Wróćmy do Parting Glances. Widz bez ostrzeżenia ląduje w trójkącie bermudzkim uczuć i namiętności rozpiętym między Robertem, Michaelem i Nickiem. Pierwsi dwaj przeżywają kryzys w swoim sześcioletnim związku, ostatni dwaj - to przyjaciele znający się od lat, którzy równie dobrze mogli być parą, ale jakoś nie wyszło. A dalej nie dzieje się nic szczególnego, rozmowy, impreza pożegnalna dla Roberta, który leci do Afryki na dłuższy czas i wiszące nad tym wszystkim pytanie: czy takiego życia chcemy? Nie dlatego, żeby było to życie złe, ale zawsze istnieje wątpliwość, czy nie mogłoby być lepiej. Jedna osoba, Nick, nie musi się nad tym zbytnio zastanawiać, bo ma AIDS, w tamtych czasach wyrok śmierci na krótko odroczony. Film oceniam dobrze, obsadę miał gwiazdorską w tym sensie, że Nicka grał Steve Buscemi, ale pozostali aktorzy pozostali mniej znani, choć wizualnie górują nad Buscemim. To nic nadzwyczajnego. Ciekawostka: sąsiadami Michaela i Roberta są Polacy, więc słyszymy w filmie parę zdań po polsku. Na koniec ostrzeżenie: nie znalazłem napisów do filmu, a finezja dialogów idzie w parze z marną jakością audio, więc zrozumiałem mniej niż zwykle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz