Nie wiem po co ten tytuł

              

wtorek, 30 kwietnia 2019

Profesor Krzysztof Maria Szczerski mówi o katolickich paszportach

Ktoś w Newsweeku niedawno chyba nadrobił zaległości i przeczytał książkę Szczerskiego wydaną w 2017 roku. Gdyby nie był to dostojnik prezydencki opłacany z moich podatków, to bym go sobie gdzieś postawił w mózgu w kąciku osobliwości i się nie przejmował. Dostojnik czy nie, trafił do kącika, ale to, co mówi, nabrało, że tak powiem, znaczenia państwowego. Marzy się Szczerskiemu katolicki paszport, w którym będą „modlitwy i prawdy wiary”. Wiele by można tu pisać, ale powiedzmy jasno, że Szczerski wykazuje małość ducha, jeśli chodzi o poziom religijnej edukacji w Polsce, bo jeśli ta edukacja w czasie tych ponad pięciuset godzin nie jest w stanie spowodować, że obywatele znają na pamięć owe podstawowe modlitwy i prawdy, to znaczy, że wyrzucamy pieniądze w Kościół. Poza tym wykazał się małością rozumu, bo zaręczam, że jestem w stanie za pomocą szybkiej kwerendy w sieci ustalić bez trudu, czego owocem jest Jezus i co ma być w Niebie, jako i na Ziemi. Zaliczam religię do zjawisk psychiatrycznych, ale mniejsza o to, bo tu mamy do czynienia z psychiatrycznie innym przypadkiem, a mianowicie nachalnym narzucaniem światopoglądu. Skoro uważam, że szalone byłoby urzędowe propagowanie ateizmu (czyli paszporty z cytatami z Hitchensa, dajmy na to), to konsekwentnie uznaję pomysł Szczerskiego za pierdolnięty. Chyba że mógłbym sobie obstalować taki ateistyczny paszport na własne życzenie - zabawna myśl - wtedy wycofam te słowa.

Cas

Sjors i Pepjin są słodką parą, która wiedzie sielski żywot w którymś z holenderskich miast. Jak niemal wszyscy filmowi geje w dzisiejszych czasach planują skomplikować sobie życie starając się o dziecko metodą surogacji, jak to ujęto w filmie. Zanim do tego jednak dojdzie przez ich życie przewinie się Cas, młode chłopię. które przyjechało do wielkiego miasta po nauki lub jakiś dżob, co nie jest do końca jasne. Przygarnął je do wspólnego mieszkania Sjors, nie konsultując tego uprzednio z Pepem - i w ten sposób zaczynają się problemy pierwszego świata. Chwilowo Cas nie myśli o innej miejscówce, choć wie, że kiedyś go wyproszą. Dojdzie do nieuniknionego, czyli trójkąta, a wszystkim wiadomo ze szkoły, że rozwiązywanie trójkątów nie tylko w geometrii bywa zadaniem niebanalnym. Po drodze będzie parę zabawnych ujęć rosnącego napięcia seksualnego, kiedy Pep będzie się z niepokojem przyglądał dziwnie bliskim relacjom Sjorsa z Casem, a potem w tej roli będzie Sjors. Jak było do przewidzenia, rzeczywiście nastąpią nieoczekiwane rozwiązania, w których Cas uczestniczył bardziej jako katalizator aniżeli siła sprawcza. Film jest telewizyjny i króciutki, ale w Ameryce swobodnie wystarczyłoby im materiału na długi metraż. A że niektóre problemy bohaterów wydają nam się sztuczne, to nic, bo w końcu film jest jedną ze sztuk.

Męczennik czyli شهيد

Outfilm potrafi zaskakiwać, nieprawdaż. Zdaje się, że jeśli w tym filmie upatrywać jakiejkolwiek wartości, nie jest nią fabuła, więc nie będę się szczególnie ograniczał w jej omawianiu. Zresztą co tu omawiać, około dwudziestoletni Hassane wychodzi nad morze z przyjaciółmi, tonie, a potem odprawiane są czynności stosowne do sytuacji - tak, jak to zwykle robi się w Libanie i wszędzie indziej, tyle że z domieszką kolorytu lokalnego. Okazuje się, że wedle szariatu topielcy są uznawani za męczenników, ale wiadomo jakby, że to ściema, bo z syna, który - dajmy na to - z pasem szahida wysadza w powietrze chrześcijański kościół, można być dumnym, ale jak być dumnym z syna utopionego? (Dygresja: szahid znaczy właśnie męczennik.) Okej, jest koloryt lokalny, czy coś poza tym? Hm, wielbiciele wzruszeń, z których znany jest outfilm nie znajdą tu wiele dla siebie, bo nic nie wskazuje na żadne homoseksualne uczucia lub sprawki żadnego z bohaterów. Owszem, kamera z lubością pokazuje mistyczne podwodne ujęcia nagiego Hassana, ale nic poza tym. Film jest ponury, więc za Gimlim powtórzymy, że więcej radości znajdziesz na cmentarzu. Choć sam tego nie doświadczyłem, mogę jeszcze dodać, że film ma niezwykły potencjał usypiający, bo u niektórych wywołał ziewanie tak szerokie i przeciągłe, że bez trudu zdołałbym dwa wieśmaki upchać.

Zagubiony czyli Redwoods

Boy-Żeleński kiedyś poświęcił felieton lub dwa literaturze mniejszości seksualnych. Były to opowiastki w stylu tej o dwóch młodzieńcach, z których jeden skoczył do wody, ale nie wypływał dłuższą chwilę, drugi go uratował, a wtedy ocalony spojrzał w oczy ratownika i tak zaczęła się miłość. Niewinne to było i naiwne, ale do dziś tego rodzaju twórczość niesie natchnienie kolejnym pokoleniom artystów. Zagubiony to niemal bajka, ale nie od Grimmów, lecz Andersena, gdzie często nie ma złego wilka, bo nieszczęścia mają charakter sił natury bądź uwikłania w jakieś okoliczności życiowe. Everett jest uwikłany w związek z Milesem i to dość poważnie, gdyż wychowują razem syna, który wygląda na jedyne spoiwo ich zatopionego w prozie życia związku. Zamiast czułości i pocałunków Miles ma dla Everetta „to-do list”, czyli listę rzeczy do zrobienia w czasie, gdy on z synem będą na tygodniowym wyjeździe. Cóż się dziwić, że kiedy w uliczkę domu Everetta zabłąka się Chase poszukujący hotelu, po pierwszym wejrzeniu będą już wiedzieć, że są oni tymi platońskimi połówkami, które do siebie doskonale pasują. Everett ma więc przed sobą dylemat Anny Kareniny, a ludzie myślący - mniej więcej trzy opcje dalszego rozwoju wypadków. Zakończenie jednak mocno zaskakuje i to do tego stopnia, że nie zdołaliśmy przygotować łez do wylania, więc wyszliśmy na gruboskórnych prymitywów. Po czymś takim należałoby zerwać znajomość ze sobą, co zrobię niezwłocznie zaraz po powrocie z Jamajki.

poniedziałek, 22 kwietnia 2019

Tajemnica objawienia czyli L'apparition

Temat strasznie ryzykowny, a przy tym raczej zniechęcający, bo cóż ciekawego można opowiedzieć o objawieniu, jakie miała młodziutka Anna gdzieś na francuskiej prowincji. Okazuje się, że można, choć nie ma seksu, ani Hemswortha w obsadzie (bzdurę tu palnąłem, bo akurat żaden z Hemsworthów w obsadzie nie wróży dobrze dla filmu). Dziennikarz Jacques został poproszony przez jednego z kardynałów o kierowanie komisją kościelną, która ma zbadać autentyczność objawień. Trochę dziwne, skoro Jacques nie jest wcale osobą wierzącą, ale jest w tym pewna logika: sceptyk prędzej znajdzie dziurę w całym. W skład komisji wchodzi między innymi ksiądz, psycholog i teolog. Kiedy przybywają na miejsce, są traktowani bardzo nieprzyjaźnie, wręcz wypraszani z kościoła, bo ich zadaniem jest w zasadzie podważenie dość dobrze rozwiniętego kultu, który przyciąga wielu pielgrzymów. Sama Anna pozostaje pod opieką księdza Borrodine'a, który jest lekko zbuntowany wobec władz kościelnych. W swoim dziennikarskim śledztwie Jacques odkrywa tropy lekceważone przez pozostałych członków komisji, a jakimś dziwnym trafem zdołał przekonać do siebie Annę, która spotyka się z nim dość często poza protokołem. W czasie jednej z przechadzek po górach Anna opowiada historię pewnego handlarza antykami, który przejął sklep po zmarłym ojcu i znalazł w szufladzie kopertę z napisem „nie otwierać”. Uszanował wolę ojca, ale po wielu latach, kiedy osiągnął wiek, w którym zmarł jego ojciec, postanowił zajrzeć do koperty. Znalazł w niej wiele nalepek z tekstem „nie otwierać”, które ojciec przyklejał na szkatułki w sklepie. Jeśliby skończyło się nawróceniem Jacquesa lub wykazaniem fałszywości objawień (na przykład poprzez odkrycie jakiegoś moralnego upadku Anny), mielibyśmy dość tanią historyjkę. Zaskoczenie polega na tym, że za objawieniami stało pewne (szlachetne) oszustwo, choć miały ono rzeczywiście miejsce. Trochę niejasne jest czemu Anna podjęła się swojego brzemienia i stała się popularna na niezbyt sobie miły sposób, co by jej nie spotkało, gdyby po prostu zachowała milczenie. Cóż, była to naprawdę osoba z powołaniem, chociaż nie jest to rodzaj powołania, który by mnie przyciągał. Przesłanie Anny jest papieżowo-franciszkowe, czyli nie bądźmy obojętni na cierpienie innych i kierujmy się w życiu miłością. Ja to rozumiem i popieram, ale jakby trochę temat pogłębić, to ta objawiona miłość zazwyczaj jest dość wykluczająca, bo nie obejmuje gejów. Ależ obejmuje, odpowiedzą mi wierzący, bo Chrystus zaprasza do siebie wszystkich. Może i tak, ale żeby być gejem zaproszonym do Chrystusa, to w istocie trzeba odrzucić wszystko, co się wiąże z byciem gejem. Trzeba wyrzec się siebie, ale właściwie dlaczego? Bo Boga obraża pewien sposób używania organów płciowych, choć trudno pojąć, jakiej realnej szkody doznaje postronny Kowalski z tego tytułu? Jeśli chodzi o objawienia, to jako sceptyk tutaj zadeklaruję, że nawet w nie wierzę, ale jako prywatne fenomeny psychiczne lub psychologiczne. Niestety objawienia są w różnych religiach i jeślibym miał brać serio objawienia tylko jednej religii, to musiałbym wiedzieć dlaczego tej właśnie. Gdyby to jeszcze Maryja objawiała się hinduistom lub buddystkom, musiałbym przyznać, że coś jest na rzeczy. To byłby etap pierwszy, bo potem jeszcze jest pytanie, czemu miałbym uznać tak zwaną prawdę objawioną. Jak mówią, jest prawda, tyż prawda i prawda objawiona. Teologiem nie jestem, ale wydaje mi się, że Anna w czasie swojego wystąpienia mocno zaheretykowała, kiedy stwierdziła, że tylko (!) Matce Bożej zawdzięczamy zbawienie. Za moich lat dziecinnych dogmat głosił, że tylko Jezus zbawia, ale ja głupi jestem. Wraz z popularnością Anny rozkręcił się przemysł dewocyjny, w jednej ze scen biedaczka ma dotykać tandetnych figurek Matki Bożej, które w ten sposób zyskają na wartości, nie tylko duchowej. Na domiar piękności dodajmy jeszcze, że oprawa muzyczna jest znakomita. Polecam, oczywiście. [X]

The Art of Being Straight

Krótki film o seksualnym rozchwianiu dwudziestoparolatków, obsypany nagrodami. Brian przyjeżdża do Los Angeles, zatrzymuje się u kumpli i znajduje pracę w agencji reklamowej. Twierdzi, że jest hetero, ale, kurczę, co chwila ktoś go pyta, czy jest gejem, koledzy podejrzanie często czynią aluzje do gejostwa, a jego szef przykleił się do niego, zaprasza na lancze i do domu, wszyscy wiedzą po co. No i zalicza Briana, a już niedługo potem przystawia się do nowego pracownika. Takie to były standardy etyczne w tej zamierzchłej epoce telefonów z klapkami. Dzisiaj nie wypłaciłby się z odszkodowaniem za molestację. Nie jest całkiem pewne, czy szef nie liczył na trwalszy związek, skoro proponował Brianowi post-seksualną randkę, lecz spotkał się z odmową. Kumpela Briana z kolei mieszka ze swoją dziewczyną i powinno jej być dobrze, ale do domu obok wprowadził się ciachowaty i rezolutny nauczyciel historii (na obrazku), który ją pociąga, choć nie powinien przecież. Oj, za dużo tu chyba napisałem, ale nic to, bo film się broni bardzo dobrymi dialogami, dla których warto go obejrzeć. Potencjalnych widzów przestrzega się, że film zostawi was z większa liczbą pytań niż odpowiedzi. Główne pytanie jest takie: fajnie, ale co z tego?

czwartek, 18 kwietnia 2019

Hellboy

Może powinienem być bardziej asertywny i powiedzieć „Hell, no!” na sugestię obejrzenia tego filmu? Dawno temu widziałem innego Hellboya, który uchodził za udanego, ale mnie jakoś mało obszedł. W tym Hellboyu jest w zasadzie podobnie, ale nieco głupiej, bo cały czas musi się coś dziać, nie ma chwili przerwy. Jakieś debilne towarzystwo wynajmuje Hellboya do brudnej roboty, ale tak naprawdę to chce go wykończyć, podczas gdy świnkowate monstrum próbuje wskrzesić wiedźmę Nimue, przed wiekami zabitą przez króla Artura. Kiedy Hellboyowi urywa się trop, to oczywiście wciąga go do swojej chatki Baba Jaga (nie żart) i próbuje ubić swój interes w zamian za informacje. I oczywiście kończy się bójką. Baba Jaga podpadła, bo próbowała wskrzesić Stalina, a przy narodzinach Hellboya (a precyzyjniej, przy jego przywołaniu na nasz świat przez nazistów) pomagał Rasputin, wśród postaci jest też Leni Rafenstahl (wyczytałem, ale nie zapamiętałem z filmu). Wszystko zgodnie z prawem: im więcej CGI, tym głupiej. Domyślam się, że w komiksie też tak było, i co się czepiam, ale mam to gdzieś. Do gimbazy, która zapewnia takim filmom kasowe sukcesy, wołam de profundis: nie idź tą drogą! Albo idź, ale beze mnie. (Już widzę, jak ona się tym przejmie.)

Do You Take This Man

Telewizji nie trawię, więc tylko z opowieści znam tę zbitkę wypowiedzi różnych osób, które mówią o swojej sytuacji finansowej. Emerytka z bloku dostająca tysiąc na rękę opowiada, że nie jest tak źle, ma gdzie mieszkać i w sumie wystarcza. W drugim ujęciu młoda kobieta wysiada z mazdy i mówi, że sytuacja finansowa w wymiarze sprawiedliwości jest dramatyczna i nie pozwala na godne życie. (To było ładnych parę lat temu, nie chodzi tu o poróbstwo prawne obecnej władzy.) Nawiązuję do tego, bo film, o którym mowa, to opowieść o problemach pierwszego świata. Para gejów szykuje się do ślubu, ale piętrzą się przed nimi trudności wręcz epickie, bo przyjaciółka, która miała im udzielić ślubu musi odwołać swój udział w ostatniej chwili. Akcja toczy się dzień przed, Daniel szykuje obiad dla przyjaciół i rodziny, wszystko musi wypaść perfekcyjnie. A tu nagle zjawia się niezapowiedziana przyjaciółka Christophera z lat szkolnych. Nie dość, że jest to dodatkowa osoba, która psuje przemyślaną kompozycję kulinarno-towarzyską, to jeszcze przywołuje jakieś dawne wspomnienia z życia Christophera, w zasadzie kompletnie bez znaczenia, ale dla Daniela to szok, bo jego przyszły mąż nie jest z nim całkiem szczery. To oczywisty absurd. W czasach szkolnych byłem nękany przez matkę, abym jej recytował menu ze szkolnej stołówki, co chętnie bym przemilczał, gdyż mało mnie ten temat obchodził (odpowiedź „zupa i drugie danie” była zbyt słaba). Czy byłbym „nieszczery”, gdybym nie mówił? Z takich oto gównianych powodów paroletni związek dwóch facetów o mało co się nie rozpadł dzień przed ślubem. Zakończenie jest cukierkowe, ale chodzi o taką raczej peerelowską landrynkę.

Daddy

Tytułowy daddy to Colin,  gwiazda telewizyjnego show, który ma przyjaciela Stewarta Wisniewskiego. Są gejami, ale łączą ich relacje przyjacielskie (bez benefitów). Zdarza im się wyskoczyć na miasto, aby wyhaczyć kogoś na jedna noc, ale powiedzmy wprost - Stewart jest w te klocki słaby, zwłaszcza w porównaniu z Colinem. W stacji telewizyjnej pojawił się stażysta Tee, który robi do Colina maślane oczy, więc nic dziwnego, że po krótkim czasie ich współpraca uzyska wymiar horyzontalny, a stanie się to po szokującym Kwiatki epizodzie, w którym Tee weźmie do ust świeżo wysiusianego siusiaka. Związek Colina z Tee staje się coraz poważniejszy, bo najwidoczniej nie jest to przelotny romans, ale Colin nie widzi jeszcze tego, na co patrzymy my, widzowie - z Tee jest coś nie halo. Czy to te tajemnicze pastylki? Czy szpargały skrywane przed Colinem? Wszystko się wyjaśni, a na jaw wyjdzie sekret w stylu Shyamalana, którego zdradzenie niszczy cały suspens i życie Colina, choć on Bogu ducha winien. Po eksplozji bomby trzeba jakoś wrócić do życia - z trudem, ale się udaje. Jak na produkcję proponowaną przez here.tv, jest to nawet zgrabnie zrobione, choć nie powiem, żebym rozumiał motywy kierujące Tee. Ale to nic, Umberto Eco też miał podobne dylematy, kiedy dziwił się licznym propozycjom seksualnym i matrymonialnym składanym pewnej pani, która zasłynęła po tym, jak ucięła penisa mężowi. Tekst nosił tytuł „Iść do łóżka z Loreną, żeby go nam ucięła?”.

środa, 17 kwietnia 2019

Brotherly Love

Już się cieszę z powodu oceanu tandety, który rozpościera się przed polskimi widzami w związku z możliwością subskrybowania here.tv. Wielka jest moja tolerancja na produkcje filmopodobne, ale here.tv udało się zmusić mnie do odstąpienia od oglądania tego i owego - i to pomimo eksponowania miłej oku męskiej nagości. Producenci z here.tv chyba nawet sobie z tego zdają sprawę, bo byli bardzo autoironiczni w serialu From Here on Out. Film, który dość przypadkowo wybraliśmy, był opisany jako „dramat”, i rzeczywiście, był to dramat. Twórcą i głównym aktorem jest Anthony J. Caruso. Nazwisko zobowiązuje, więc nasz dramat ma charakter operetkowy. Anthony, chłopiec zgrabny, poziomem talentu aktorskiego wprawdzie nie przebija Tommy'ego Wiseau, ale ma spore predyspozycje, bo dysponuje bogatą mimiką i nie waha się jej użyć. Vito, którego gra Anthony, ma być nowicjuszem w jakimś katolickim zakonie, ale po lekkim retuszu myślelibyśmy, że chodzi raczej o wstąpienie do hippisowskiej komuny, bo nasz bohater nie rezygnuje z uciech życia, a jedynie się nieco ogranicza - zamiast seksu we dwoje seks w pojedynkę. Miłość fizyczna jest największą potrzebą duszy, mawiał Steinhaus. Coś w tym jest, bo choć nikt ci tak duchowo nie dogodzi jak Jezus, to w seksie jest z nim słabo. Takie mniej więcej dylematy ma Vito, który ma ochotę zdradzić Jezusa z Gabem. Podobno film został nagrodzony za reżyserię. Słusznie, nigdzie dotąd nie widziałem tak dokładnie pokazanej sceny seksu, w której nie zobaczymy żadnych narządów. Widać rękę mistrza.

piątek, 12 kwietnia 2019

1985

Tytuł taki, że prosi się o nawiązanie do 1984 Orwella. Nic prostszego, jak mawia G. Saad o N. Chomskym, zasadniczą kompetencją intelektualną tego ostatniego jest zdolność połączenia dowolnego nieszczęścia w świecie z amerykańskim kompleksem militarno-przemysłowym za pomocą co najwyżej trzech kroków. W filmie 1985 bohaterowie są uwikłani w opresyjne chrześcijaństwo niczym postaci 1984 żyjący w totalitaryzmie. Bardzo śliczny pogląd, z którym się stanowczo nie zgadzam, bo jakkolwiek religia jest rodzajem opętania, trudno ją porównywać do Orwellowskiego reżimu. Film 1985 jest czarno-biały, co powoduje u mnie migotanie przedsionków i światełek alarmowych: oj, będzie ambitnie. Być może i było, ale film jest całkiem dobrze przyswajalny, nawet są jakieś emocje, które mogą się widzom udzielić. Szczególnie wtedy, gdy powoli opadają zasłony i okazuje się, jaka jest prawda o Adrianie, odwiedzającym rodziców w czasie świąt bożonarodzeniowych. Jest to typowa pobożna rodzina, rodzice i dwóch synów, więc można (nietrafnie) przypuszczać, że nikt się nawet nie domyśla, że Adrian jest gejem chorym na AIDS. Lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku to był naprawdę najgorszy czas dla młodych gejów, niemłodych również. Adrian wygląda na przekonanego, że to jego ostatnie święta z rodziną. Cóż, życzylibyśmy mu, żeby był jednym z tych szczęściarzy, którzy żyli z AIDS do późnej starości, ale o tym się już nie przekonamy. W jednej ze scen mama rozmawia z Adrianem kąpiącym się w wannie. Przyznam, że czegoś podobnego nie doświadczyłem, od kiedy skończyłem siedem lat.

niedziela, 7 kwietnia 2019

Cóż powiecie po „Hamlecie”?

Jak człowiek trochę pożyje, to zwiększa mu się dystans, więc szczerze mówiąc, emocjonalnie wczorajszego spektaklu nie odebrałem, ale mam parę refleksji, a raczej znaków zapytania, jak się teraz modnie mówi. Po pierwsze, czemuż to „Hamlet” uchodzi za takie arcydzieło? Bardzo dziwny dramat miłosny, nic w rodzaju „Romea i Julii”, osobliwy bohater, od którego wzięło się „hamletyzowanie”, czyli niemoc decyzyjna, bardzo mało spektakularna, jeśli zestawić to z superbohaterskimi produkcyjniakami Marvela. Oczywiście rzecz broni się jako dramat polityczny z wieloma trupami w finale. Wśród popkulturowych inspiracji wymienia się „Króla lwa”, ale zauważmy, że w tamtym filmie nie ma jednak tej finalnej rzezi. Jeśli chodzi o fabułę, to zasadne się wydaje pytanie o dziedziczenie tronu. Po ojcu księcia Hamleta królem zostaje jego brat? Wiem, że różne były przypadki, słynne cesarzowe bizantyjskie, które zabijały synów, aby móc zająć tron, ale zawsze syn władcy zostawał nowym królem, a tu ten Klaudiusz. Może zajął tron po przewrocie, a Hamleta oszczędził przez wzgląd na jego matkę, którą poślubił krótko po śmierci jej męża? Scenariusz sztuki milczy na ten temat. Inne, ciekawsze pytanie, to o monolog „Być albo nie być”. Oto chrześcijański autor wkłada w usta swojego bohatera niezwykle pogańskie słowa, w których rozważa się alternatywę dla zakończenia życia w postaci wiecznego snu, w którym nadal mogą nas nękać rozterki życia doczesnego. Tymczasem w innych momentach perspektywa chrześcijańska jest wyraźnie obecna. Hamlet po ucieczce z pułapki, którym była podróż do Anglii, ma okazję zabić Klaudiusza, ale powstrzymuje się, gdy widzi, że ten w odosobnieniu wyznaje przed sobą i Bogiem skruchę z popełnionego morderstwa (zauważając przy tym, że tania ta skrucha, skoro nadal korzysta korzyści, jakie przyniosła mu zbrodnia). W pojęciu Hamleta Klaudiusz tym aktem zasłużył na niebo, więc zabić go w tej chwili byłoby dla niego przysługą. Niby chrześcijańskie to bardzo, ale ewangelicznej miłości do nieprzyjaciół Hamletowi zarzucić nie można. A przecież jego przyjaciel Horacy zapewnia nas w finale, że świat stracił piękną postać w osobie Hamleta. Ta piękna postać skazała na śmierć swoich udawanych przyjaciół, Rosencrantza i Gildernsterna, niewspółmiernie wielka kara za ich w sumie niewinne i żałosne knowania. Jest jeszcze nieszczęsna Ofelia i kwestia jej chrześcijańskiego pochówku. Grabarze, kopiący dla niej grób, dochodzą do wniosku, że bogatym i możnym uchodzi więcej, może więc samobójczyni otrzymać chrześcijański pochówek. Bardzo formalistycznie do rzeczy podchodzą, bo czynu niespełna rozumu Ofelii nie sposób uznać za samobójstwo. Dużo wody lali we wczorajszym spektaklu, Ofelia wpadła do prawdziwej wody i widać było jej zanurzone bezwładne ciało. Mam wrażenie, że słynne słowa „the lady doth protest too much” włożono w usta Ofelii zamiast królowej Gertrudy. Przypomniałem sobie, że „sowa, córka piekarza” i „żyję niczym kameleon powietrzem nadziewanym obietnicami” są właśnie z tekstu „Hamleta”. Dobre audio zapodawali momentami, zawsze wtedy się zastanawiam, co się dzieje z muzyką do spektakli, bo to chyba jedna z ulotniejszych form sztuki. Nadzieja jest, skoro udało mi się znaleźć wideo z dawno temu widzianym przedstawieniem ułożonym z wierszy Herberta.

czwartek, 4 kwietnia 2019

Odrodzenie czyli The Revival

Młody pastor Jimmy nie ma zadatków na lidera protestanckiego megakościoła. Powiedzmy wprost: w swoich kazaniach przynudza, roztrząsa jakieś mało ważne dla wiernych kwestie rozumienia Boga i jego obecności w świecie, podczas gdy słuchacze chcą po prostu słuchać tego, o czym dobrze wiedzą: Jezus jest wielki i ofiarowuje ci zbawienie, bo cię kocha. Problemem Jimmy'ego jest jego przeszłość, bo kościół przejął po swoim ojcu, który jest pamiętany jako pastor charyzmatyczny. Zdaje się, że dużo łatwiej jest być księdzem katolickim (przynajmniej w Polsce) aniżeli pastorem w Ameryce. Ksiądz, nawet niewydarzony, pozostaje pod opieką swojej instytucji, podczas gdy pastor musi bardzo liczyć się ze swoją kongregacją, której członkowie chętnie zagłosują nogami, jeśli konkurencja będzie proponować lepsze ciasta po niedzielnej mszy. Pastora i księdza wiążą niby podobne moralne zasady, bardziej restrykcyjne niż przeciętnego wierzącego, ale nie bądźmy naiwni, księdzu w Polsce łatwiej ujdzie skandalik obyczajowy, zwłaszcza taki z gatunku „wszyscy przecież wiedzą, ale co w tym złego” (do dzisiaj pamiętam rozmowę z parafianami o ich księdzu, który współżył sobie z młodą dziewczyną - „Gdzie byli jej rodzice?”, pytali, bo o rodziców księdza któż by pytał). Amerykański pastor ma być wzorem cnót, powinien mieć wspierającą go żonę, jak Jimmy, może nawet w ramach dobroczynności udzielać schronienia zabłąkanym nieszczęśnikom, ale w żadnym wypadku nie powinien z nimi sypiać. Musi się wydać, więc Jimmy znajdzie wyjście z sytuacji. Żonie może nawet się to spodoba, ale czy Jezusowi, prawdziwej miłości Jimmy'ego? [X]

środa, 3 kwietnia 2019

Piosenki o miłości czyli Les chansons d'amour

Uwaga, będzie dwa i pół spojlera. Pierwszy: śpiewają. Niby tytuł to sugeruje, ale jako ludzie wyrafinowani, czyli zasadniczo nie różniący się od pierwszych naiwnych, nie oczekiwaliśmy z góry, że będzie musical. Generalnie musicale dzielą się na holiłódzkie i boliłódzkie, a reszta to jakieś przeróbki, podróbki i pastisze. W przypadku tego filmu ta ostatnia opcja wydaje mi się wyborem najtrzeźwiejszym, a to dlatego, że śpiew francuskich aktorów jest, by tak rzec, śpiewem ludzi o talencie umiarkowanym, którym oszczędzono popisów wokalnych. Nie oznacza to wcale, że piosenki są złe lub źle wykonane - są po prostu inne. Drugi spojler: Ismael i jego dziewczyna Julie mieszkają razem, a żeby było im weselej, zaprosili do łoża i stołu biseksualną Alice. Rodzina o tym wie i przeżywa w związku z tym umiarkowane męki. Teraz zaczyna się trudność, bo aby powiedzieć cokolwiek więcej o fabule, trzeba mocno spojlerować (spojlerzyć?). Powiem więc tylko tyle, że nasz trójkąt się tragicznie zdekompletuje, co spowoduje wiele smutnych piosenek i dość nieoczekiwane odwrócenie orientacji seksualnej (lub, nazwijmy to ładniej, jej ubogacenie). Będzie więc wątek homo z ładnym bretońskim licealistą. Gwoździem programu było co innego, a mianowicie teksty niektórych piosenek, których autorzy jedli te same grzybki co Iwaszkiewicz, gdy pisał libretto do Króla Rogera. Postanowiłem z tego powodu jedną z piosenek tu uwiecznić.

Cytaty warte ocalenia

Polska ma niezwykle niską dzietność, 221 miejsce pośród 237 państw. Podczas wojny w Polsce było więcej urodzeń na parę. W Syrii teraz jest więcej urodzeń na parę w czasie tej wojny niż w Polsce aktualnie. (dr Przemysław Witkowski [X, 4:00])
Chciałem tu dodać zgryźliwy komentarz na temat sukcesu programu 500+, ale dane, o których mówi Witkowski pochodzą z 2014 roku (choć odkryłem tu późniejsze dane). A jeśli spojrzeć na wpływ 500+ na dzietność w Polsce, to delikatnie rzecz ujmując - szału nie ma.

Bezdzietni nie powinni zabierać głosu w sprawie dzieci. (Zbigniew Gryglas, poseł Porozumienia, tej partii Gowina, gdyby ktoś nie wiedział)
Nie bardzo chce mi się odsłuchiwać tej rozmowy, żeby wyłuskać wierny cytat, ale sens samozaorania jest oddany. Przypomnijmy: kotny, ale bezdzietny Jarosław Kaczyński wołał, że wara od naszych dzieci. I nie miał ci on na myśli facetów w sukienkach, którzy też bardzo chętnie wypowiadają się na temat dzieci i ich wychowania, choć głowę daję, że argumentu swojego Gryglas by do nich zastosował.
The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger