Pierwszy Iron Sky był objawieniem. Z pozoru fabularna głupotka, ale jej podteksty satyryczne były piękne. Prezydentka USA wzorowana na Pahlin w kampanii wyborczej prezentuje hasła podsuwane jej przez nazistowską agentkę z Księżyca. Po objawieniu, jak dobrze wiemy, czas na fałszywych proroków, a w najlepszym razie – epigońskie widzenia. Po atomowej zagładzie resztki ludzkości schroniły się w dawnej nazistowskiej bazie na Księżycu, tymczasem na Ziemi, paręset lat po atomowej zagładzie żyją jeszcze jacyś ludzie, a nawet udaje im się dolecieć na Księżyc na czymś, co jest tylko nieco lepsze od drzwi od stodoły. Dla mieszkańców bazy to komplikacja, bo nieuchronnie wyczerpują się zapasy potrzebne do przeżycia. Oczywiście wszyscy, lub prawie wszyscy dobrzy ludzie się uratują, a czego tu nie będzie! Religijna sekta wyznawców Steve'a Jobsa, reptilianie i porachunki między nimi, nowa interpretacja Księgi Rodzaju, dinozaury, cudowne źródło energii na wzór Graala... Satyryczne motywy z części pierwszej sprowadzają się do tego, że grono reptilian składa się z wielu znanych buzi z historii, które sporo narozrabiały, w tym gronie Maggie Thatcher. Główna bohaterka to Obi, u boku której kręcą się dwaj faceci, Sasza i Malcolm. Pierwszy liczy na coś więcej z Obi, a drugi, z imponującym torsem, wolałby chyba kogoś podobnego sobie. Co ciekawe, Burlakov grający Saszę parę razy udanie wcielił się w filmie w geja, a drugi (Kit Dale) ma zbyt mizerną filmografię, by można było coś mniemać, albo i nie mniemać. Krótko podsumowując, odgrzali kotlety, ale ich nie przypalili.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz