Nie wiem po co ten tytuł

              

poniedziałek, 29 lutego 2016

Mózg partii mówi

Partia - to głosów jeden poryw - pisał Majakowski. W czasach, kiedy to pisał, wszyscy wiedzieli, o jaką partię chodzi. I chociaż dzisiaj już nie jest tak dobrze, cytat niewiele oddalił się od prawdy. W tym wypocie zajmę się partią o nazwie „Prawo” i „Sprawiedliwość”, której przedstawiciele występują w mediach, między innymi w niedzielnych śniadaniach u Olejnik w Radiu Zet i u Wielowieyskiej w Tok FM. Tydzień temu już zauważyłem, że w obu audycjach reprezentanci „P”i„S” powtórzyli niemal dokładnie tę samą partyjną wykładnię na temat bieżących zdarzeń, niestety już nie pamiętam, o co chodziło. Wczoraj znowu się to powtórzyło, zarówno Sasin w Radiu Zet, jak i Gosiewska w Tok FM powtórzyli te same hasła komentując projekt uchwały Komisji Weneckiej w sprawie sytuacji prawnej Trybunału Konstytucyjnego w Polsce. Okazuje się, że zamiast zastanawiać się nad treścią projektu uchwały, powinniśmy się przejąć tym, że Gazeta Wyborcza korzysta z jakichś nieformalnych przecieków, choć dalibóg nie wiem, co to ma do rzeczy. Nie wiadomo zresztą, skąd te przecieki, może z rządu, bo jego rzecznik miał już jakiś czas temu przyznać, że otrzymali ów projekt. Słyszałem też, że link do projekt pojawił się wcześniej na stronach politico.eu, więc przekręt Wyborczej polegałby na spolszczeniu tekstu uchwały. Dawno temu politycy „P”i„S” też się zabawnie tłumaczyli po aferze z Renatą Beger i na czele z Kuchcińskim powtarzali pytanie, kto wniósł sprzęt szpiegowski na teren sejmu, aby sfilmować rozmowy Lipińskiego z Beger. Ów sprzęt szpiegowski to był laptop z kamerką i mikrofonem, czyli urządzenia, którymi dysponowała wtedy pewnie połowa ludności. Mózg partii działa dobrze w tym sensie, że sprawnie przekazuje swoje komunikaty poprzez organy głosowe partyjnych macek. Komunikaty mają walor rozrywkowy i tak oto spełniło się niegdysiejsze proroctwo spisiałego satyryka: na pewno będzie śmieszniej, choć niekoniecznie lepiej. Dalej Majakowski pisał
Mówimy - Lenin, a w domyśle - partia,
mówimy - partia, a w domyśle - Lenin.
Coś mi się zdaje, że ta myśl się zdezaktualizowała co do litery, ale jej duch wciąż straszy.

sobota, 27 lutego 2016

Deadpool

Marvel chyba się trochę przejął rosnącym obciachem, za jaki brane są jego produkcje, i postanowił coś zmienić. Zwykle w filmach o superbohaterach mamy momenty śmiertelnej powagi, choć oczywiście starają się grozę, choćby dziecinną, rozładować dowcipem w dialogach. Śmiertelnej powagi w Deadpoolu rzeczywiście nie ma, za to jest śmiertelny humor: trup ścieli się gęsto, ale to w żaden sposób nie psuje humoru głównej postaci. Nawet zwiastun tego filmu stara się być oryginalną zgrywą. Jednym z lepszych przejawów śmiertelnego humoru jest napis w postaci imienia wroga Deadpoola ułożony ze świeżych zwłok. Innym odstępstwem od Marvelowej normy jest intryga, bo akcja Deadpoola polega w zasadzie wyłącznie na prywatnej zemście za, powiedzmy, skutki uboczne terapii ratującej Deadpoolowe życie. Jak to!? Miastu i światu nic nie grozi, nie ma żadnych potworów, żadnych paralaks, no bieda, panie. Słyszałem na jutubie świątojebliwego faceta, który z powagą pytał innych facetów, czy chcieliby, aby ich córka zagrała w takim zepsutym filmie, bo główna bohaterka rzekomo cycki pokazała. To ja stawiam wino marki Sofia pierwszej istocie, która mi te cycki z filmu pokaże, chociaż wcale na ten widok nie jestem napalony. Deadpool zrobił dużą kasę, więc będą sequele, prequele i wszelkie naśladownictwa. Grozi nam wobec tego, że będziemy się teraz cały czas w kinie turlali ze śmiechu, chyba że ktoś wpadnie na super odkrywczy pomysł, aby zrobić rimejk w konwencji thrillera.

środa, 24 lutego 2016

Głos przeciwko SJW

Zainspirował mnie filmik The Amazing Atheist. SJW to „social justice warrior”, czyli sieciowy aktywista, który powtarza bezrefleksyjnie ostre poglądy na temat nierówności społecznych, na przykład dyskryminacji płciowej. Jest to przejaw szerszego zjawiska polegającego na tym, że dzisiaj jest szczególnie łatwo zmobilizować sporą grupę ludzi, aby przyłączyli się do protestu w jakiejś sprawie. Ma to charakter ulotny i powierzchowny, co jest typowe dla internetu i współczesnych mediów. Przykłady mógłbym mnożyć: sprawa Papachristou z wpisu na moim blogu i wspomniana tamże dużo starsza sprawa Hoddle'a. Każda ze stron sporu politycznego w Polsce może rzucać oskarżenia na oponentów. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego Andrzej Duda będąc posłem nie mógł jeździć do Poznania pociągiem nie płacąc za bilet. Lub dlaczego należało robić nagonkę na Pawła Zyzaka za jego książkę o Wałęsie. Sprawa Dudy skończyła się niczym pomimo wysiłków redakcji Newsweeka (i dobrze!), a Zyzak aż taki strasznie poszkodowany chyba nie był, bo, jeśli wierzyć wikipedii, został za książkę nagrodzony, jest publicystą i autorem publikowanych tekstów, a nikt specjalnie nie robi szumu o to, że napisał*
Pedały, wykorzystując pojedyncze napaści i słowne wyzwiska, umiejętnie zjednują sobie ludzkie współczucie. [X]
Z drugiej strony nie rozumiałem niegdysiejszego ataku na Kazimierę Szczukę, która parodiowała głos Madzi Buczek z Radia Maryja. Eleganckie to nie było, ale Szczuka naprawdę nie musiała wiedzieć o niepełnosprawności Madzi, a po fakcie zachowała się przyzwoicie. Ale to są niuanse, które dostrzegamy wtedy, kiedy jest nam wygodnie. I o tym mówi między innymi The Amazing Atheist. W swoim filmiku wspomniał o Milo Yiannopoulosie, który również zbiera pochwały od konserwatystów pomimo tego, że jest jawnym gejem. Po obejrzeniu dwóch fragmentów wywiadu trudno mi oskarżyć Yiannopoulosa a przesadne szafowanie niuansem, ale w pewnych punktach można mu przyznać rację (fragment o feminizmie, o ateizmie).

* Nikt nie robi szumu, a ja tu właśnie robię przytaczając ten nieszczęsny cytat, średnio konsekwentny jestem, przyznaję. Ale czy rzeczywiście? Nie nawołuję do izolacji Zyzaka, ani żadnej formy ostracyzmu. Przytaczam cytat do przemyślenia i tyle. Dopuszczam nawet, że Zyzak wycofa lub wycofał się z tego rodzaju opinii, podobnie jak Kamiński, wtedy można mu to puścić w niepamięć.

Abelard Giza pyta

Posłuchajcie, a dowiecie się, jak mogło wyglądać wniebowzięcie mężatki Marii Panny. Najciekawsze i najważniejsze pytanie pada na samym końcu. A gdyby ktoś pytał o fenka...

Malinda Kathleen Reese śpiewa teksty przetłumaczone przez google'a

Zdolna dziewczyna śpiewa teksty, które wypluł tłumacz google'a po wielokrotnym przepuszczeniu przez tłumaczenie na różne języki świata. A jak zapowiedziałby to tłumacz google'a? Córka jest mocne teksty śpiew że Google Translate Tłumacz i wypluwa powtórki po różnych językach świata. (Przepuszczone przez tadżycki, rumuński, jidysz i szkocki gaelicki.) Polecam szczególnej uwadze tłumaczenie tekstu „rooty toot toots and rummy tum tums” (2:30).

niedziela, 21 lutego 2016

Ave, Cezar! czyli Hail, Caesar!

Mamy do czynienia z filmem dziwnym o tyle, że nie opowiada typowej historii z początkiem, środkiem i zakończeniem, bo temat można by ciągnąć jeszcze przez wiele sequeli. Główny bohater to Mannix, szef produkcji w jednej z wytwórni filmów. Pracuje od zmierzchu do późnej nocy, a walczy z piętrzącymi się komplikacjami, które utrudniają kręcenie filmów lub zagrażają wizerunkowi firmowych gwiazd, co rzecz jasna dla firmy dobre być nie może. Czy te parędziesiąt scenek z życia Mannixa klei się w całość? Może i tak, ale wymiana jednej z nich na inną niewiele by wniosła. Jest tu oczywiście motyw główny, niby demaskatorski wobec Hollywoodu lat pięćdziesiątych, ale tak ograny, że słusznie znalazł się w komedii. Jednym z moich ulubionych jest motyw Hobie'ego, który do filmu dostał się z rodeo, ale ważny człowiek uznał, że będzie grał amanta - z zabawnymi tego skutkami. Dech zaparła mi musichallowa scena z Channingiem Tatumem, w której chłopcy w białych marynarskich mundurkach śpiewają o rozstaniu z dziewczętami na czas rejsu, ale układ choreograficzny wyraźnie wskazuje na to, że jakoś sobie bez nich poradzą. Ubawiliśmy się, krótko mówiąc.

Po ślubie czyli Líbánky

Tereza i Radim biorą ślub kościelny, co nas dziwi dopiero parę chwil później, bo okazuje się, że oboje już wcześniej byli poślubieni. To nie jest wszak zasadniczy dylemat. Film obejrzeliśmy na outfilm.pl, więc było jasne, że będzie wątek homo, ale przez dłuższy czas widz tkwi w niepewności. Na weselu pojawia się dziwny nieproszony gość, ale w sumie mało przeszkadza, bo bawi się z dziećmi, a one z nim - chwila wytchnienia dla rodziców. Potem nastrój się nieco psuje, bo gość w rozmowach porusza niepokojące tematy, aż w końcu trzeba go wyprosić. Nadal nie wiemy o co chodzi, ale za to mamy pewność, że czeskie wesele wygląda inaczej niż polskie, bo obejmuje mecz piłki nożnej i pływanie w stawie. W miarę rozwoju wydarzeń popadniemy w nastrój martyrologiczny, wzruszymy się ciężkim losem gejów, ale otrzymamy też parę ciekawych pytań. W jakim stopniu odpowiadamy za okrucieństwa wyrządzone w czasach młodości? Czy można je odkupić? Czy w dojrzałym wieku na pewno do nich nie dopuścimy? I jeszcze rozterka panny młodej: komu wierzyć?

Eisenstein w Meksyku czyli Eisenstein in Guanajuato

Uwaga, ludzie, to film Greenawaya, czyli rodzaj twórczości, która powściągliwie korzysta z tak zwanej normalnej narracji filmowej. Najwyraźniej Eisenstein jest dla Greenawaya źródłem fascynacji, ale czy nam się ona udziela? Jak wiemy, postaci filmów tego reżysera są niezwykle gadatliwe, i tu jest pewien problem, bo trudno jest mieć do powiedzenia coś ciekawego przez półtorej godziny. Dlatego nie dziwimy się, kiedy w scenie seksu analnego Eisensteina z Palominem, jego meksykańskim opiekunem, omawiany jest zużyty do imentu temat prezentu oryginalnej ludności Nowego Świata dla najeźdźców w postaci chorób wenerycznych. Seks jest dla około trzydziestoletniego Eisensteina dość mocnym przeżyciem, bo wcześniej nie miał okazji, biedaczek. Poza tym podobno kręci film za pieniądze kapryśnych sponsorów z Hollywood, których niełaska spowodowała konieczność powrotu do zimnej Moskwy, niestety bez Palomina. Meksyk jest krajem, w którym rewolucja typu komunistycznego udała się wcześniej niż w Rosji, ale niespecjalnie widać jej skutki, jakich byśmy się spodziewali. Kościoły nadal dzwonią, a pucybuci wciąż się nie przekwalifikowali na hutników czy rolników. Słyszałem opinię, że Greenaway epatuje tu widokiem członków męskich. Zgoda, zwłaszcza Eisenstein chętnie chodzi goły od pasa w dół (co szczególnie komicznie wygląda w scenie rozmowy z amerykańską kobitką), ale w kluczowej scenie seksu filmowanej ze stosownego oddalenia nasza komisja parafialna nie stwierdziła naruszenia dobrego smaku. Jak również nie zaraziła się fascynacją postacią rosyjskiego filmowca, kapryśnego dziecka w ciele dojrzałego faceta. Na zakończenie dostajemy po łbie informacją o kryminalizacji homoseksualizmu w ZSRR. Inaczej sobie wyobrażam typowe dzieło zaangażowane, ale to nic.

Gęsia skórka czyli Goosebumps

Od czasu do czasu można sprawdzić, czy już się zdziecinniało na tyle, żeby chodzić na filmy typu Gęsia skórka. Jeśli o mnie chodzi, jeszcze muszę trochę odczekać. Zaznaczę wyraźnie, że bywają filmy dla dzieci, które nie są dziecinne w złym znaczeniu tego słowa. Infantylizm Gęsiej skórki bynajmniej nie dotyczy warstwy realizacyjnej, a raczej założeń fabularnych, wedle których w książkach pisanych przez znanego pisarza zamknięte są różne potwory i upiory, które na skutek przypadku wydostają się ze swego więzienia i urządzają niezły gnój w prowincjonalnym miasteczku w Delaware. To zapewne musi drażnić również w książce, która była podstawą scenariusza... Druga warstwa infantylizmu obejmuje przekonanie, że ludzie najbardziej bawią się w czasie niekończących się pościgów i pojedynków, a zwykle wtedy najbardziej muszę walczyć z sennością. Gdybym nic nie wiedział o tym filmie, to na podstawie pierwszego kwadransa mógłbym pomyśleć, że oglądam sympatyczny film obyczajowy z niezłymi dialogami. Zach przeprowadza się z mamą na prowincję po niedawnej śmierci ojca. Niestety chwilę później wyroiły się monstra.

sobota, 13 lutego 2016

Wielki Wybuch - wielkie nieporozumienie

Przypomnijmy sobie Josha z filmu Bóg nie umarł, który użył argumentu, że biblijny opis stworzenia świata tak wspaniale współgra z ustaleniami współczesnej nauki. To nic, że według Biblii Bóg najpierw stworzył Ziemię, a dopiero potem światło, które podobno towarzyszyło Wielkiemu Wybuchowi. Ergo: Ziemia istniała przed Wielkim Wybuchem. Robi się słabo, ale nie tylko z tego powodu. Jak tłumaczą nam w poniższym filmiku, określenie Wielki Wybuch jest szalenie mylące, bo fizycy wcale nie twierdzą, że wszechświat był skupiony w jednym punkcie, zwanym osobliwością. Owszem, osobliwy był stan wszechświata, bo niewyobrażalnie gęsty, ale to wcale nie znaczy, że skupiony w punkcie. Niewykluczone jest, że wszechświat jest od samego początku nieskończony, a to co się zmienia, to jego gęstość. Niewykluczone, że za jakiś czas wszechświat powróci do tego niezwykle skondensowanego stanu. Mam pewność, że już bez naszego udziału. Mam również pewność, że interpretatorzy Biblii zawsze dopasują jej opowieść do nowego naukowego ujęcia początków wszechświata, jakiekolwiek ono będzie.

Doniesienia z mediów

Doznałem dzisiaj wstrząsu, kiedy pod niezbyt mądrym, ale zabawnym filmikiem na jutubie ktoś napisał komentarz o „dziedzku”, mając na myśli „dziecko”. Wiem, wiem, uprawiam tu jakąś nienawistną naiwność, ale wyobraźcie, że macie dwójkę „dziedzi” i jest super, bo na drugie „dziedzko” wam już przysługuje. Czas zrobidź następne.

Wczoraj natomiast doznałem namysłu po wypowiedzi redaktora z działu „wiara” w Tygodniku Powszechnym, który komentował zbliżające się spotkanie papieża Franciszka z metropolitą Cyrylem. Zanim o redaktorze, zauważę, że mówienie o tym spotkaniu, że jest pierwsze od tysiąca lat, to lekka przesada, bo schizma z Kościołem wschodnim miała miejsce za czasów Bizancjum, kiedy o jakiejś Moskwie raczej mało kto w Rzymie wiedział, a jeśli już, to mało się nią przejmował. Redaktor wspomniał o „historycznej przeszłości”, która ma wpływ na wzajemny stosunek obu odłamów chrześcijaństwa. „Historyczna przeszłość” to niby pleonazm, ale czy na pewno? Może tu należy być precyzyjnym, bo przecież i prehistoryczna przeszłość mogła mieć jakieś skutki w znanej nam historii chrześcijaństwa. (Całkiem serio: umiałbym to uzasadnić!) Kto wie, może już w mezozoiku zdecydowały się losy chrześcijaństwa.

Nic straconego (lub Przed ołtarzem) czyli Kiss the Bride

Ciekawe, że outfilm zafundował inny polski tytuł niż filmweb, ale raczej mniej trafiony. Znacie zapewne wierszyk pod tytułem Dnia 16 maja 1973 roku, który przekonuje nas, jak mało możemy polegać na naszej pamięci. Ale są też i dobre strony tego nieszczęścia, bo zanim zdecydowałem się obejrzeć ten film, dobrze wiedziałem, że już go kiedyś widziałem. Zapamiętałem go mniej więcej tak jak dzień 16 maja, więc mogłem jeszcze raz się nim nacieszyć. W ten sposób jakby od razu deklaruję pozytywny odbiór tego dzieła, choć gdyby to był naprawdę dobry film, to jednak bym go nie zapomniał. Główny bohater to fotograf Matt, który mieszka na zachodnim wybrzeżu SZA, daleko od rodzinnego miasta, z którym niewiele go już łączy. Dostaje wiadomość o ślubie Ryana, przyjaciela z dawnych lat, i bez wahania postanawia wrócić. Nie widzieli się jakieś dziesięć lat, może Ryan przytył, może wyłysiał, a może nadal kocha Matta, jak to deklarował dawno temu, a cały ten ślub z panną Elly jest tylko ściemą na pokaz. Bardziej szczegółowy rozbiór fabuły zostawiam jak zwykle redaktor Janickiej, a tylko zaznaczę, że z Ryanem jest wszystko w porządku - kawał dobrze umięśnionego ciacha z dorodnym skalpem (jak widać na załączonym obrazku). Twórcy miotali się nieco pomiędzy filmem psychologicznym a komedią, a nawet, rzekłbym, zahaczyli o sajens-fikszyn, bo przenikliwość panny Elly w zestawieniu z jej wyrozumiałością daje właśnie ten fantastyczny efekt, raczej niespotykany w naszym układzie słonecznym.

poniedziałek, 1 lutego 2016

Radio Maryja nawołuje

Panie Boże, spraw, abyśmy sławili Cię z całej duszy!
Przyznam, że to dla mnie nowość. Słyszałem już katolickich mędrców, którzy argumentowali, że i za świętych można się modlić. Czemu więc nie upraszać świętego Jana Pawła, aby za wstawiennictwem świętej Łucji wyjednał u Boga łaski dla świętego Franciszka. Ale z tym się już pogodziłem, czyli po ludzku mówiąc - zinternalizowałem to sobie. Nad mądrością przytoczonego wyżej cytatu muszę jeszcze popracować, bo chwilowo nie pojmuję, jak można do Boga kierować prośby o to, żeby było mu lepiej.

Gimnazja jednak zostaną?

Na wolnym rynku idei, z czym podobno mamy współcześnie do czynienia, nie konkurują ze sobą prawda i mądrość w różnych postaciach, lecz raczej ponure głupoty ze śmiesznymi bzdurami. Pomysł likwidacji gimnazjów, z którym nowa władza doszła do władzy, oceniam jako głupkowaty, bo nie wiadomo, po co to robić. Chyba tylko dlatego, że ludzie po czterdziestce nie mieli gimnazjów w PRL-u, a popatrzcie na jakich porządnych patriotów wyrośli, którzy dobrze wiedzą, że tylko pod PiS-u znakiem Polska będzie Polską, a Polak... Do likwidacji gimnazjów wszelako dojść nie może, bo wśród gimnazjów niepublicznych to Kościół katolicki prowadzi najwięcej placówek. Nawet nieco dziwi, że nie wpadli jeszcze w PiS-ie na pomysł wprowadzenia lex specialis: gimnazja likwiduje się, owszem, ale za wyjątkiem katolickich. Głupota poległa w walce z bzdurą, czyli nawet nieźle wyszło.
The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger