Krystyna Czubówna czytała tę w sumie niezbyt długą (mniej niż 300 stron) książkę przez piętnaście godzin. Czytała dostojnie, powoli, aby słuchacz mógł docenić i niczego z opowieści nie uronić. Byłem ciekaw autorki, laureatki Nobla, a przy okazji mogłem po serialu wrócić do tematu katastrofy reaktora. Metoda pisarska Aleksijewicz jest niby prosta, ale dość oryginalna, bo książka jest złożona z serii monologów kolejnych rzeczywistych postaci, które zostały nagrane, a potem spisane przez autorkę. Na pewno mamy tu obróbkę literacką, zapewne naturalne przy wypowiedziach ustnych niedoskonałości zostały oszlifowane, ale rola pisarki sprowadza się głównie do skomponowania książki z kolejnych fragmentów. (Oczywiście pomijam żmudną pracę, aby dotrzeć do osób mających coś ciekawego do powiedzenia i skłonić je do mówienia.) Wśród monologów jest też mało wyszukana tyrada pasująca do proroka spod monopolowego o tym, że kłamią i kradną, że spisek, że tylko na władzy im zależy, a ludzi mają w dupie. Po serialu odniosłem wrażenie, że temat katastrofy jest dużo poważniejszy, niż myślałem. Po książce wydaje mi się, że serial był zbyt cukierkowy. Jako Białorusinka, autorka przypomina nam, że praktycznie cały radioaktywny impet po katastrofie spadł na jej kraj, którego piąta część stała się strefą skażoną. Pierwszy sekretarz Białorusi zapewniał Moskwę, że sytuacja jest pod kontrolą, że ze wszystkim sobie sami poradzą, a tymczasem robiono wszystko, aby nie doszło do paniki, czyli chcieli zamieść sprawę pod dywan. To jakby piec hutniczy chcieli zamieść. Nie ostrzegano nikogo, nie rozdawano masek, nie podawano jodyny (wystarczyłoby parę kropel na dzień), nie ewakuowano ludności, nie zmieniono planów produkcji żywności na terenach skażonych, skąd na cały kraj szły promieniotwórcze produkty. Do ewakuacji w końcu doszło, ale nie wszędzie skutecznie, bywały wsie z jedną nielegalną mieszkanką, albo wręcz prawie całkiem zamieszkane, choć bez prądu, niepotrzebnego w strefie. Ludzie, którzy mieli w pamięci straszną wojnę, nie rozumieli, co się dzieje. Po wojnie było ciężko, ale przynajmniej można było wrócić do dawnego życia w swojej wsi czy mieście. Teraz trzeba nagle wyjechać na zawsze (żeby było łatwiej, ludziom mówiono, że na trzy dni). Pomimo komunizmu i programowej ateizacji widzimy, że mentalność religijna trzyma się mocno, liczne postaci wciąż wspominają o modlitwach i wizytach w cerkwi. Z drugiej strony mamy tak zwanego człowieka radzieckiego, który może i dostrzegał niewygody życia w swoim kraju, ale ufał władzom i zakładał, że wiedzą, co robią. Gorbaczow mówi, że to zwykły pożar, więc czemu mu nie wierzyć? Może miał rację Gorbaczow mówiąc, że Czarnobyl doprowadził do upadku ZSRR, ale najpewniej dlatego, że tego kłamstwa nie dało się już niczym przykryć, niczym zaklajstrować. Miła wersja wydarzeń w serialu to historia udanego poskromienia reaktora. Według książki wcale tak słodko nie było, zrzucali do rdzenia ołów, który się natychmiast topił, więc zaczęli zrzucać piasek i beton, a te natychmiast wystrzeliwały w górę jako nowa porcja radioaktywnego pyłu. Kolejny obrazek to Białoruś jako kraj kultury czarnobylskiej, na swój sposób egzotycznej jak malgaska lub papuaska. Część ludności żyje wręcz w uzależnieniu od pomocy z Zachodu. Niegdyś małomówne, płaczące staruszki wygnane ze swoich wsi wyuczyły się wzruszających monologów ze łzą uronioną w odpowiednim momencie, która otwiera portfele przybyszów. Do książki mam dwa zarzuty: pierwszy to ten, że autorka nie wzięła sobie do serca prawa Petroniusza: jedna, dobrze wybrana dziewica robi większe wrażenie od tysiąca naraz. Jesteśmy po piątej czy dziesiątej wzruszającej opowieści, a mamy ich jeszcze kolejnych dwadzieścia. Druga sprawa to odautorski komentarz na temat katastrofy, w którym autorka podążając za wieloma swoimi bohaterami, odmalowuje mistyczną wizję zdarzenia odmieniającego czas i przestrzeń. Pliniusz zasłynął bardzo powściągliwym opisem wybuchu wulkanu, to raz, a poza tym uwiera mnie mistycyzm tam, gdzie wyjaśnienie przyczyn jest tak brutalnie banalne. Jeśli jednak chodzi o same skutki katastrofy, tu już ostrożnie z autorką się zgodzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz