Piszę o tej książce z kronikarskiego obowiązku, bo przeczytałem dość dawno temu. Przeczytałem ją po filmie, który nakręcono na jej podstawie, i niestety nie odniosłem wrażenia, że się ubogaciłem duchowo. Nie wiem, czy można zwalić na tłumaczy całą winę na ciężki styl tej narracji, ale kiedy się czyta nieustannie takie okropne zdania, jak to:
Podobnie nie było chyba idei, z którą bym się stykał, niekomplikującej mojego rozumienia chrześcijaństwa i niekwestionującej nadanego im przez Boga prawa moich rodziców do narzucania mi, w co wierzyć [2500],to chyba rozumiecie, o co mi chodzi. Nawet jeśli zdarza się autorowi ująć jakąś myśl ciekawie, to zawsze w jakiś pokrętny i wykrętny sposób niejednoznacznie. „Co jednak najważniejsze, nie zastanawiałem się też, czy aby seks (...), wskoczenie prosto na głęboką wodę z pominięciem wszystkich innych kroków – może mnie w końcu wyprowadzi na prostą; że jeśli nie zmieni mnie w hetero, to może chociaż pozwoli stać się kimś, kto potrafi zachowywać się jak na hetero przystało.” [1030] O swojej „terapii” konwersyjnej napisał: „Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że każdy z moich manieryzmów jest zapisywany, nanoszony na diagram, na podstawie którego miano orzec, jak zaawansowany jest mój homoseksualizm” [3784]. Chłodna, intelektualna maniera, którą można nawet podziwiać, ale nie sposób się nią emocjonować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz