmatycznego striptizu, ale opadną w zasadzie wszystkie. Schemat polega na tym, że pustelnik okazuje się geniuszem, który porzucił dawne życie po czym? Oczywiście, że po tragedii osobistej, ale w szczegóły nie wejdę. Jeśli obejrzało się pięć marveli, cztery romkomy i do tego parę niestrasznych horrorów, to Świnia będzie sprawiała wrażenie dzieła świeżego i oryginalnego. Na szczęście nie grozi nam, że takie filmy opanują kina i streamingi, bo szybko by nam spowszedniały. Oczywiście doceniamy Nicolasa Cage'a, który miał do niedawna gorszy okres, bo grywał nawet w chrześcijańskich szmirach. Z tezą o jakimś głębszym przekazie tej produkcji raczej bym polemizował. Nie oceniaj człowieka po pozorach czy coś w tym stylu? Cool story, bro, ale to niezbyt odkrywcze.

Na rauszu czyli Druk

Grupa nauczycieli postanawia urządzić eksperyment na samych sobie i sprawdzić teorię pewnego faceta, że prawidłowym poziomem alkoholu we krwi jest pół promila. To dość dużo, bo od tego poziomu prowadzenie samochodu zaczyna być przestępstwem, a nie zaledwie marnym wykroczeniem. Cóż się szybko okazuje? Po pierwsze, płynąc na falach alkoholowej fantazji z nudnych belfrów stają się mistrzami przyciągającymi zainteresowanie uczniów. Po drugie, odrzucamy zasadę połowy promila, bo po co się ograniczać, jeśli idzie tak dobrze. Dalszy ciąg mógłby wydawać się antyalkoholową agitką, ale twórcy rzucają widzowi coś na zachętę, czyli refleksję nad popularnością wszelkich substancji rozluźniających nasz uścisk z rzeczywistością. Nie tylko substancji, bo podobną funkcję pełni religia, która - o czym jestem przekonany - może powodować podobne jak używki efekty neurofizjologiczne w mózgu. Zdaje się, że nie warto było wyewoluować jak my, ludzie, skoro dysponując znakomitym organem penetrującym rzeczywistość, czyli mózgiem, tak bardzo pragniemy od niej uciec. Film otwiera motto z Kierkegaarda, mówiące o tym, że młodość jest snem, a miłość treścią tego snu. Kolejny powód, by się wstawić, jeśli ten sen mamy dawno za sobą, a miłość wywietrzała po latach. Z opisów filmu zrozumiałem, że tańczący w finale Mikkelsen rozwali mi system. Nic z tego, ale zrobił pewne wrażenie, nie piorunujące, lecz elektryzujące na poziomie trzech paluszków AA.

Jak wywołałem byłą żonę czyli Blithe Spirit

Jak mi doniesiono, ta historia powstała jako sztuka sceniczna przed osiemdziesięciu laty, a teraz ją sfilmowano. Obyło się bez szaleństw, po starokatolicku, bez żadnego aggiornamento, czyli w realiach epoki, kiedy wyższe sfery miały kucharki i pokojówki, a porządny dżentelmen nie wychodził z domu bez okrycia głowy. Pisarz Charles trochę dla żartu sprowadził skompromitowaną spirytualistkę na seans w swoim domu, co nieoczekiwanie zaowocowało wywołaniem ducha jego zmarłej żony, która nie ma zamiaru się zdematerializować, a w dodatku czasem siada za kierownicę automobilu. To nieco komplikuje jego relacje z obecną żyjącą żoną, choć nikt poza nim nie widzi nieboszczki. Typowy dowcip sytuacyjny polega na tym, że Charles rozmawia z duchem, a żywi ludzie myślą, że mówi do nich. Rzecz trąci zdechłą myszką i naftaliną, ale da się obejrzeć w gronie rodzinnym z babcią i wnukami, czyli najlepszym targetem tego dzieła, przeznaczonego dla osób jeszcze lub ponownie zdziecinniałych. Tytułowe słówko blithe, które oznacza „radosny” lub „beztroski”, też pochodzi z jakiegoś zakurzonego słownika, bo regularnie słuchając elokwentnych native’ów jakoś się z nim nigdy nie zetknąłem.

środa, 12 stycznia 2022

Jason Derulo na Sylwestrze Marzeń/Zakażeń

Nieznana mi wcześniej mega gwiazda w postaci Jasona wystąpiła na Sylwestrze Zakażeń zorganizowanym przez TVP. Wszystkim nam, nie wyłączając proepidemiczki Barbary Nowak, robi się mokro na widok Jasona, zwłaszcza kiedy w swoich tekstach propaguje cnoty niewieście w rodzaju „ssij i połknij”, nie mówiąc o cnocie bycia gotową do wylizania. Jason okazał się niewdzięczny, bo zaraz po występie usunął ze swoich sociali wszelkie wzmianki o występie w Polsce. Ups.

Nie patrz w górę czyli Don't look up

Połowa obsady tego filmu składa się aktorów, z których każdy z osobna mógłby być jedyną gwiazdą innej produkcji, przyciągającą widzów do kin lub streamingów. Jak im, czyli twórcom, udało się ich wszystkich zaangażować? Tego się nie dowiecie ode mnie, ale Tomasz Raczek na jutubie lubi dzielić się tego rodzaju wiadomościami, choć nie mam pojęcia, czy omówi ten tytuł (dopisek: omówił, ale tego tematu nie poruszył). Głębia myśli powinna się uśmiechać, a dobra komedia powinna dawać do myślenia. Moim skromnym zdaniem - ta daje. Pomysł na fabułę był prosty: pofantazjujmy, jak dzisiejszy świat przyjąłby wieść o nadciągającej zagładzie, do której doprowadzi uderzenie wielkiej komety w Ziemię. Nawet nie chodzi o to, że nikt nie wierzy w odkrycie Mindego i Dibiasky, a raczej o to, że jest wiele innych zdarzeń przyćmiewających zapowiedź katastrofy. Skandal z szeryfem biorącym udział w scenach soft porno obciążający aktualną prezydentkę SZA, rozstanie pary gwiazd DJ Chella i Riley Biny, poza tym ten fatalny tajming, kiedy prezydentka ma na głowie wybory w połowie kadencji. A do tego Mindy i Dibiasky są tacy niemedialni! On wyjeżdża z jakimiś błędami pomiarów, a ona wychodzi na zwykłą świruskę, jedną z tych szajbniętych attention whores. Kiedy do wszystkich dociera, że zagrożenie jest jak najbardziej realne, sprawa jest już przegrana. Raczej nie mam ochoty się bawić w interpretacje tej opowieści, w których za kometę podkłada się covid lub wysuwa się twierdzenia o spiskach władzy. Chciałem w filmie widzieć metaforę katastrofy klimatycznej, ale sobie to wyperswadowałem. Choćby dlatego, że ta katastrofa jest rozpisana na dziesiątki lat, a nie jeden moment w czasie. W ścieżce dialogowej szczególnie bawiły mnie kwestie Jasona, syna prezydentki i jednocześnie jej szefa sztabu. Zdaje się, że w podobnych majaczeniach celował niegdysiejszy wicepremier Piechociński. Nie jest niestety tak, że da się oddzielić naukę od medialnego kociokwiku. Wiemy dobrze, że jedne z zabawniejszych wiadomości zaczynają się od słów „amerykańscy naukowcy ustalili, że”. Do tego dochodzą podszywające się pod naukę idiotyzmy typu „teoretycy starożytnych kosmitów”, zderzające się z głupotą samych uczonych, jaką świetnie wykpił Vonnegut. Dzisiaj klimat jest taki, że negowanie nauki nie budzi zdziwienia. Jakieś sto lat temu z okładem brano naukę na serio. Kiedy odkryto bakterie, przed zjedzeniem parzono jabłka zanurzając je we wrzątku zawieszone na nitce przywiązanej do ogonka. Z kolei kiedy okazało się, że Ziemia znajdzie się w ogonie komety, wybuchła panika, bowiem ów ogon składał się z mocno toksycznych gazów. Kometa przeleciała i nic. Nic? A może to wtedy właśnie zakiełkowała idea podważania nauki...

PS. W swoim omówieniu Raczek wspomniał o di Carpio, który miał protestować przeciw szpetnemu ciału Meryl Streep, które jej dorobiono w filmie. Dlaczego? Dlatego, że Streep jest ideałem, którym nie można poniewierać. Ależ poniewierajcie, rzekła Streep zgadzając się na swoje niezbyt ponętne kształty.


The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger