Nie wiem po co ten tytuł

              

niedziela, 23 kwietnia 2023

Próba czyli El Test

Główny temat filmu jest określony w pierwszej jego minucie. Przystojna facetka z nadmierną pewnością siebie ogłasza, że są dwa rodzaje ludzi. Ci, którzy dzielą ludzi na dwa rodzaje, i ci, którzy tego nie czynią? - pomyślałem sobie. Nie: ci, którzy kontrolują swoje popędy, i ci, którzy są kontrolowani przez popędy. Dwie sekundy namysłu wystarczą, żeby zdać sobie sprawę z idiotyzmu tego stwierdzenia. Fabuła filmu jest w zasadzie tego ilustracją, więc nie można zarzucać twórcom, że chcą nam wpychać uproszczony obraz świata, ale wizja, że ta niewiasta jest autorką bestsellera i porywa tłumy w czasie swoich wystąpień, jest mocno dziecinna. W jej ujęciu stary pomysł „odroczonej gratyfikacji” sprowadza się do pytania: czy wybierzesz sto tysięcy od razu, czy milion za dziesięć lat? Odpowiedź na to pytanie ma tyleż sensu, co odpowiedź na pytanie, czy oddam życie za ojczyznę. Na szczęście małżeństwo Pauli i Héctora nie musi gdybać, bo ich nadziany przyjaciel Toni składa im taką właśnie ofertę. Pieniądze przydałyby im się bardzo i natychmiast, więc mają orzech do zgryzienia. Podobne filmy określiłem kiedyś „dramatami biesiadnymi”, akcja toczy się w wąskich ramach czasowych i przestrzennych, a momenty zwrotne dotyczą tajemnic przeszłych i aktualnych, które sobie wychodzą na jaw - tutaj dość chaotycznie i średnio sensownie (np. średnio rozgarnięty gość nie powinien atakować kogoś, o kim dobrze wie, że może mu się odwinąć wyjawiając sekret sprzed lat). Tak się składa, że ta znakomita psycholożka ze wstępu to Berta, dziewczyna Toniego. Twórcy mieli chyba nadzieję, że tą postacią rozbawią widzów, oto bowiem orędowniczka kontroli popędów ma wyraźny problem z alkoholem, papierosami i medykamentami. Cóż, mnie bardziej chciało się płakać, ale - stwierdzam z dumą - nie uległem temu popędowi.

poniedziałek, 17 kwietnia 2023

Kruchość wodoru. Demarczyk (Teatr Nowy Proxima)

Czemu nie twardość helu? - zapytałem. Nie ulega wątpliwości, że tytuł został zainspirowany „kruchością wodorową”, zjawiskiem zachodzacym w metalach pod wpływem wodoru. Z tego jednak nie uczyniono zadnej analogii, bo w sztuce ów wodór jest metaforycznym paliwem napędzającym silnik artystycznej kreacji, któremu w tym procesie potrzebny jest tlen. I teraz powoli staje się jasne, do czego zmierzamy. W artystycznym silniku pod nazwą Demarczyk zabrakło paliwa. Jedna z wybitniejszych polskich pieśniarek ma repertuar tak skromny, że można z nim się zapoznać w całości w jedno przedpołudnie, nie odkładając obiadu na porę późniejszą niż zwykle. W spektaklu usłyszymy wiele piosenek Demarczyk, ale jako ilustrację do „fabuły”, która jest bardzo nieoczywistym pomysłem na opowieść o artystce. Proponuję interpretację w stylu fantastyki naukowej. W dalekiej przyszłości będzie można wracać do procesów myślowych dawno zmarłych osób, odtwarzając je jako strumień świadomości. Przy czym dla dramaturgii oglądamy to jako interakcję między Demarczyk a jej, by tak rzec, dajmonionem w postaci raczej nieprzyjemnego faceta. W pewnym momencie zajrzymy nawet głębiej do głowy Demarczyk, co obróciło się w niezły dowcip. Aktorka Chlebny ma imponujący głos, a w ramach roli cały czas wymawia to słynne gładkie „ł”, jakie słyszeliśmy u Demarczyk. Wszystko byłoby pięknie, lecz przed jednym ostrzegam: nagłośnieniem. Siedziałem tuż przed rzężącym, przesterowanym głośnikiem i teraz już wiem, jak wyglądałby mój pobyt w piekle.

niedziela, 16 kwietnia 2023

Dungeons & Dragons: Złodziejski honor czyli Dungeons & Dragons: Honor Among Thieves

Niewiele wiem o grze, na podstawie której powstał ten film. To nic, bo komiksów Marvela też nigdy nie miałem w rękach, ale nie widzę powodu, by nie omawiać filmów. Widzowie w kinie mają od graczy tyle wygodniej, że nie muszą zadaniować postaci, bo tym już zajęli sie scenarzyści. W moim odczuciu - udało im się. Ale to jeszcze za mało, by powstał przyzwoity film. Aby widz strawił fabułę nie dostając zatwardzenia, zastosowano środek zapobiegawczy w postaci humorku. I to niewątpliwie wypaliło. Podkręcono dialogi i sytuacje, na przykład sceny rozmów z nieboszczykami (choć jednego z nich potraktowano nadzwyczaj podle), a pomysł na smoka mieli naprawdę odlotowy. U boku Edgina mającego do wyrównania porachunki z niejakim Forgem sprzymierzonym z czarownicą staną: Holga, waleczna niewiasta, zmiennokształtna druidka, niefortunny młodociany czarownik i - niestety tylko przez chwilę - niejaki Xenk, odstępca z mrocznego zakonu rycerskiego. Niestety, bo gra go śliczny Regé-Jean, któremu chętnie potarmosilibyśmy uszy i którego oglądalibyśmy z zachwytem, nawet gdyby recytował przemówienia z XIX-wiecznej Izby Lordów. Film wygląda na bardzo udany początek serii, ale postanowiłem nie cieszyć się na sequele i prequele, bo juz nieraz się przekonałem, że otrzymujemy podróbki i niedoróbki, bo po co się starać, skoro publika złapała się na haczyk.

piątek, 14 kwietnia 2023

Infini

Mamy do czynienia ze średniobudżetową produkcją sajens-fikszyn z elementami thrillera. Główny bohater to Whit Carmichael, który dla zarobku zaciągnął się do formacji militarnej, biorącej udział w eksploracji kosmosu za pomocą cudownej technologii pozwalającej przenieść człowieka momentalnie z Ziemi do miejsc odległych o setki lat świetlnych. Co więcej, kiedy na Ziemi mija pół minuty, nasi bohaterowie przeżyli w odległej miejscówce paręnaście godzin. To w sumie nie takie ważne, bo istotniejsze jest to, że w owej odległej kopalni doszło do jakiejś tragedii. Wysłany tam Whit jakimś cudem przeżył, a na jego ratunek oddelegowano kolejny oddział. Zagrożenie, z jakim się zetkną wysłani, to coś w rodzaju znanych nam typowych alienów, ale jest to analogia mocno przybliżona. Będzie trochę zbyt wiele mordobicia, choć należy przyznać, że aktor Ford grający Chestera w tych scenach nieco nas ubawił. Z kolei aktor MacPherson w roli głównej wywołał u nas efekt kotka ze Shreka: wyrządzenie krzywdy komuś z taką ładną buzią i smutnymi oczami po prostu byłoby świństwem. Plusem filmu jest moment, w którym trudno jest się domyślić, co będzie dalej. Minusem: to, co było dalej, a co opiszę przez analogię. W filmie Marsjanie atakują! prezydent SZA wygłasza przejmującą mowę do Marsjanina, który wszedł do bunkra, ostatniego schronienia przywódcy SZA. Po co tyle złości, tyle agresji, czy nie możemy po prostu współpracować w zgodzie i poszanowaniu wzajemnym? Burton w Marsjanach zrobił sobie z tego kpinę, za to w Infini mamy to na poważnie. Mały problem polega na tym, że bardzo poważnie uważamy, że z pewnych rzeczy nie wypada nie kpić.

czwartek, 13 kwietnia 2023

Centesimus annus (encyklika JP2 z 1991 roku)

Przeczytałem nieco pobieżnie, ale i tak mogę śmiało rzec, że od dzisiaj zapewne jestem lepszy w „nauki” papieskie od 99% polskich katolików. Chciałem być bardziej napastliwy omawiając encyklikę, ale jakoś nie wyszło. Do stwierdzeń o charakterze czysto religijnym się nie odnoszę, bo nie chce mi się piździesiąty raz argumentować przeciw wierze religijnej. Większość tekstu to mało odkrywcze spostrzeżenia, spora część to tezy bez pokrycia i uzasadnienia, a wśród recept na bolączki ówczesnego świata znajdujemy tylko pobożne życzenia. Chwali się papieżowi sprzeciw wobec wojny (wtedy w Zatoce). Przechodzimy do cytatów z moimi komentarzami.

13 (numeracja zgodna z encykliką)
Ateizm, o którym mowa, jest zresztą ściśle związany z oświeceniowym racjonalizmem, który pojmuje rzeczywistość ludzką i społeczną w sposób mechanistyczny. Zostaje w ten sposób zanegowana najgłębsza intuicja prawdziwej wielkości człowieka, jego transcendencja wobec świata rzeczy oraz napięcie, jakie odczuwa on w swoim sercu pomiędzy pragnieniem pełni dobra a własną niezdolnością do osiągnięcia go, przede wszystkim zaś zostaje zanegowana wynikająca stąd potrzeba zbawienia.
Bo perspektywa bycia prochem i pyłem w majestacie Boga jest niby źródłem tego poczucia wielkości? Widać w tym cytacie fundamentalną cechę chrześcijaństwa: stawiamy przed człowiekiem cel nieosiągalny i udajemy, że mamy na sposób na jego realizację. Nb. dużo zdrowiej jest nie żywić przekonania o „wielkości” człowieka. Nie wiem, co JP2 rozumie przez ateizm, ale raczej nie zwyczajny brak wiary, bo z tego nijak nie wynika ów mechanistyczny sposób pojmowania jakiejkolwiek rzeczywistości.

20
Inną jeszcze praktyczną formę odpowiedzi na komunizm [w krajach Zachodu] stanowi społeczeństwo dobrobytu albo społeczeństwo konsumpcyjne. Dąży ono do zadania klęski marksizmowi na terenie czystego materializmu, poprzez ukazanie, że społeczeństwo wolnorynkowe może dojść do pełniejszego aniżeli komunizm zaspokojenia materialnych potrzeb człowieka, pomijając przy tym wartości duchowe.

Jeżeli w rzeczywistości prawdą jest, że ten model społeczny uwydatnia niepowodzenie marksizmu w swoich zamiarach zbudowania nowego i lepszego społeczeństwa, to równocześnie, na tyle na ile odmawia moralności, prawu, kulturze i religii autonomicznego istnienia i wartości, spotyka się z marksizmem w dążeniu do całkowitego sprowadzenia człowieka do dziedziny ekonomicznej i zaspokojenia potrzeb materialnych.
O, Zeusie Likajoński, toż to typowy dla JP2 non sequitur. W jaki sposób „społeczeństwo dobrobytu” narusza moralność, prawo itd.? Czy gdyby państwo nie pomijało wartości duchowych, lecz je propagowało wśród swoich obywateli, to byłoby lepiej? Może kogoś zdziwię, ale jeśli tzw. religia w szkole byłaby lekcją o religiach i duchowości - nie miałbym nic przeciwko. Natomiast mam wiele zastrzeżeń do równania „wartości duchowe = katolicyzm”, które nasze państwo uznaje za oczywiste. Młodzi ludzie masowo wypisujący się z religii raczej już tak nie myślą.

35
Przekonaliśmy się, że nie do przyjęcia jest twierdzenie, jakoby po klęsce socjalizmu realnego kapitalizm pozostał jedynym modelem organizacji gospodarczej.
To akurat niezłe!

37
Obok problemu konsumizmu budzi niepokój ściśle z nią związana kwestia ekologiczna. Człowiek, opanowany pragnieniem posiadania i używania, bardziej aniżeli bycia i wzrastania, zużywa w nadmiarze i w sposób nie uporządkowany zasoby ziemi, narażając przez to także własne życie.
W dalszym ciągu JP2 wchodzi w polemikę z biblijnym zaleceniem „czyńcie sobie ziemię poddaną” (Rdz 1,26-28), o którym taktownie nie wspomina. Podobno dewastacja środowiska jest niezgodna z bożym zamysłem, więc naturalne staje się pytanie, czy Bóg nie mógł w tekstach natchnionych wyrażać się jaśniej?

48
Byliśmy w ostatnich latach świadkami znacznego poszerzenia zakresu tego rodzaju [państwowej] interwencji, co doprowadziło do powstania w pewnym sensie nowego typu Państwa — „Państwa dobrobytu”. Rozwój ten w niektórych. Państwach miał na celu sprostanie licznym koniecznościom i potrzebom i zaradził ubóstwu i brakom niegodnym osoby ludzkiej. Nie obeszło się jednak bez przesady i nadużyć, które, zwłaszcza w ostatnich latach, spowodowały ostre krytyki „Państwa dobrobytu”, określanego jako „Państwo opiekuńcze”. Niesprawności i niedostatki w Państwie opiekuńczym wynikają z nieodpowiedniego rozumienia właściwych Państwu zadań. (...)

Interweniując bezpośrednio i pozbawiając społeczeństwo odpowiedzialności, Państwo opiekuńcze powoduje utratę ludzkich energii i przesadny wzrost publicznych struktur, w których — przy ogromnych kosztach — raczej dominuje logika biurokratyczna, aniżeli troska o to, by służyć korzystającym z nich ludziom.
Nb. w biurokrację Kościół też potrafi. W dalszym ciągu padają konkrety o pomocy kierowanej w stronę emigrantów, osób starszych i chorych lub narkomanów. Czy opieka „państwowa” przybiera wynaturzone, urzędowe formy, jak czytamy? Nie wiem, bo potrzebowałbym oprzeć swój sąd na czymś lepszym niż „autorytet”, np. na jakichś statystykach. Zapewne ten właśnie fragment czyni z JP2 w oczach krytyków zwolennika dzikiego kapitalizmu, którego doświadczaliśmy tuż po ogłoszeniu encykliki. Ma ona urok typowego tekstu natchnionego. Pada w niej tyle różnych stwierdzeń, że można by - dobierając odpowiednio cytaty - zrobić z JP2 komucha, przynajmniej w oczach Balcerowicza. Zamiast opieki państwowej JP2 proponuje wolontariat, ale to wygląda na fałszywą alternatywę. Bez trudu potrafię wyobrazić sobie wolontariat wspierany przez państwo.

58
Coraz bardziej jednak odczuwa się potrzebę, by w miarę narastającego umiędzynarodowienia gospodarki powstawały odpowiednie i skutecznie działające międzynarodowe organy kontrolne i kierownicze, dzięki którym gospodarka służyłaby dobru wspólnemu; pojedyncze Państwo, choćby najpotężniejsze, nie jest już w stanie tego dokonać.
Trafne. Niestety wątpię, że „dar łaski ofiarowanej przez Boga” doprowadzi do ustanowienia owych organów. Zwłaszcza że od ogłoszenia encykliki minęło ponad 30 lat.

niedziela, 9 kwietnia 2023

Pani z przedszkola

Wspominam o tej produkcji z kronikarskiego obowiązku, raczej po to tylko, żeby został ślad, że obejrzałem, i sugestia, abym już do tego filmu nie wracał. Dojrzały bohater wspomina peerelowskie dzieciństwo, a w szczególności panią z przedszkola, która namieszała w życiu jego i jego rodziców. Teraz wylądował na kozetce u psychologa i leczy się z seksualnych obsesji nabytych w dzieciństwie. Wasowski inputował Przyborze, że wątki erotyczne w jego twórczości były skutkiem niewyżycia się w dzieciństwie. Ale wiecie, to były takie żarty, które twórcy filmu wzięli na serio i zrobili z tego komedię. Przykro mi, że to uczynili.

65

Adam Driver, dinozaury, podróże kosmiczne... Brzmi jak samograj, to nie może nie wypalić. Otóż może i to bardzo. Ten film podobał się 79% użytkowników - to szokująca dla mnie informacja, którą podają gugle. Driver gra przedstawiciela humanoidalnej rasy, który niczym nie różni się od współczesnych homo sapiens, choć akcja toczy się 65 milionów lat temu, kiedy wskutek awarii statek przewożący zamrożonych osobników rozbija się na Ziemi tuż przed uderzeniem asteroidy, która wyeliminowała dinozaury. Ze statku ocalał pilot Mills i dziewczynka Koe, która nie mówi po angielsku, więc - jaka ulga - można było sobie darować harówkę nad dialogami. Cała fabuła sprowadza się do pokonania pewnego dystansu, kiedy na drodze czają się drapieżne gady. Jako drapieżniki są głupie w ten typowy holiłódzki sposób: podchodzą do ofiary i zamiast ją chapnąć znienacka, rozdziawiają paszczę i wydają te swoje niby przerażające charkoty, dając ofierze okazję do ucieczki. Drogie dzieci, żadne polujące stworzenia się tak nie zachowują. Nigdy się nie spodziewałem, że zobaczę Drivera w tak słabym filmie, że będę odradzał jego oglądanie w streamingu nawet dla beki.

sobota, 8 kwietnia 2023

Miłość z datą ważności czyli Sell By

Kilkuletni związek Adama i Marklina przechodzi w stan kryzysu, kiedy okazuje się, że finansowy sukces Marklina, gwiazdy mediów społecznościowych, przyćmiewa mizerne dokonania Adama, który jest ghost painterem znanej malarki (czyli maluje dla niej obrazy, które ona podpisuje jako swoje i sprzedaje za kwoty nieosiągalne dla Adama). Film jest sympatyczny, ale nie pobudza do żadnych głębszych refleksji, poza tą, jaką mogą mieć pary z ponad dwudziestoletnim stażem w związku: jak nam się udaje ze sobą wtrzymać? W tle mamy perypetie kobiety wyzwolonej, która zadała się z bezdomnym, którego by porzuciła, ale ten egzemplarz jest wyjątkowo przystojny i niezły w te klocki. A druga kobieta jest nauczycielką, w której zabujał się młodociany podopieczny. Po aktorze grającym Adama widać dobre geny, które go wyposażyły w włochatą klatę. I rzeczywiście, to Scott Evans, brat dużo lepiej znanego Chrisa (i rzekłbym nawet, że od niego przystojniejszy). Co najlepsze, jest on otwartym gejem, więc w roli Adama nie musiał zbytnio udawać.

Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję (Łaźnia Nowa)

Okoliczności, w których powstał spektakl, są dość szczególne, bo reżyser Mateusz Pakuła najpierw napisał książkę, a potem przeniósł ją na scenę. Książka jest brutalną opowieścią o umieraniu jego ojca, u którego rozwinął się nowotwór niemożliwy do wyleczenia. Umieranie jest piękne w filmach holiłódzkich, ale nie w prawdziwym życiu, z jego wszystkimi wydzielinami w postaci krwi i kału. W spektaklu dominuje słowo, więc nie doświadczymy nawet ułamka tego, co było udziałem Pakuły. Ojciec umierał długo dłużej, niż to przewidywali lekarze, w mękach tak okropnych, że pomimo swego religijnego przywiązania do „wartości”, zaczął domagać się eutanazji, przywileju, którym w Polsce cieszą się koty i psy, ale nie ludzie. Pakuła stawia sprawę otwarcie mówiąc, że byłby gotowy to zrobić dla ojca, ale jedyną dostępną opcją było uduszenie poduszką - a tego nie był w stanie uczynić. Nie bardzo mnie interesuje dyskusja o moralnych aspektach eutanazji, ale gdybym mógł dokonać wyboru - podpisałbym zgodę na własną eutanazję, obwarowaną pewnymi dość łatwymi do sformułowania zastrzeżeniami. Nie rozumiem, czemu nie dana jest mi taka możliwość. Autor też tego nie rozumie, a w niedawnym wywiadzie wręcz stwierdził, że ta sprawa ostatecznie zachęciła go do pożegnania się z Kościołem katolickim i religią w ogóle. Nic więc dziwnego, że w spektaklu usłyszymy parę zjadliwych uwag przeciw katolicyzmowi alla polacca. Wracając do filmów, przypomina mi się świetna Inwazja barbarzyńców, w której przyjaciele chorego organizują mu eutanazję. Nawet jednak w tym filmie śmierć jest nieco ugłaskana - ale nie tak jak w obłudnym Joe Black, w którym pomysł na śmierć jest jakby wzięty z wiersza, który zamieszczam poniżej (z tomu „Późne słońce“ Marcina Orlińskiego).

piątek, 7 kwietnia 2023

Wanda w Operze Krakowskiej

Legenda o Wandzie ma branie w operze, zdarzyło mi się widzieć Vandę Dvořáka, a podobno istnieje parę innych, choć tylko na papierze. A tu mamy nową wersję w sensie muzyki, bo libretto zostało wzięte z misterium Norwida. Na dzieła współczesnych kompozytorów „poważnych” chodzi się z drżącym sercem, zwłaszcza kiedy się miało osobliwą przyjemność obcować z operą na podstawie Tanga Mrożka. Uff, jaka ulga, muzyka skomponowana przez Wnuk-Nazarową okazał się zaskakująco przystępna, jest atonalna (czytaj: niemelodyczna), ale przyjazna dla ucha. Jak ujęła to kompozytorka: atonalna, ale nie awangardowa. W wywiadzie po spektaklu wspomniała jeszcze o „wznoszących akordach molowych”, co doceni ktoś bardziej muzykologicznie ode mnie obcykany. Spektakl jest krótki, zaledwie godzina z hakiem, ale zrobiony na bogato: są chóry, znakomity balet germańskich wojowników i monumentalna scenografia. I to niesamowite zakończenie, kiedy wszystko gaśnie, muzyka powoli cichnie do zera, a na scenie zapada mrok. Tekst Norwida można przeczytać w kwadrans i nie przeczę, piękne to jest, ale jako dramat - no dramat po prostu. Trochę jak Odprawa posłów greckich Kochanowskiego, poezja pierwszorzędna, ale denna koncepcja sceniczna. Koncepcja, że Wanda naprawdę kochała tego Rytygera, ale postanowiła poświęcić życie, by uratować swój lud od groźby wchłonięcia uduchowionego pierwiastka słowiańskiego przez żywioł germański, może i da się wyczytać z tekstu Norwida, ale gratuluję każdemu, kto z tego powodu dozna artystycznej rozkoszy. W wielu momentach zdawało mi się, że więcej rozumiem z tłumaczenia na angielski, które było wyświetlane razem z tekstem polskim. Zaczyna się od tego, że lud pyta Grodnego o Wandę.
Czemu nie siaduje na przedwnijściu,
Błogosławiąc wracającym z pola
Po murawach, jak krople po liściu.
Po chwili okazuje się, że Wandę ogarnęła „niemczyzna”, czyli małomówność spowodowana melancholią. Nadszedł dziarski Rytyger i „niemczyzna” przeszła, albo raczej - zamieniła się w uczucie do Niemca (ładne, nie?). Norwid nie zadał sobie trudu, by zdradzić czytelnikom, jakże to doszło do rozkwitu uczucia, czy były jakieś wyznania i drżenia serca. Tuż przed swym tragicznym końcem Wanda, było nie było poganka, wieszczy.
Dobrzy ludzie! Widziałam cień ogromny Boga,
Przechodzący po polach, jak szeroka droga.
A to był tylko ręki jednej cień; ta ręka
Jakby przebitą była, bo słońce padało
Przez wnętrze dłoni nawskróś, jak przez wypaść sęka.
Ja stałam i patrzyłam w to rozdarte ciało,
Jak ptak z ciemności w jasną pogląda szczelinę,
I dano mi jest wiedzieć to... że dla was zginę.
W tym dewocyjnym kontekście inaczej patrzymy na ofiarę Wandy. Jakże miło ze strony wzruszonego tym Rytygera, że miast złupić gród postanowił ruszyć na Rzym. A przestraszone lechickie pacholęta, które wcześniej zakrzyknęły „Niemce!”, mogły odetchnąć z ulgą.

czwartek, 6 kwietnia 2023

Avatar: istota wody czyli Avatar: The Way of Water

Legenda głosi, że Cameron zwlekał z sequelem tak długo, bo czekał, aż odtwórca roli Jake'a wytrzeźwieje. Biedny Worthington nie wytrzymał presji sławy i popadł w istotę wódy. Akcja drugiego Avatara startuje dobrych parę lat po finale poprzedniego, kiedy ludzie zostali wygnani z Pandory, choć pozwolono zostać paru niedobitkom. Jake ma już dwójkę całkiem dojrzałych dzieci, a poza tym przygarnął córkę Grace (grała ją Weaver), która umierając w pierwszym filmie musiała być trochę w ciąży. Najwidoczniej u Na'vi pogrobowcy lub pogrobowczynie mogą przychodzić na świat nawet po matkach, choć wolałbym się skonsultować w tej sprawie z jakimś wiarygodnym na'viologiem. Tymczasem na Pandorze lądują mściciele, którzy wcieleni w awatary planują zemścić się na Jake'u. Wobec przewagi technologicznej Jake z rodziną ucieka do ludów morza, którzy również są Na'vi, ale dobrze przystosowanymi do kontaktów z wodą - są nieco bardziej płetwiaści i skrzelaści. A tymczasem okazuje się, że wśród rozumnych ras Pandory są też tulkuny, czyli tamtejsze wieloryby. Będąc racjonalnym dzieckiem podszyty jęknąłem w duchu, bo niezwykle mało prawdopodobne jest, by tego rodzaju stworzenia osiągnęły ten poziom rozwoju, by nie tylko się komunikować, ale i tworzyć poezję. Część przygód rodziny Jake'a wśród morskich współbratymców ma posmak wygłupów gimbazy (niestety zamordowanej ustawą). Napastnicy oczywiście wytropią Jake'a i dojdzie do konfrontacji, której wynik jest przesądzony. Jednym z bohaterów jest ludzki chłopiec zwany Pająkiem, wspaniale zasymilowany z Na'vi, któremu pod koniec buzia się śmieje razem ze wszystkimi. W sequelu zapewne przekonamy się, jak na Jake'u odbije się numer, który pod koniec filmu wyciął Pająk, a do którego Jake'owi się nie przyznał. Jest tylko ten mały problem, że nie mam stuprocentowego przekonania, że będzie chciało mi się ten sequel obejrzeć. Po tym seansie nasiąknąłem wartościami rodzinnymi bardziej, niż byłem w stanie. Płakałem nimi, wypacałem je i wydalałem jeszcze przez tydzień. Widzów przesiąkniętych ideologią prorodzinną zapewne ucieszy scena, w której zły człowiek zostaje przecięty na pół stalową liną, a jego szczątki szerokim łukiem wpadają do wody.

Tár

Lydia Tár ociera się o geniusz. Poznajemy ją jako dyrygentkę berlińskiej orkiestry, nauczycielkę początkujących dyrygentów, podróżniczkę po Ameryce Południowej, partnerkę w związku z kobietą, adopcyjną matkę, manipulatorkę kierującą się popędem płciowym, ofiarę domniemanej intrygi i osobę przegraną. Czy o czymś zapomniałem? A właśnie, również jako bohaterkę narkotycznych wizji snującą się w bardzo zaniedbanych wnętrzach, ale to nie ona przyćpała, lecz scenarzyści. Film jest wybitny w wielu aspektach, choć w jednym mogliby nieco popuścić. Wiem, wiem, że to niezwykle ambitne, by pokazywać coraz to nowe postaci nie trudząc się ich ekspozycją, ale przy tych malutkich białych napisach, często na jasnym tle można nie wyłapać tego jednego słówka, z którego wynika, że to teściowa, to kolega z branży, a to brat. Dystrybutorze, internetowi twórcy od dawna wiedzą, jak robić dobre napisy - nawet ja to wiem, ale najwyraźniej w Polsce zajmuje się tym od czterdziestu lat ta sama ciućma, która chyba wie, z kim należy się przespać, by zachować robotę. Film zachęcił mnie, by odsłuchać piątą Mahlera, a także by posłuchać muzyki Shipibo-Conibo (i to w wykonaniu Kwiatka, który te pieśni potrafi wykonać bez ayahuaski). Jeden z epizodów rozgrywa się w trakcie lekcji dyrygentury, kiedy to osoba niebinarna wyglądająca na zwyczajnego chłopca prowadzi orkiestrę wykonującą utwór kompozytorki islandzkiej nieodróżnialny od tego, co słyszymy w czasie strojenia instrumentów, jak to ujęła Tár. Czemu nie wybrałaś Bacha, osobo niebinarna? Osoba odpowiada, że Bach był obleśny, bo miał dwadzieścioro dzieci (i tyle, nawet nie chodzi o to, jak je traktował - a może był kochającym ojcem?). Bezlitosna Tár stawia osobę przed orkiestrą i każe innym oceniać jej dokonania na podstawie kryteriów, jakie osoba sama stosuje. Oj, oj, oj, tego się nie robi osobom niebinarnym. Współczesny świat gotowy jest poświęcać swoich geniuszy z ich niedoskonałościami. Czy po seansie żal nam Tár? Być może tak, ale na pewno nie było nam żal obejrzeć ten film.

Berlin Alexanderplatz

Tak, wybrałem się na noworoczny bal w Operze Krakowskiej. Tak, jestem tym operowym bufonem, który patrzy z góry na tych duchowym niedorostków, którzy najbardziej cenią operetki. Kiedy pod koniec zmusili operowe diwy i diwiarzy (?) do pląsania w rytm Macareny, zacząłem podejrzewać, że zaraz wykonają Oczy zielone Martyniuka. Nie musieli, bo najzupełniej wystarczył mi smutek bijący z oczu tenora Kuka w trakcie Macareny w połączeniu z mową ciała, co tam mową!, dramatycznym śpiewem ciała: „co ja robię tu, co ja tutaj robię”. Ten kunsztownie rozbudowany wstęp prowadzi nas do cudnej paraleli: film Berlin Alexanderplatz jest właśnie takim Kukiem na outfilmie. Nie wiemy, co on tutaj robi. Nie zauważyliśmy w filmie strzępka uczuciowego zaangażowania pomiędzy jakimikolwiek osobami płci nieprzeciwnej. A co za to zobaczyliśmy? Dość ponurą opowieść o Francisie, hebanowoskórym imigrancie, który opuszcza ośrodek dla uchodźców i wplątuje się w kryminalny półświatek Berlina. Przewodnikiem Francisa zostaje Reinhold, postać dość podejrzana, niby to opiekun, ale za grosz nie budzący zaufania. Powieść Döblina, której ekranizacją ma być film, pochodzi z roku 1929 i sądząc z opisu, tylko z grubsza przypomina film (staraj się bardziej...). Ja się nie znam i w ogóle, ale usłyszawszy co nieco o dziwnej służalczości mediów niemieckich wobec władzy, zaczynam podejrzewać, że film powstał na zamówienie. Minister dał grant na film, który ma nieco odstraszyć emigrantów od pomysłu wybrania Niemiec jako kraju docelowego. Qurbani się podjął i dobrze wykonał dżob. Ale należy uczciwie przyznać, że - abstrahując od wspomnianego kontekstu - wyszło mu niesamowicie, choć nieco uwierała mnie ta powaga moralitetu, którym chce by ten film.
The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger