Nie wiem po co ten tytuł

              

piątek, 30 czerwca 2017

Problem trzech ciał (Cixin Liu)

Jaki jest problem z Problemem trzech ciał? Taki, że szalenie trudno coś konkretnego tu napisać, żeby nie napisać zbyt wiele, bo prawie wszystko wyjaśnia się w końcowych partiach książki. Chciałem napisać, że jest to klasyczna powieść SF, ale jednak nie, bo to nie jest kosmiczna opera pełna pseudonaukowych cudów, obcych lub podróży w czasie. Akcja rozpoczyna się w czasie rewolucji kulturalnej w Chinach, a główni bohaterowie to Ye Wenjie i Wang Miao, z tej próbki widać, że jedno z wyzwań to chińskie imiona. Ye jest uczoną, która w czasie rewolucji trafia do czegoś w rodzaju chińskiego SETI, co zmieni dzieje ludzkości, jak oznajmia nam narrator długo przed tym, zanim nam to dokładnie wyjaśnią. Z kolei Wang jest uczonym nanotechnologiem, któremu przydarzają się przedziwne rzeczy. Jak wiemy, odpowiednio zaawansowana technologia jest nieodróżnialna od cudów - i z tym właśnie mamy tutaj od czynienia. Jeden z obrazków wydaje się szczególnie malowniczy i nadawałby się do holiłódzkiego hitu, kiedy wielki tankowiec płynący Kanałem Panamskim jest cięty nanostrunami na plasterki. Inny jeszcze kłopot z Problemem jest taki, że ma wadę powieści Lema spod znaku hard SF - nadęta powaga, która w zestawieniu z chińskim umiłowaniem równowagi ducha daje efekt lekko nużący, zwłaszcza kiedy przebywamy w wirtualnym świecie Trisolarian. Plusy dodatnie jednak przeważają, chętnie więc przeczytam kolejne tomy, żeby zobaczyć jak ludzkość poradzi sobie z nieuchronną katastrofą za czterysta lat z okładem. Książka kończy się nieco naiwnym credo autora, ale takim, z którym zgadzam się stuprocentowo. Tak, odkrycia naukowe są dużo ciekawsze od religijnych bajek. Snute przez nią [naukę - G.] opowieści są wspanialsze, głębsze, dziwniejsze, bardziej zawiłe, fascynujące, niesamowite, tajemnicze, a nawet emocjonujące niż opowieści literackie - pisze pisarz Cixin.

[4762, o Bogu nowej religii]
W przeciwieństwie do wyznawców innych religii [...] wielbili coś, co naprawdę istniało. Od innych religii różniła się także tym, że to nie oni, lecz ich Pan znalazł się w sytuacji krytycznej i od nich zależało jego zbawienie.

wtorek, 27 czerwca 2017

Cytaty warte ocalenia?

To sytuacja, która nie powinna mieć miejsca, ale też ich rozumiem.
Taką wypowiedzią o pobiciu działacza KOD-u w czasie demonstracji w Radomiu zasłynęła Beata Mazurek, rzecznik „P”i„S”. Minister Błaszczak przypomina o zasadzie dystansu stu metrów według nowej ustawy, tylko że nie wspomniał, kto tę zasadę naruszył. I dodaje, że takie są skutki totalnej opozycji, z jaką spotyka się rząd „P”i„S”. Platformo, wstydziłabyś się szczucia patriotycznej młodzieży na KODomitów! Będąc w nastroju dobrotliwym zamiast bluzgów zacytuję noblistkę: ma pan w głowie posępny galimatias, Błaszczaku.
Czy jest prawdą, tak jak zeznał ten człowiek, że był świadkiem jak panu wręczano łapówki?
Takie pytanie zadała Michałowi Tuskowi Małgorzata Wassermann, szefowa sejmowej komisji do spraw jakichś zmyślonych głupot. Nie twierdzę, że tam wszystko było cacy, ale jeśli naprawdę są jakieś sprawy kryminalne, to czekam. Prokuratura, sąd, wyrok. Zwłaszcza że prokuratura nareszcie (czyli od ponad roku) jest w kompetentnych łapkach. A takie komisje to teatrzyk w rodzaju Anny Marii Wesołowskiej, tylko głupszy, co widać po tym pytaniu. Tydzień temu nie byłem świadkiem, jak robiłem kupę, i naprawdę byłoby to bardzo dziwne, gdyby trafiła do twojej czaszki, Małgorzato.

niedziela, 25 czerwca 2017

Jeszcze raz czyli Retake

Jonathan, facet po czterdziestce, ma nietypowe zadanie dla chłopca wynajętego na jedna noc: wspólną podróż z San Francisco nad Wielki Kanion. Warunki są trudne, żadnych pytań o życie prywatne, chłopiec na czas podróży ma nazywać się Brandon i udawać zakochanego. Coś jak Marie jego życia w wersji homo. W takiej sytuacji ciężko spędzić te parę dni ze sobą, więc dochodzi do zgrzytów, ale też momentów za serce chwytających, kiedy Brandonowi naprawdę świetnie wychodzi odgrywanie roli. Może jest profesjonalistą, a może naprawdę zaczyna coś czuć do Jonathana. Niecodzienny to przypadek, kiedy akcja skupiona na dwóch osobach potrafi skupić na nich również uwagę widza. Nawet jeśli nie był Brandonem, a nie widzi siebie w roli Jonathana.

Król Artur: Legenda miecza czyli King Arthur: Legend of the Sword

Król Artur wiecznie żywy. Z poprzedniej ekranizacji niewiele pamiętam, ale chyba była nadzwyczaj realistyczna i sugerowała, że legendy arturiańskie wyrosły z poczynań resztek rzymskiej armii w Brytanii. Nowa wersja już na starcie trzepie widza ostro po mózgu: magowie na olifantach nacierają na ostatnią twierdzę ludzi!? Ośmiornica z kobiecą główką, i to niejedną, wspiera królewskiego brata, Vortigerna!? Tenże przejmuje rządy po bracie i buduje potężną wieżę, która po ukończeniu z jakichś czarnoksięskich powodów utrwali jego władzę na wieki. Za radą ośmiornicy Vortigern ustawia przed wieżą głaz z Excaliburem, bowiem musi pozbyć się zaginionego bratanka, królewskiego syna - jedynego, który może wyciągnąć miecz ze skały i domagać się zwrotu tronu. W ten sposób pojawia się Artur, ale Vortigern zadbał już o to, żeby długo nie pożył, jakiś paragraf się zawsze znajdzie. Legendy nie opiewałyby bohatera, który dał głowę katu, więc na ratunek przychodzi młoda wiedźma ex machina. W ogóle, gdyby nie czary, to nic by Artur nie zdziałał. Jego dalsze działania są spętane tajemniczymi koniecznościami, ma iść do Mrocznych Lądów z Excaliburem i doznać wizji, bo inaczej guzik osiągnie. Przy całej tej magii wprzęgniętej w fabułę mamy też pierwiastki racjonalne, intrygi, negocjacje, walki na miecze, skośnookiego mistrza walk, ciemnoskórych przybocznych królewskich - skoro Mieszko I miał wielbłąda, to czemu nie multi-kulti w pseudo-wczesnośredniowiecznej Anglii. Rozmachu twórcom filmu odmówić nie można, a że jest to rozmach olifanta ze stumetrową trąbką tratującą kamienne wiadukty, to cóż...

sobota, 24 czerwca 2017

Ratunku! Awaria czyli Be Kind Rewind

Gondry popełnił Jak we śnie (patrz niżej), więc może coś jeszcze mu się udało? Zacząłem oglądać Is the Man Who Is Tall Happy?, ale wymiękłem, bo choć interesuje mnie Chomsky, to nie jestem w stanie wytrzymać więcej niż dziesięć minut jego pozbawionego dykcji mamrotania, ale za to bez intonacji. No to może Ratunku! Awaria? Ten film różni się od Jak we śnie tym, że jest kręcony za amerykańskie, a nie europejskie, pieniądze. Nie jest żelazną zasadą, że dolar, w przeciwieństwie do euro, unika ryzyka na planie filmowym, ale średnio rzecz biorąc - owszem. Skoro film ma być komedią, to musi być Jack Black, a skoro tak - zapomnijmy o finezji. Koncept ogólny jest niezły, namagnesowany Jack kasuje zawartość kaset wideo w lokalnej wypożyczalni, więc razem z jej pracownikiem kręci własne wersje hitów filmowych, Podróbkę Pogromców duchów zrobili w niecałe trzy godziny. Jak to się może, k..., udać? - pytają szczwacze zadziwieni, tego wszelako zdradzić nie mogę, ale pomysł wypalił i może nawet uda się uratować wypożyczalnię przed likwidacją. Te filmowe atrapy były nawet dostępne online, ale link umarł. Akcja toczy się w New Jersey, w miasteczku Passaic, gdzie żył i grał słynny jazzman Fats Waller. W przeciwieństwie do bohaterów filmu niespecjalnie mnie to wzrusza. Reasumując, euro górą.

piątek, 23 czerwca 2017

Jak we śnie czyli La science des rêves

Ja się teraz rozłączę, bo zupełnie ciebie nie rozumiem - powiedziała mi znajoma, która mnie obudziła swoim telefonem. Był środek dnia, ale odsypiałem długą podróż z wakacji na łódkach. Obudziłem się tylko połowicznie, bo umysłowo ciągle byłem na jeziorze, choć przy uchu trzymałem słuchawkę telefonu stacjonarnego. Zdarzyło mi się to tylko raz, a Stefan, bohater filmu Gondry'ego, ma tak prawie bez ustanku, dzięki czemu ten film o niczym jest najlepszym (jak dla mnie) filmem o niczym. Na jawie nie dzieje się nic specjalnie ciekawego, historia ciąży ku zwykłemu romansowi, ale to byłoby zbyt proste i za bardzo „o czymś”. Nie ma w tu żadnych holliłódzkich efektów specjalnych, bo są lepsze. Kamera sklecona z tekturowych pudeł, taki też telewizor - ale jak najbardziej sprawny, woda z celofanu, tekturowy las posadzony w łódce, bo tak chyba jest, nasze sny są sklecone z rupieci, patrząc na wieżę Eiffla idziemy do bazyliki w Radomiu w żółtej garsonce. To akurat mi się nigdy nie przyśniło, ale miałem sen o lwach i tygrysach w kopalni soli w Wieliczce. Albo o leniwie płynącym potoczku pod balkonem moich rodziców, w poprzek potoku na sznurze suszyły się prześcieradła. Mama wyrzuca do potoku płonącą zapałkę, od czego zajmuje się ogniem oleista plama, która płonąc przesuwa się pod wysuszone prześcieradła. Z kolei mama we śnie jeżdżąc latem po mieście na wielbłądzie chciała kupić buty na zimę. Te sny mogłyby trafić do filmu, ale byłyby jednymi z bardziej zwyczajnych. Stefan ma szczęście, bo odnajduje bratnią duszę w Stefanii, ale jest to również nieszczęście. A czemu, zapytajcie redaktor Janicką. Lub obejrzyjcież.

„Echo chamber” Doroty Warakomskiej

Przepraszam za wtręt angielski, ale „komora pogłosowa” brzmi jakoś słabo i nawet nie ma odniesienia do polskiej wersji artykułu w wikipedii. O tym za chwilę, a najpierw poznęcam się nad Warakomską jako feministką. Zacznijmy od tej niestrawnej maniery, żeby zawsze wspominać obie płci, „fejsbukowicze i fejsbukowiczki”, „słuchacze i słuchaczki” - a kto powie po prostu „Polacy”, jest natychmiast przez Warakomską korygowany: „i Polki”. Niech będzie, że tak trzeba, wobec tego poprawmy Mickiewicza „ten lub ta się tylko dowie”, Gałczyńskiego „chcieliście, chciałyście Polski - no to ją macie” i wszystkich innych. Ja w tej sytuacji proponuję nadstawić ucha, żeby sprawdzić, jak daleko sięga konsekwencja redaktor Warakomskiej. Czy mówi o „przestępcach i przestępczyniach”? O „gwałcicielach i gwałcicielkach”? O „oszustach i oszustkach”? Itddd. czyli „i tak długo, długo dalej”. W ostatniej swojej porankowej audycji wspomniała redaktor o tych 83% kobiet w Polsce, które doznają przemocy seksualnej. Liczba rodzi wrażenie, jednak jeśli dobrze pamiętam, szalenie łatwo być ofiarą przemocy seksualnej, bo jest się nią po usłyszeniu świńskiego dowcipu. W tym sensie to i ja jestem. Jeśli ktoś powie, że nie podchodzę do sprawy z należytą powagą, to odpowiem, że właśnie ja tak - w odróżnieniu od twórców, pardon, twórczyń tych groteskowych kryteriów. A teraz „echo chamber”. Jest to profesjonalne określenie na polskie „kółko wzajemnej adoracji” (albo „masturbacji” intelektualnej), czyli spotkanie w gronie, którego członkowie („i członkinie”) wspierają się w swoich opiniach, a pozorowane rozbieżności polegają na szlifowaniu języka wypowiedzi. To jak ulał pasuje mi do komentatorskich poranków pod wodzą redaktor Warakomskiej w Tok FM, jak również redaktora Żakowskiego (w dużo mniejszym, albo żadnym nawet stopniu dotyczy to innych porankowych redaktorów). Poranki Warakomskiej tym się wyróżniają, że do dyskusji zapraszane są tylko komentatorki, czyli mamy seksizm na wzór niegdysiejszego ministerstwa Jarugi-Nowackiej. Redaktora Żakowskiego też można posądzić o seksizm, niemniej różnica jest taka, że od wieków ma stałych komentatorów, przypadkiem samych mężczyzn, ale czasem w zastępstwie bywa u niego jakaś pani. Czyli jest to seksizm incydentalny, w odróżnieniu od programowego Warakomskiej. Nie brzmi to przyjemnie, ale zniósłbym to spokojnie, gdyby wśród komentatorek pojawiła się, dajmy na to, Kamila Baranowska, która przekłułaby balonik samozadowolenia. Kto wie, może redaktor Warakomska wysyła zaproszenie do mediów prawicowych, które jej odmawiają. Jeśli tak, to wiemy dlaczego: jakże miło tkwić we własnej „komorze pogłosowej”.

piątek, 16 czerwca 2017

Czego o Kommodusie nie dowiemy się z Netflixa?

Nie dowiemy się o związku Kommodusa z „greckim wyzwoleńcem Saoterusem, z którym w czasie triumfalnego wjazdu rydwanem do Wiecznego Miasta, obejmował się czule i całował” (źródło). Mowa o serialu Roman Empire: Reign of Blood, który jest poświęcony temu władcy. Ta postać ma szczęście do ekranizacji (też Gladiator), bo jest dość malownicza, ale wspomniany na wstępie aspekt jest jakoś wstydliwie pomijany. Saoterus występuje oczywiście w serialu, ale nie ma ani słówka, ani cienia aluzji, że mogło go łączyć z cesarzem coś więcej. Dla porządku wyjaśnię, że serial jest hybrydą dokumentu ze scenami filmowymi, więc co chwilę mamy komentarz o straszliwej samotności młodego cesarza i tak dalej. Na załączonym obrazku mamy tłumaczenie tytułu na polski z literówką. Co tam ma być? Kurw? Krów?

House of Cards (sezon 5, odcinek 9)

Czy Claire, żona Franka, zrewanżuje się stawiając do pionu kochanka Franka?

Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara czyli Pirates of the Caribbean: Dead Men Tell No Tales

Jeśli ktoś idzie na Piratów, żeby obejrzeć coś niezgranego, to niech sobie lepiej poluzuje gorsecik. W Hollywood mają sztab panów Jowialskich, którzy nam mówią, że jak widzieliście, to zobaczcie jeszcze raz. Wskutek tego świat Piratów niebezpiecznie się rozwinął w stronę eschatologiczną, kiedy oglądaliśmy Jacka Sparrowa zjedzonego przez krakena. Gdyby nie Sparrow, nikt by nie zaryzykował kontynuacji, bo gdzie indziej zobaczymy tak nadętego i niezdarnego bufona? Na Jacku ciąży klątwa, na Willu Turnerze, nieszczęsnym, bo niedobrowolnym kapitanie Latającego Holendra również. Powstaje pytanie, czy i jak można je zdjąć, o co zabiega apetyczny Henry, potomek Willa. Różne cuda na kiju się przydarzą, zanim się uda, oczywiście jak to zwykle - alians Henry'ego z Jackiem jest wymuszony okolicznościami, które obejmują bardzo głupio przeprowadzony napad na bank i ruch obrotowy gilotyny z przypiętym do niej Jackiem. Bardzo pod względem fryzurki powabny jest sam Salazar i gdybym mógł mieć włosy na czaszce, to wybrałbym właśnie takie.

niedziela, 11 czerwca 2017

Mumia czyli The Mummy

Dokąd idziesz, Kopciuszku? - zapytał wilkołak Frankensteina przebranego za Czerwonego Kapturka. Do Drakuli idę, bo jest u niego Iron Man, żeby z nim pogadać o obudzeniu Śpiącego Królewicza - odparł Lincoln, pogromca wampirów, bo czemu nie? Ten film, zdecydowanie nie dla męskich mężczyzn, na pewno poleciłaby Krystyna Janda, zwłaszcza że w głównych rolach zobaczymy trzykrotnego nominata do nagród akademii, a nawet jednego zdobywcę nagrody. W takim razie musi to być piękny film, w którym postmodernijebistycznie pomieszano wątki znane wcześniej, skoro nie kto inny jak doktor Jekyll stoi na czele dzielnych pogromców zła, które chwilowo przybrało postać zmartwychwstałej mumii. Prawda w oczy kole, bo okazuje się, że to Egipcjanie czcili prawdziwych bogów, nie żadni chrześcijanie czy muzułmanie. Egipska księżniczka siłą woli rozpieprza pół Londynu, ale nadal musi się posiłkować wsparciem oddziałów swoich zombi. Zwykle takie hollyłódzkie, bezsensowne, wielkobudżetowe gnioty przynajmniej nas rozbawią, ale tym razem zrobili to na serio, a to już jest istna kolonoskopia mózgu, jak by powiedział Hank Moody.

sobota, 10 czerwca 2017

Dlatego żyjemy

W argumentacji na rzecz religii często pojawia się argument o sensie, który zyskuje nasze życie dzięki Bogu. No i fajnie, ale to w najmniejszym stopniu nie przesądza o prawdziwości twierdzeń religijnych. Ja natomiast mam inną hipotezę, bo upatruję cel naszego życia w zapewnieniu niesporczakom przyjemnych warunków egzystencji. Stworzonka te mieszkają sobie we mnie i w tobie w niemałej liczbie, ale gdybyśmy umarli, nie przejmą się specjalnie, bo potrafią przeżyć w lodzie i wrzącej wodzie, i bez wody nawet sto lat. Przypomniałem sobie o nich dzięki serialowi Cosmos (odcinek 6).

piątek, 9 czerwca 2017

Między nami dobrze jest

„Między”? Raczej „poza”. Już zaliczyłem wtopę, już wypowiedziałem cokolwiek, do czego się można odnieść, na co można donieść i co ciężko znieść. Bo chyba lepiej już bym się pobawił rybim szkieletem owiniętym w folię spożywczą, niż pisał o Jarzynowej ekranizacji sztuki Masłowskiej. Jest bardzo nowocześnie, dekoracje umowne, postaci umykają w gościnne ściany, choć dla odmiany chciałbym zobaczyć, jakby to zrealizowano w czasach Szekspira. Sam tekst wygląda mniej więcej jak Kartoteka Różewicza, gdyby ten był na haju po zjedzeniu bananów z Tesco. Wyobrażam sobie Masłowską jako wielkie ucho unoszące się nad Polską podłączone do maszynki, która mieli werbalne mięso na papkę. I dobrze, bo w ten sposób bohaterom nie zamykają się buzie, choć trudno powiedzieć, że ma to dla kogokolwiek jakiekolwiek znaczenie, ich samych nie wyłączając. Gdybym nad sobą popracował, może bym rzeczywiście utwierdził się w przekonaniu, że nie jestem Polakiem, a języka nauczyłem się z płyt i kaset. Jak wszyscy w Polsce. Kto wie, to może nawet było trafne te parę lat temu, ale śmiem sądzić, że dzisiaj Ucho usłyszałoby coś innego.

środa, 7 czerwca 2017

Moraliści. Jak Szwedzi uczą się na błędach i inne historie (Katarzyna Tubylewicz)

Przeczytałem sobie wpis o Szwecji sprzed roku, który zapewne według szwedzkich standardów byłby rasistowski i „islamofobiczny” (nb. załączony film z jutuba został zdjęty - przypadek?). Dziś pewnie napisałbym mniej więcej to samo, ale w bardziej stonowany sposób. Przede wszystkim dlatego, że wszyscy kpiący ze Szwecji lub mówiący o jej upadku tym samym popisują się bezczelnym protekcjonalizmem, bo pominąwszy to, że mają Szwedzi prawo robić, co im się podoba, nie sposób im zarzucić, że nie zdają sobie sprawy z zagrożeń masowej imigracji. O czym wiem, po przeczytaniu książki. Jak to zwykle, kiedy ktoś chce się mienić „humanitarnym mocarstwem”, łatwo jest wskazać przykłady świadczące o hipokryzji lub szaleństwie. Bo mocarstwo jednocześnie kosi niezłą kasę na sprzedaży uzbrojenia w zapalnych regionach świata. Bo dumny premier feministycznego rządu ani słówkiem nie pisnął o sytuacji kobiet w czasie wizyty w Arabii Saudyjskiej. Bo absurdalny, ale polit-poprawny zakaz weryfikowania wieku imigrantów, którzy swój wiek deklarują po przyjeździe, doprowadził do paru nieszczęść w ośrodkach dla młodocianych imigrantów, takich jak gwałt dorosłych mężczyzn na nieletnim chłopcu, czy zabójstwie opiekunki z takiego ośrodka (nie z ręki dziecka). Bo przy ogólnie wysokiej, choć słabnącej akceptacji polityki imigracyjnej próg uczulenia na sąsiada obcego etnicznie jest zdumiewająco niski: badania pokazują, że Szwedzi-blondyni (że tak ich umownie określę) zaczynają się wyprowadzać z dzielnic, w których imigranci stanowią 3% populacji. I tak powstają getta. Jasne, że to jest muzyka dla polskiego antyimigranckiego ucha, bo to wszystko rzeczywiście jest w książce (a pisać mógłbym jeszcze długo, a nie wspomniałem o najlepszym, czyli o pani Gudrun Schyman, przewodniczącej partii Fi). Jednak ton książki jest inny, bo jeśli zechcemy, razem z autorką możemy podjąć próbę zrozumienia mieszkańców Szwecji, którzy naprawdę okazują współczucie i altruizm. Polskich „chrześcijan” poprosiłbym, żeby sobie wyobrazili komentarz Jezusa na ten temat, choć do takiej refleksji nawet biskupi ich nie potrafią namówić.

[422]
Społeczną podświadomość do dziś szarpie wstyd związany z faktem, że to właśnie w Szwecji w 1921 roku powstał pierwszy na świecie Państwowy Instytut Higieny Rasowej, a program sterylizacji osobników nieprzystających do „zdrowej” społecznej tkanki realizowany był aż do roku 1975.

[1101]
Przewodnicząca feministycznej partii Fi Gudrun Schyman, która kiedyś nazwała szwedzkich mężczyzn talibami, dziś twierdzi, że różnice kulturowe nie mają znaczenia w dyskusji o prawach kobiet. Nie istnieje coś takiego jak konserwatyzm obyczajowy z importu. Mówienie o tym to rasizm.

[1136]
(...) w Szwecji mieszka około 38 tysięcy kobiet, które okaleczono przymusowym obrzezaniem. Część z nich okaleczono właśnie tu, w sercu równouprawnionej Europy północnej.

[1167]
Przypomina [Sara Mohammad - G.] historię dwudziestoletniego Abbasa Rezaia zamordowanego przez rodziców swojej dziewczyny, którzy nie akceptowali związku córki. Inicjatorką morderstwa była w tym przypadku kobieta, matka dziewczyny. To ona zmusiła chłopaka do wypicia wrzącego oleju i wbiła mu nóż w serce.

[1245]
[P]rzewodnicząca feministycznej partii Fi Gudrun Schyman napisała artykuł o tym, że dyskusja o zbrodniach honoru jest rasistowska, bo wszyscy mężczyźni we wszystkich kulturach są opresyjni względem kobiet.

[1600, mówi Amineh Kakabaveh]
Nie dziwi mnie, że z wielką falą uchodźców przyjechali tu prawie sami mężczyźni. Rodziny na Bliskim Wschodzie zawsze stawiają na synów. W mojej rodzinie też tak było. Mój brat wylądował za działalność polityczną w więzieniu. Rodzina od razu zrobiła wszystko, by go stamtąd wyciągnąć i umożliwić mu ucieczkę do Europy. Gdyby w takiej sytuacji wylądowała któraś z moich sióstr, ojciec nie zapłaciłby za nią nawet grosza.

[1625]
Tolerancja musi być nietolerancyjna wobec nietolerancji. (Immanuel Kant)

[2052]
Dzisiaj jedynymi Szwedami, którzy nie mogą zmienić wiary ani oficjalnie przestać wierzyć, jest rodzina królewska. Kościół Szwecji jest najbardziej tolerancyjnym wyznaniem chrześcijańskim na świecie. Stał się nim na przekór własnej historii, bo u swych początków był niezwykle represyjny. „W porównaniu z luterańską teokracją, w której uścisku znalazła się w XVII wieku Szwecja, Iran ajatollahów to festiwal tęczowych rodzin” – podsumował ten okres znany publicysta Per Svensson, a Göran Hägg, autor książki Gud i Sverige (Bóg w Szwecji), twierdzi, że Szwecja już pod koniec XVI wieku stała się państwem wyznaniowym, w którym duchowieństwo pełniło funkcję „rządzącej partii i tajnej policji”.
Od siebie dodam, że w tym właśnie czasie królewicz szwedzki Zygmunt został celowo wychowany przez rodziców na katolika, aby w przyszłości mógł zasiąść na polskim tronie. Znowu mi się ściął mózg w czaszce.

[2059]
Dzisiejszy Kościół Szwecji stawia na wolną od dogmatyzmu interpretację Biblii oraz na tolerancję i otwartość. Jest to Kościół z miejscem dla niewierzących (to dla nich sztokholmski pastor Olle Carlsson odprawia co niedziela w kościele Świętej Katarzyny popularne nabożeństwa dla ateistów); już w 1958 roku dopuszczono w nim kapłaństwo kobiet, a w 2009, po pięćdziesięciu latach dyskusji, wydano precedensową zgodę na kościelne śluby osób tej samej płci.
A biskupem Kościoła Szwecji w Sztokholmie jest żonata pani.

[2783, mówi Maciej Zaremba Bielawski]
W ogóle część szwedzkiej lewicy zdradza cały oświeceniowy spadek ideowy, odchodząc od zasady równości i równouprawnienia na rzecz ideologii postkolonializmu, to jest doktryny twierdzącej, że Europa nie ma prawa się wywyższać.
[2795]
W Szwecji nadal silną pozycję ma relatywizm kulturowy, który przyszedł z postmodernizmem i z konwersją lewicy z marksizmu na ideologię postkolonializmu, w którym miejsce proletariatu przypisano imigrantom.

[3112, mówi reżyserka teatralna Natalia Ringler o typowych przedstawieniach szwedzkich]
Denerwuje mnie, że ciągle zamykamy się w dramatach o relacjach międzyludzkich, wiesz: mamy po czterdzieści lat, dwójkę dzieci i nie uprawiamy ze sobą seksu.

[3308]
W ciekawej dyskusji na temat wolności słowa, która odbyła się w jednym ze sztokholmskich teatrów, Maciej Zaremba Bielawski porównał polityczną poprawność do lekarstwa. Każdy lek stosowany w nadmiarze może być trucizną.

[3323, o rysowniku Larsie Vilksie, który narysował Mahometa jako psa]
W Pakistanie demonstrujący przeciw obrażaniu proroka palili szwedzkie flagi i kukłę ówczesnego premiera Fredrika Reinfeldta. Na głowę Vilksa sypały się słowa gniewu, jego skrzynka mailowa puchła od pogróżek. Premier Reinfeldt łagodził sytuację, przepraszając ambasadorów kolejnych arabskich krajów, ale sam artysta zamiast schować się w mysią dziurę, prowadził wykłady o sztuce krytycznej względem religii.

[3351, autorka o rozmowie z pisarzem Niklasem Orreniusem]
Postanawiam nie rozwijać wątku Kamila Ryby, który za sprawą przykrej koincydencji jest moim rodakiem (a przy tym szwedzkim nacjonalistą; ciekawy efekt wielokulturowości, której sam Ryba głęboko się sprzeciwia).

[3429, o tzw. strefach no-go, mówi Orrenius]
Niedawno spędziłem trochę czasu z dziennikarzem „The Guardian”, który odwiedził dzielnicę Rosengård w moim mieście. Czytał o niej w brytyjskiej prasie, że to no-go zone, i uważał, że musi być tam strasznie. No i był w szoku, bo zobaczył pełne zieleni osiedle i kobiety w chustach na rowerach.

[3451, o stronach internetowego pisma publikującego karykatury Mahometa]
Do zamknięcia strony doszło z inicjatywy minister spraw zagranicznych Laili Freivalds, w sprawę zamieszane były służby specjalne. Ministra działała w dobrej wierze, chciała za wszelką cenę zapobiec zamachom na obywateli Szwecji. Był luty 2006 roku, tuż po międzynarodowej awanturze wywołanej przez publikację karykatur proroka Mahometa w duńskim „Jyllands-Posten”.
To jest oczywiście zamach na wolność słowa, ale trudno mi się stanowczo oburzać, skoro na szali jest ludzkie życie.

wtorek, 6 czerwca 2017

Stephen Colbert komentuje Donalda Trumpa


W innym klipie Colberta można się zapoznać z komunikatem Białego Domu nasączonym podejrzanym erotyzmem.

Małgorzata Sadurska zasiądzie w zarządzie (być może)

Chodzi o zarząd PZU. A dlaczego nas to cieszy? Bo pani Sadurska
miała zwyczaj wypowiadać się publicznie,
choć sklecenie czegokolwiek gramatycznie
poprawnego przerastało ją tragicznie.
(Przypadkiem mi się zrymowało i to po trzykroć, więc przepraszam.) Ja tam nie żałuję jej tych dziewięćdziesięciu patoli miesięcznie, byle jej już nie słuchać. Jak przypomina nam Fakt, posłanka Sadurska jeszcze w opozycji wywnętrzyła się mówiąc z sejmowej ambony o liście wstydu 428 nazwisk działaczy partyjnych PO i PSL zatrudnionych w spółkach skarbu państwa. Król jest nagi jak widać na załączonych materiałach.

niedziela, 4 czerwca 2017

Obóz Jezusa czyli Jesus Camp

Mówili mi obejrzyj, obejrzyj, no to obejrzałem. Tytuł odnosi się do indoktrynacyjnego obozu dla dzieci w wieku około dziesięciu lat, na którym wpaja się im miłość do Jezusa. Metaforycznie chodzi o szersze zjawisko, bo „obóz Jezusa” to inne określenie na fundamentalistów w SZA. Szczerze mówiąc film się zestarzał, fundamentaliści przenieśli się do jutuba i stąd bardzo dobrze wiem o ich istnieniu. Metody utrwalania wiary u najmłodszych są całkiem przewidywalne. Jezus cię kocha, więc ty kochaj go w zamian, jeśli chcesz trafić do Nieba - to wszystko podawane w wielkich emocjach, jakby chodziło o najważniejszą sprawę w życiu (co jest dla wierzących subiektywnie oczywiste). Katolicyzm w Polsce w tym aspekcie wydaje się niemrawy, ale w odróżnieniu od SZA, ma wsparcie państwa w postaci lekcji religii w szkołach. Film skupia się na zielonoświątkowcach, co jest pójściem na łatwiznę ze strony autorów, bo spośród wszelkich odłamów chrześcijaństwa ten akurat jest szczególnie fanatyczny (wiem to od Lee Lemon). To właśnie oni są znani z orgiastycznych pląsów pod ołtarzem i mówienia językami. W ramach szkolenia na obozie przyniesiono dzieciom do adoracji kartonową postać George'a Busha, ówczesnego prezydenta, który oczywiście odnalazł Jezusa w swoim sercu. Trochę mnie to dziwi, bo Bush na pewno zielonoświątkowcem nie był, najwidoczniej protestanci trzymają sztamę (bo jak wiemy, wielu z nich nie uważa katolików za chrześcijan). W filmie zobaczymy również Teda Haggarda, ówczesnego szefa jednego z wielkich mega-kościołów, który parę lat później musiał zrezygnować, kiedy wyszło na jaw, że wciągał kokainowe kreski z pośladków kochanka (lub coś w tym stylu). Od czasu do czasu pojawia się umiarkowany chrześcijanin (zapewne ktoś znany) prowadzący audycję radiową, który nie może nadziwić się fali fundamentalizmu w SZA. Do mnie trafia tłumaczenie, że jest to efekt „walki o widza”, który przynosi ze sobą pieniądze. Podobnego zjawiska nie mamy w Europie, gdzie instytucje religijne są w dużym stopniu na garnuszku państwa (nie przepraszam za to uproszczenie).

sobota, 3 czerwca 2017

Wszystko jest iluminacją czyli Everything Is Illuminated

Gdybym najpierw obejrzał ten film, to wcale nie miałbym ochoty na książkę, niestety. Nie uważam, że przenosząc powieści na ekran trzeba trzymać się wiernie fabuły, ale jeśli się robi od niej odstępstwo, to liczylibyśmy na coś w zamian. Książka Foera jest nostalgiczna, jasne, ale ma wiele innych odcieni. Tymczasem film opowiada tylko o podróży Jonathana na Ukrainę, która sama w sobie wielce pasjonująca nie jest. O Trachimbrodzie, skąd pochodzi jego rodzina, dowiadujemy się tylko tyle, że pamięć o nim i o jego mieszkańcach przechowuje w setkach pudeł pewna starsza pani żyjąca na odludziu. Bo po samym Trachimbrodzie została już tylko pamiątkowa tablica pośród pól. To oczywiście skłania do niewesołej refleksji, ale ulatującej dużo szybciej niż po przeczytaniu książki. Szkoda.

piątek, 2 czerwca 2017

Pytanie, które nie pada

Pytanie to nie pada w związku z kryzysem imigracyjnym w Europie. Wszyscy udają, że chodzi o uchodźców z Syrii, o których autentycznie przejmująco wypowiedział się w środę Piotr Kraśko. Tymczasem w masie ludzi przypływających do Europy na dziurawych barkach prawdziwi Syryjczycy to jakiś mały procent. Jak wiem od Lauren, w dzikim obozie pod Calais można spotkać ludzi z Afganistanu, Iranu, Iraku, Pakistanu, Erytrei, Sudanu, a nawet jednego człowieka z Syrii. Dlaczego więc kreuje się fałszywy obraz imigrantów z Syrii? Odpowiedzi nie znam niestety, być może inni próbują się podłączyć na fali. Chyba nikt prócz mego ojca („zabrać Arabom ropę”) nie zna recepty na tę sytuację, nawet krzykliwa kobieta z broszką, która wywołuje przerażenie u części polskich publicystów, a u mnie zaledwie niesmak pomieszany z rozbawieniem. Co ma zrobić przebudzona Europa? Zapewne wrócić do chrześcijańskich korzeni... To już ojciec z tą ropą chyba jest lepszy.

Wszystko jest iluminacją (Jonathan Safran Foer)

Gdybym przeczytał, co tu zaraz napiszę, to zapewne powiedziałbym sobie, że nie, nie interesuje mnie jeszcze jedna książka o Żydach na terenach dawnej Polski, o historii żydowskiego miasteczka Trachimbrod i o jego tragicznym wymazaniu z mapy. A teraz nie wyobrażam sobie, że mógłbym tego nie przeczytać, choćby dlatego, że jest to napisane świetnie. Przyjmę roboczo, że autor jako młody człowiek naprawdę pojechał na Ukrainę i w towarzystwie poznanych tam osób szukał Augustyny, która uratowała życie jego dziadkowi. Część opowieści to rekonstrukcja historii Trachimbrodu sięgającej początków XIX wieku, a inna część to opis poszukiwań ludzi pamiętających to miejsce. W pierwszej mamy opowieść nostalgiczno-tragiczną ocierającą się o realizm magiczny, w siła drugiej, której autorem jest Sasza, ukraiński przewodnik Jonathana, tkwi w niezwykłym języku, który w oryginale był zapewne koślawą angielszczyzną, a za sprawą tłumacza, Michała Kłobukowskiego, stał się przezabawnym polskojęzycznym narzeczem, które czyta się świetnie, choć nie mam pojęcia, jak to mogło się udać. Pamiętamy legendę o austriackim księciu, który uczył się polskiego i jest autorem zdania „pacholęta igrały na murawie i ciskały głazy do ruczaju”. Sasza napisałby właśnie coś w tym stylu. (I nie mam złudzeń, ja też.) Że autor nieco fantazjuje, widać po zbyt dokładnych opisach seksualnego życia jego dziadka Safrana z bezwładną lewą ręką, która na kobiety działała jak magnes. Ja tam niewiele wiem, gdzie mój dziadek wtykał członka, i dobrze mi z tym. Wspomnienia okrucieństw, których doznali Żydzi, ustępują tym znanym nam z Medalionów lub Pożegnania z Marią, ale przez kontrast z resztą opowieści wydają się mocniejsze. Przy okazji zauważyłem, że nakręcili film na podstawie książki z samym Elijah Woodem. Jeśli ekranizacja jest udana, to prawie na pewno z innych powodów niż książka.

[133, o suce Dziadka Saszy, która się nazywa Sammy Davis, Junior, Junior]
...a na dodatku jest mentalnie obłąkańcza.

[482, Sasza przeprasza]
Muszę skonsumować ropuchę za to, co cię napotkało w pociągu.

[485, Sasza pisze]
Kradzież to rzecz sromotnikowa

[679, Sasza opisuje swoje podboje miłosne]
Potem mocno się ucieleśniliśmy i ona wąchała swoje kolana i moje kolana też.

[1944, Sasza o matce i ojcu]
Chciała go zeżółcić, ale on na to ani sra (tak? ani sra?)...

[2119, Sasza pisze]
Wykazałem palcem trzodę mężczyzn w polu, którzy spalali papierosy.

[3179, Jonathan o swoim dziadku]
Czy jego członek mógł tkwić gdziekolwiek indziej niż właśnie tkwił, nie tkwił, tkwił, nie tkwił, tkwił?

[3203, o pomocnej Augustynie]
...po latach sprawiła, że nie udało mu się wejść na pokład „Nowego Rodowodu”, kiedy statek ten wypływał ku Ellis Island, skąd na polecenie urzędników imigracyjnych USA zawrócono go i wszyscy jego pasażerowie w końcu zginęli w Treblince.
Wiedziałem o historii statku z żydowskimi uciekinierami z III Rzeszy, ale nie bardzo wiem, jak się to ma do „Nowego Rodowodu”, jeśli taki statek w ogóle istniał poza wyobraźnią autora.

[4020, wielokrotnie odnawiana po kolejnych rozwodach z nowymi przypisami przysięga małżeńska Józefa i Sary]
Z nieprzemijającym oddaniem my, Józef i Sara L., niniejszym ponownie wstępujemy w niezniszczalny związek małżeński i obiecujemy kochać się aż do śmierci, przyjmując, że gwiazdy są srebrnymi gwoździami na niebie, niezależnie od tego, czy rzeka Brod ma dno, czy też go nie ma, od temperatury tegoż dna (gdyby takowe istniało) i hipotetycznej obecności rozgwiazd na owym hipotetycznie istniejącym dnie; przymykając oczy na plamy, które mogły pochodzić albo i nie pochodzić z niechcący wylanego soku z winogron; zgadzając się puścić w niepamięć to, że Józef grał z kolegami w palanta, chociaż obiecał pomóc Sarze nawlec igłę potrzebną do szycia kołdry, którą akurat ściboliła, i że Sara miała dać tę kołdrę Józefowi, a nie jego kumplowi; odmawiając wszelkiej wagi pewnym szczegółom historii wozu Trachima, takim jak kwestia, czy to Chana, czy Hanna pierwsza zauważyła wypływające na powierzchnię osobliwe drobiazgi; ignorując ten prosty fakt, że Józef chrapie jak knur, a spanie z Sarą to też wcale nie taki znów cymes; bagatelizując niejaką skłonność obojga do zbyt długiego przyglądania się osobom płci przeciwnej; nie robiąc wielkiej kwestii ani z niechlujstwa Józefa, który rzuca swoje ubrania tam, gdzie akurat przyjdzie mu ochota je zdjąć, i spodziewa się, że Sara pozbiera je za niego, wyszczotkuje i odłoży na miejsce, ani z tego, że Sara jest tak cholernie upierdliwa, gdy chodzi o najbłahsze drobnostki, na przykład o to, w którą stronę odwija się papier toaletowy albo że kolacja zaczyna się o pięć minut później, niż ona to sobie zaplanowała, no bo przecież, bądźmy szczerzy, to dzięki Józefowi papier wisi w łazience, a kolacja stoi na stole; uznając za obojętne, czy burak jest lepszym warzywem niż kapusta; odkładając na bok problem zakutej pały i chronicznego braku pomyślunku; usiłując wymazać z pamięci ten dawno już obumarły krzew różany, o którego podlewaniu miał pamiętać pewien wiadomy ktoś, podczas gdy żona tego ktosia bawiła z wizytą u rodziny w Równem; godząc się iść na kompromis w związku z tym, jacy byliśmy, jacy jesteśmy i jacy najprawdopodobniej będziemy... obyśmy żyli razem w niezachwianej miłości i dobrym zdrowiu, amen.

czwartek, 1 czerwca 2017

„Traviata” w Operze Krakowskiej

Carmen
Jako profan nie ośmielę się oceniać tego, co w operze najważniejsze, czyli głosów. Mogę tylko zauważyć, że zrobiły odpowiednie wrażenie, lepsze niż z płyt, wobec czego czuję się zachęcony do opery na żywo. Operowa gra aktorska jest czymś zabawnie niemożliwym, bo po prostu nie można być naturalnym śpiewając. Konająca Violetta, która pełnym głosem wyciąga najwyższe C... Scenografia jest dość umowna, nie widziałem wielkiego sensu w tych obrotowych płytach ściennych, kiedy od czasu do czasu obsada się za nimi chowała, ale w jednym momencie zadziałała świetnie - kiedy Violetta wspominała przeszłe bale, a zamglone postaci pojawiły się w tle. O fabule nie ma co wspominać, kto chce, znajdzie sobie omówienie, więc tylko zwrócę uwagę na szczegół, kiedy ojciec Alfreda, kochanka Violetty, błaga ją, aby odeszła od syna, co pozwoli temu ostatniemu odzyskać reputację, a jego siostra będzie mogła wyjść korzystnie za mąż. Bo kto by chciał poślubić siostrę mężczyzny żyjącego bez ślubu z byłą kurtyzaną? W roli Violetty obejrzeliśmy doktor habilitowaną Oleś-Blachę, która na scenie musiała pospolitować się ze zwykłym magistrem w roli jej kochanka. Cóż za mezalians!
The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger