Jeśli jesteśmy złaknieni tematyki homo, przed tym filmem warto sobie puścić szort Rozgrzewka lub zajrzeć na twitterowe konto księdza Lisa (@ksMarekLis), gdzie znajdziemy nasze ulubione treści w wersji na twardo. W Końcu świata główny bohater jest wprawdzie gejem, ale jego orientacja seksualna nie odgrywa żadnej istotnej roli i na dobrą sprawę niewiele by się zmieniło, gdyby był dendroseksualny. Dawno już nie zaliczyłem żadnego filmu do kategorii PSF, a ten pasuje nieźle. Niby wiadomo, o co chodzi, przystojny z asymetrycznej buzi pisarz Louis wraca do domu rodzinnego po dwunastu latach nieobecności, aby powiadomić rodzinę o swojej śmiertelnej chorobie. Znamy dobrze to zjawisko, kiedy bliscy nam ludzie działają nam na nerwy z błahych powodów, podali nie tę łyżeczkę do herbaty, użyli dopełniacza w funkcji biernika lub mówią na okrągło „o co kaman?”. Tak zachowuje się wobec wszystkich Antoine, starszy brat Louisa. Wszyscy są przez to wkurzeni, widzów nie wyłączając. Pozostałe postaci to matka, szwagierka i siostra, których rozmowy z Louisem nie są nacechowane agresją, za to składają się głównie z niedopowiedzeń, zwłaszcza ze strony ekstremalnie małomównego Louisa. I to jest chyba jeszcze bardziej irytujące. Ciekawy zabieg formalny polega na tym, że od czasu do czasu muzyka zaczyna dominować nad dialogami. Podziałało to na mnie w scenie rozmowy ze szwagierką na początku filmu, jakby zasygnalizowano nawiązanie niezwykłej więzi między nimi. Później już się nie dałem wkręcić, bo te budujące napięcie akordy kończyły się czyimś wyjściem do drugiego pokoju lub czymś podobnie dramatycznym, jak udanie się do toalety pateticamente maestoso, ma non troppo. Kompozytor Tom Lehrer określił kiedyś tempo swojej kompozycji jako „trochę za szybko” i niech to posłuży za niedopowiedzenie w kwestii mojej oceny tego filmu i epitetów, jakimi go bym obrzucił, względnie przyozdobił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz