Pierwsze wrażenie było takie, że jest to niezwykle sympatyczny film na oklepany temat zdrady małżeńskiej. Po ponad dziesięciu latach małżeństwa z Karlą Jackiem owładnęło pragnienie używania swoich organów w nieco odmienny sposób, więc w tajemnicy przed żoną zaczął chodzić do klubów dla gejów. Z początku tylko sobie grzecznie siedział, ale napatoczył się słodziutki jak czekoladka (i takiego też koloru) Pete i tak oto zaczął się romans na boku, przy czym karty między kochankami są odkryte, Pete wie o żonie Jacka. Na scenę wkracza tatuś Pete'a, który nie ma problemu z tym, że syn ma kochanka, ale z tym, że kochanek jest żonaty. Jak to w romansie, już wyznali sobie miłość, już mieli być razem, ale rzeczywistość zaskrzeczała i się rozeszli. I było potem jak w pieśni, mieli chłopców stu, może dwustu, lecz żaden nie był im podług gustu, zgodnie z logiką romansu. (Pieśń z tą liczbą przesadziła, nawiasem mówiąc.) Czy zejdą się w końcu po latach? Oczywiście, to żelazne prawo romansu, a rzecz jasna zdarzy się to, kiedy będą wciąż piękni i młodzi. Widz się ucieszy, bo to bardzo sympatyczne postaci, którym przez cały czas kibicował. Potem przychodzi refleksja, zaraz, zaraz, rozwalone małżeństwo, spierniczone narzeczeństwo, dzieci bez ojca... Taka jest cena pięknej miłości. Nawet gdyby miłość miała być dla Jacka usprawiedliwieniem, z fabuły wynika, że o swojej orientacji seksualnej wiedział jeszcze przed ślubem, a żonę kochał, jak deklarował, więc otwarcie trzeba by rzec, że zeń jest szuja, niewykluta larwa i szczeżuja. Pete nie lepszy, skoro angażuje się w związki, w których nie widzi przyszłości. Patrząc na ich finałowy pocałunek powinniśmy zatem zakrzyknąć w duchu Biblii: to obrzydliwość!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz