Nie wiem po co ten tytuł

              

czwartek, 20 lutego 2025

Zeznanie tygodniowe #6

Być może zabrakło jednego zeznania po drodze, ale czasem tak niewiele się dzieje, że nie ma o czym pisać. W ubiegłym tygodniu działo się dużo więcej. Zakończyliśmy oglądanie dwóch seriali, Those About to Die oraz Mary & George. Rzadko wspominam o serialach, ale te dwa łączy jeden walor: nie opowiadają znowu tej samej historii. Zwykle jeśli filmują opowieść z historii Anglii to koniecznie o Heniu VIII lub - od biedy - Eli I. A jeśli chodzi o Rzym - to Neron lub Kaligula. A tu proszę, można zrobić rzecz o angielskim Jakubie I, postaci barwnej, którą znam najlepiej z książki Limona. Po prawdzie nie jest to główny bohater (choć król), bo pierwszoplanowe postaci serialu to tytułowa Mary i jej syn George, sprytnie podsunięty przez matkę królowi na faworyta. Klimaty są mocno homo, więc jeśli ktoś nie gustuje, to niech odpuści, choć fabuła jest atrakcyjna, w stylu planów wewnątrz planów w planach. W jednym z momentów George musi się - z wielką niechęcią - ukorzyć przed matką, a stało się to w chwili poważnego zagrożenia jego pozycji, a nawet życia. Matka nie wydawała się wówczas w dużo lepszej pozycji, więc jak mogłaby zaradzić? Otóż okazało się, że mogła, a pomysł miała znakomity, choć jednocześnie niezwykle cyniczny i okrutny. Z kolei serial o tych, których czeka śmierć, opowiada o czasach Wespazjana i jego następców, którzy byli też jego synami - rzadkość w sukcesji cesarskiego tronu w Rzymie. Znowu jest zaskakująco wiele momentów homo, i znowu jest to naciągane. Pociąg króla Jakuba do chłopców jest domniemany (ale dość prawdopodobny), a Domicjana, syna Wespazjana - chyba doszczętnie z prącia wyssany. Kim są ci mający umrzeć? Gladiatorami, którzy toczyli walki na arenach. Z serialu można wynieść wrażenie, że igrzyska odbywały się nieustannie i zawsze ze skutkiem śmiertelnym. Trening i utrzymanie gladiatora był chyba zbyt kosztowny, żeby lekko poświęcać go w walce. Inna rzymska rozrywka to wyścigi rydwanów, sport z założenia mniej okrutny, ale wypadki się zdarzały. Serial jako rozrywka jest ok, efekty cyfrowe na trzy z plusem, a koncepcja mocno łołkowa, bo najszlachetniejsi bohaterowie to Afrykańczycy z niezwykle rezolutną mamusią, która robi, co może, by wyzwolić swoje dorosłe dzieci z niewoli. Dodajmy przy okazji, że - o czym nie wspomniano w serialu - Wespazjan był wyznawcą Serapisa i za jego pomocą dokonał niejednego cudu ozdrowieńczego. Zawsze wtedy pada pytanie o wiarygodność innych relacji o cudach. (Dygresja: z cudami najlepiej rozprawił się Hume.) Prawdziwy cesarz Tytus nie był tak przystojny jak ów serialowy, ale rzeczywiście miał romans z żydowską księżniczką. Czy Żydzi naprawdę budowali Koloseum, a potem wskutek politycznych knowań byli rzucani na pastwę dzikich zwierząt na arenie - lekko wątpię, ale nie chce mi się tego sprawdzać.

Kiedy tak narzekałem na tę monotonię serialowych tematów historycznych, przypomniała mi się Faworyta, film o pierwszej brytyjskiej monarchini. Tak, brytyjskiej, bo Wielka Brytania to twór stosunkowo młody, niewiele starszy od SZA. Na dobrą sprawę można by pomyśleć, że ów polityczny projekt był zrzynką z unii polsko-litewskiej, ze słabym monarchą i silnym parlamentem. Miała szczęście Brytania, że za czasów schorowanej Anny znaleźli się bardzo zdolni rządzący, którzy mniej byli przejęci dobrem własnym niż dobrem kraju (albo chociaż mieli to ostatnie na agendzie, czego bym Polako-Litwinom nie zarzucił). W filmie nie ma prawie nic z wielkiej historii, są za to małostkowe intrygi wokół królowej, słabej, bo słabej, ale jednak warto było być w jej łaskach. Jak zobaczymy, kobiety nie potrzebują mężczyzn, by urządzić sobie piekło. Film jest zapewne znakomity, ale oglądając go, przez dwie godziny musimy znosić towarzystwo wrednych bab, bez żadnego komicznego przerywnika (comic relief). Niechby nie był komiczny, wystarczyłoby ziarno refleksji lub okruch życiowej mądrości, ale żadna z postaci niczym takim nie błysnęła. Po filmie można by mieć jakieś refleksje w rodzaju przemyślenia swojego (predyktorze tekstu, czemu podpowiadasz mi „wzwiedzionego”?) zachowania wobec innych. Jasne, starajmy się w tym względzie jak najmniej przypominać królową Annę, ale to żadne dla mnie odkrycie, bo moim antywzorem jest i pozostanie wychowawczyni Terenia z liceum, której przecież nie zrzucę z wątpliwego piedestału na rzecz Anny, zwłaszcza że nie jest to postać wielce godna uwagi, skoro notka o niej w wikipedii wydaje się ciekawsza od całego filmu.

Bardzo operowo spędziłem zeszły tydzień. W ramach Opera Rara zobaczyłem Alceste Lullego, Dardanusa Rameau i The Fairy Queen Purcella. Wszystkie trzy bardzo barokowe, pierwsze dwie w wersji koncertowej, a ostatnia jako dziwnie pomyślany spektakl. Do muzyki barokowej trzeba mieć specjalne ucho, nie wiem, czy nim dysponuję, ale nie powstrzymam się od opinii: z wszystkich trzech najbardziej przebojowy wydał mi się Dardanus. Tu mam na myśli stronę muzyczną, bo od strony fabularnej te barokowe opery wydają się kpiną z widza. Ale - dodajmy - kpiną fascynującą, bo treść tych dzieł wydaje się bardziej mentalnie odległa od nas niż te wszystkie Ajschylosy i Sofoklesy ze starożytnej Grecji. Czy można wyobrazić sobie widza, który doznaje autentycznych wzruszeń słuchając przez pół godziny ubranych w piękne arie rozmyślań o tym, czy rozkosze zapanują w królestwie Amora, czy też spokój zostanie zmącony przez troski i zazdrość, które wypłyną z serca Miłości (koniecznie z wielkiego „m”) - to mieliśmy w prologu Dardanusa. Jakże frywolne są niektóre zwroty akcji, na przykład w Alceste bohaterka zstępuje w podziemia Hadesu, skąd - ni stąd, ni zowąd - wyprowadza ją Herkules. Ten oczywiście od razu zakochuje się w Alceście, ale ona przecież została poślubiona Admetowi, więc Herkules stacza najcięższy w życiu bój - z Miłością, po czym zwraca Alcestę Admetowi. W odróżnieniu od pozostałych dzieł, w The Fairy Queen nie zauważyłem żadnej fabuły, nic poza barokowym pitu pitu, że wiosną zielone listki cieszą oko wśród promieni słońca, a poza tym jakże wiele starań dołożymy, aby pofolgować swoim pożądaniom. Był przystojny balet męski w dziwnych sukniach, a obsada śpiewacza została przyodziana w kombinezony robocze i fartuchy szpitalne. Niby coś tam fabularnego odstawiali, ale dla mnie była to raczej forma teledysku, w którym kręci się pupcią i robi zbliżenia na wykonawców.

Widziałem również Romea i Julię, operę Gounoda wystawioną w Operze Śląskiej. To już był prawdziwy spektakl ze scenografią i baletem. Opera nie wydaje mi się wybitna, temat jakby skądś znany, więc nawet nie ma wielkich zaskoczeń w kwestii opowiadanej historii. Jak napisano w recenzji z czasów pierwszego wystawienia w Londynie (1867): opera przyjemna, ale niemal pozbawiona zachwycających momentów. Oczywiście należy wiedzieć, że to z tej opery pochodzi bardzo znana i udana aria Je veux vivre w formie walczyka. Odniosłem wrażenie, że wersja operowa sztuki Szekspira była lekko dziurawa, więc nie do końca pojmiemy, dlaczego to Romeo nie dowiedział się o tym, że śmierć Julii była pozorna. W tym celu trzeba by wywalić ze spektaklu ze dwa baleciki, a przecież szkoda by było.

Jego trzy córki (His Three Daughters)
Film wybrany trochę z przypadku, ale okazał się na tyle wciągający, że mimo późnej pory po dniu pełnym wrażeń obejrzałem do końca bez przysypiania. Dwie córki wprowadziły się do mieszkania umierającego ojca, z którym mieszka trzecia z nich, Rachel. Sytuacja jest psychologicznie napięta, co zrozumiałe, ale napina się jeszcze bardziej, bo owa Rachel nie do końca odpowiada wysokim standardom, jakie chciałaby utrzymywać najstarsza z córek. W odróżnieniu od sióstr Rachel prowadzi życie niekonwencjonalne, zarabia na obstawianiu wyników meczy i ciągle pali trawkę. Wiele interakcji prowadzi do wielu dyskusji, nie wszystkich bardzo kulturalnych. Cała akcja rozgrywa się w jednym mieszkaniu i na pobliskim skwerze. Problem z takimi filmami jest ten, że nie ma dobrego zakończenia. W finale albo dostaniemy króliczka z kapelusza (i powiemy sobie, a więc to dlatego ona zachowywała się tak, a nie inaczej), albo zawiśniemy w niedopowiedzeniu (co zawsze wydawało mi się pójściem na łatwiznę). Nie będzie to wielki spojler, że w tym filmie wygra pierwsza opcja z ojcem ex machina (tak jakby). Nie byłoby tego filmu bez Natashy Lyonne w roli Rachel, fanem której stałem się po Russian Doll.

poniedziałek, 3 lutego 2025

Zeznanie tygodniowe #5

Na podstawie tegorocznych wynurzeń można by odnieść wrażenie, że jestem jakimś hobbystą amerykanistą. Chwilowo rzeczywiście jest to dla mnie najciekawszy temat, bo sprawdziło się moje przypuszczenie, że po wyborze Trumpa - w przeciwieństwie do Kamali Harris - nudno nie będzie. Afera kondomowa może kiedyś wstrząsnęłaby światem amerykańskiej polityki, ale dziś jest to powód raczej do wzruszania ramionami niż załamywania rąk. Panna „Usta Trumpa” demonstrująca krzyżyk na bujnej piersi bez żadnych zahamowań wyrzyguje te swoje kłamstwa i półprawdy, i mało kto tym się przejmuje. Podjąłem się dziwnego zadania przeczytania dzieła Gibbona o zmierzchu i upadku cesarstwa rzymskiego (trzy grube tomy, a kolejne trzy już po angielsku). Zapewne za jakiś czas napiszę o tym więcej, a tymczasem wspomnę o chrześcijanach w czwartym wieku, którzy według Gibbona wychwalali pokorę i rezygnację pierwszych uczniów Ewangelii, ale ich nie naśladowali. Kiedy (arcychrześcijański skądinąd) cesarz Teodozjusz dokonał interwencji na korzyść żydów, którzy ucierpieli wskutek chrześcijańskiego fanatyzmu, spotkał się z reprymendą świętego Ambrożego, dla którego tolerancja wobec żydów oznaczała prześladowanie religii chrześcijańskiej. Dzisiaj Ambroży zapewne doznałby szoku, gdyby zobaczył współczesne imperium władane przez chrześcijan, które wspiera państwo żydowskie w jego ludobójczym przedsięwzięciu.

Wredne liściki (Wicked Little Letters)
Dziwnym trafem zdarzyło mi się wiele lat temu widzieć Traviatę w budapesztańskiej operze. W roli amanta obsadzili artystę dalekowschodniego, a ja, dziecię naiwne, dałem wyraz swemu zdziwieniu. Okazało się, że wyrobiony widz opery zwyczajnie ignoruje tego rodzaju obsadowe wybryki, bo w operze liczy się przede wszystkim muzyka. Kiedy jakiś czas później obejrzałem Sigismonda, w którym węgierscy monarchowie byli ciemnoskórzy, niczemu już się nie dziwiłem. Najwyraźniej dzisiejsi twórcy filmów chcą u widzów filmowych wyrobić podobną niewrażliwość na kwestie rasowe. (Wiem dobrze, że pojęcie rasy to konstrukt rasistowski itd. itp., ale w pełni to zrozumiem wtedy, gdy zobaczę Channinga Tatuma w roli Zulusa Czaki lub Umę Thurman jako Siedzącego Byka.) We Wrednych liścikach na angielskiej prowincji tuż po pierwszej wojnie mamy ciemnoskórą policjantkę, a jedna z dwóch głównych bohaterek ma czarnoskórego faceta (poniekąd zgrabnego). To nie jedyne etniczne postaci; co dziwne, jakoś nie było Azjatów. W tym zamieszaniu zrazu nie można pojąć, cóż takiego przeszkadza panu Swanowi, który nie chciał złożyć skargi na ręce policjantki Moss: jej skóra czy płeć? Facet okazał się mizoginem, ale rasizmu nie sposób mu zarzucić. Cała ta historia wydarzyła się naprawdę, a dotyczyła incydentu rozsyłania tytułowych wrednych liścików, z początku tylko do rodziny Swanów, a ich wulgarny język bardzo dobrze pasował do sąsiadki Rose, która została uznana za ich autorkę, a potem aresztowana. Historyjkę zapewne nieco podkręcili, Rose z jej niewyparzoną gębą jest najzabawniejszą postacią, a obsadzenie Colman w roli świętoszkowatej Edith wydawało się obsadowym nieporozumieniem. Do czasu. Film jest ok, ale nie jest to dzieło, które koniecznie należy zobaczyć, więc odradzam umierającym rozpamiętywanie na łożu śmierci tego, że nie zdążyli obejrzeć Wrednych liścików.

Planeta samotności (Lonely Planet)
Komentarz do tego filmu w stylu mojego ojca byłby taki, że starej babie nie zaszkodzi młody bolec, wedle maksymy w wolnym tłumaczeniu ze staro-cerkiewno-słowiańskiego: jak młody pobodzie, to starej dogodzi. Wszystko rozgrywa się w Maroku na jakimś spędzie pisarzy z wielu stron świata. Ona jest pisarką zmagającą się z chwilowym blokiem twórczym, a on - osobą towarzyszącą innej, dużo młodszej pisarki. Och, czyżby miało dojść do zdrady? I tak, i nie. Miło pooglądać sobie marokańskie pejzaże, ale przyznam szczerze, że Hemsworth swoim torsikiem ukradł ten film. To niezbyt trafnie sugeruje, że było wiele do ukradzenia, bo przecież tym torsikiem można by przyćmić dzieło dużo większej klasy. Tytuł jest zarąbiście na wyrost, gdyż sugeruje sięganie po analizy bolączek współczesnego świata. Tymczasem przypomina on bardziej te reklamy z przystojnymi tatusiami zajętymi opieką nad dzidziusiem. Jak to nam cynicznie wyjaśniła specjalistka od reklamy, nie chodziło w nich o zmianę stereotypu, ale o trafianie w oczekiwania kobiet, które używając jednorazowych pieluch firmy XY mogą sobie fantazjować o takim partnerze. Tak jak ja mogę pomarzyć, że używając dezodorantu AB będę miał torsik Hemswortha.

Wróg (Foe)
Jeśli chodzi o fantastykę bliskiego zasięgu, to bardzo trudno być oryginalnym, przynajmniej w zakresie pomysłów na przyszłe możliwości technologiczne. Przenosimy się w przyszłość zaledwie o czterdzieści lat, a odmalowany przed naszymi oczami obraz jest tak „lively and colorful” (pełny życia i kolorowy) jak niezapomniana April Ludgate, czyli wcale. Susze, upały, burze piaskowe, limitowane przydziały wody itd. Według fabularnych założeń wdrażane są plany przeniesienia ludzkości w przestrzeń pozaziemską na jakieś wielkie bazy kosmiczne. Teraz musimy sobie dać wmówić, że istotnym problemem staje się paroletnia rozłąka małżonków, więc mąż wysyłany w kosmos zastępowany jest kopią do złudzenia przypominającą oryginał (nie do końca biologiczną). W miarę oczywiste staje się to, z jakimi moralnymi dylematami można tu mieć do czynienia. Wracając do wspomnianego deficytu oryginalności zaczniemy od Lema, który w Summa technologiae rozważał scenariusz powstania dokładnej kopii osoby. Przecież nikt ze zdrowym mózgiem nie pomyśli, że skoro jest ta kopia, to ja mogę spokojnie umrzeć lub dać się zabić bez sprzeciwu. Inne skojarzenia to dwa opowiadania Philipa K. Dicka, Oszust (w późniejszych edycjach Impostor - to pod wpływem mało udanej ekranizacji) i Człowiekiem jest.... Kto pamięta te opowiadania, ten może zarzucić mi spojlerowanie (ale w zamian może poczuć się członkiem elitarnego grona). To, że wykorzystano znane wcześniej pomysły, nie oznacza, że film musi być wtórny. Nawet rzekłbym, że nie jest, ale mam wrażenie, że troszkę na siłę ciągnęli pierwszą część, kiedy widz już od dłuższego czasu wie, że zmierzamy do twistu, ale musi grzecznie czekać. Dialogi i sytuacje w tej części są celowo zagmatwane i niejednoznaczne. Kiedy już zrozumiemy, o co chodzi, w głowie rodzi się sto pytań o sens pewnych poczynań. Jak to zwykle bywa, twórcy wybrali epatowanie emocjami kosztem poczucia dorzeczności.

Żegnajcie, laleczki (Drive-Away Dolls)
Ujmując rzecz krótkie: jest to bardzo dobrze zrobiony słaby film. Dobrze zrobiony, bo reżyserem był jeden z Coenów, któremu udało się namówić do występu w rolach epizodycznych takie gwiazdy jak Pedro Pascal czy Matt Damon. Scenariusz wygląda jak historyjka sklecona przez nastolatka lubującego się w lesbijskim porno, więc projekt należało odrzucić na tym wstępnym etapie. Nie odrzucili, więc obejrzeliśmy film o dwóch lesbijkach (które nie są parą, ale dobrze wiemy, że będą), które wplątały się w przerażająco głupią aferę kryminalną, jadąc z Filadelfii do Tallahassee wypożyczonym samochodem. Jedna z bohaterek jest sztywniarą czytającą Henrego Jamesa, a druga używa życia wykorzystując okazje do niezobowiązującego seksu. To ostatnie, czyli seks, może być dobrym motywem, by film obejrzeć, ale po co stosować półśrodki, kiedy można włączyć Pornhub.

Generacja przyszłości (The Pod Generation)
I znowu mamy wycieczkę w przyszłość, ale tym razem jest ona puchata i pastelowa - przynajmniej z początku. Będziemy żyć w obszernych mieszkaniach, sztuczne inteligencje będą nam podpowiadać, jak możemy poprawić swój byt (ale też kontrolować wydajność naszej pracy), wszyscy będą uśmiechnięci i uprzejmi, a to wskutek psychoterapii u Eleny, kolejnej sztucznej inteligencji. Para złożona z Racheli i jej męża Alvy po lekkich przejściach decyduje się na dziecko. Oczywiście można by podjąć próbę wywołania ciąży naturalnej (wiedza o tym sposobie nie zanikła), ale po co, skoro można skorzystać z bociana, czyli firmy, która opracowała technologię inkubacji noworodków w sztucznych łonach przypominających strusie jaja. Więcej trudno byłoby napisać bez spojlerowania, za to mogę wyznać, że zakończenie było w moim odbiorze niezwykle zaskakujące i jednocześnie dość rozczarowujące. No i naraziłem się połowie Europy, która złożyła się na ten film.

wtorek, 28 stycznia 2025

Zeznanie tygodniowe #4

W minionym tygodniu zdarzyło mi się obejrzeć tylko jeden film, p. niżej. Z wydarzeń na świecie postanowiłem omówić hurtowe ułaskawienie wszystkich rebeliantówz z 6 stycznia 2021, którzy wówczas wtargnęli do Kapitolu. Miejska legenda głosi, że Trump chciał rozważać wszystkie przypadki osobno (albo raczej ktoś w jego otoczeniu tego chciał), ale po piątym przypadku rzekł: fuck it, pardon them all. Jest też inna legenda o tym, że konserwatyści bronią policji, a szczególnie uwrażliwieni są na przypadki agresji wobec policjantów. Masowe ułaskawienie objęło parę ewidentnych przypadków ostrej agresji wobec funkcjonariuszy prawa, a pytani o to Republikanie nic nie wiedzą, muszą się przyjrzeć, a może to sfabrykowane... Trump zapytany o to samo rżnął Trumpa odpowiadając pytaniem na pytanie: ułaskawienie czy złagodzenie kary? Kmiocie, podpisałeś ułaskawienie, a teraz pytasz!? Potem Trump dodał, że jeszcze się przyjrzy tym przypadkom. Super, ale podobno nie ma prawnej możliwości cofnięcia ułaskawienia. Jedno z ułaskawień uważam za szczególnie trafione, bo objęło niejakiego Sergeanta Milesa, niszowego artystę z branży gejowego porno. (Po prawdzie nie wiem, czy objęło, bo nie wiem, czy Miles został ostatecznie skazany, choć wiem, że miał postawione zarzuty.) Cenię sobie twórczość tego performera, a jeszcze bardziej cenię harmonię tego umysłu, w którym pogodzone są tak sprzeczne, zdawałoby się, wartości, jak swobodna ekspresja artystyczna w branży porno i przywiązanie do konserwatysty Trumpa, cytującego (nieporadnie, ale jednak) passusy z Biblii na spotkaniach politycznych. Dla znających lengłydż polecam ten oto krótki filmik na omawiany temat.

PS. Miles został skazany, link.

Przejścia (Passages)
Film francuski, ale z językiem angielskim jako głównym. Niemiec Tommas i Brytyjczyk Martin są małżeństwem ze stażem tak długim, że już najwyższy czas na kryzys. Mieszkają w Paryżu, Tommas właśnie skończył pracę nad filmem, na imprezie z tej okazji potańczył z Agatą, a na tym nie poprzestali. O wynikających z tego komplikacjach życiowych nie mam zamiaru się rozpisywać, a na zasadzie wyjątku wspomnę o Ahmadzie, ponętnym Afro-Francuzie, który zaplątał się w tę tragedię łóżkową i też oberwał rykoszetem. Na outfilmie koledzy nie uznali filmu za dobry, ja bym go ocenił łaskawiej, choć po lekkim namyśle muszę przyznać, że oryginalnością ten wytwór nie grzeszy. Odwrócenie schematu, w którym to zwykle żonkoś znajduje sobie faceta na boku, to zdecydowanie za mało. A czy chociaż jest na co popatrzeć? Whishaw jaki jest - każdy widzi, że chucherko blade. A Franz Rogowski grający Tommasa z torsu nawet jest do ludzi podobny, choć facjatę i styl ubioru ma mocno specyficzne. Na pewno należy mu się punkt za odwagę, skoro nie zdecydował się ukryć swego pochodzenia pod pseudonimem artystycznym.

czwartek, 23 stycznia 2025

Zeznanie tygodniowe #3

Na wstępie poruszę sprawę TikToka, który uchwałą Kongresu SZA został zakazany w tym kraju. Zatroskani mężowie stanu chcieli w ten sposób uchronić swoich łatwowiernych obywateli przed wyłudzaniem ich danych osobowych przez Xi Jinpinga. To nic, że wcześniej pozwolili swoim internetowym gigantom na dowolne dysponowanie danymi użytkowników, więc w tej kwestii mamy wolną amerykankę (czy prawo europejskie chroni obywateli korzystających z amerykańskich apek, to inna kwestia, ale nie sądzę). TikTok wystosował do swoich amerykańskich użytkowników uspokajającą notkę, że wszystko będzie ok, bo nowy prezydent Trump zniesie zakaz, chwalmy Pana, na harfie grajmy Panu. Trump zapewne już to uczynił zyskując ciepłe uczucia rzesz młodych ludzi. Narracja jest taka, że znowu Republikanie muszą chronić ludzi przed fatalnymi posunięciami Demokratów. Chrzanić to, że Kongres jest obecnie kontrolowany przez Republikanów, którzy mogliby łatwo zapobiec uchwaleniu zakazu. Tylko dlaczego zbawca Trump był onegdaj pierwszym politykiem, który zaczął mówić o blokadzie TikToka? A mówił często i całkiem jednoznacznie - polecam ten oto filmik na ten temat. No chyba nie podejrzewamy, że hojna donacja szefa TikToka na rzecz Trumpa miała jakikolwiek wpływ na zmianę jego stanowiska... Bliżej prawdy o zakazie TikToka wydają się ci, którzy twierdzą, że dla władz SZA nieznośna jest popularność platformy, na której możliwa jest nieaprobowana przez nie wolność słowa. Na TikToku bowiem bez zahamowań można mówić o ludobójstwie w Gazie (przy czym mam pełną jasność, że zapewne nie można tam w swobodny sposób obrabiać dupy Xi Jinpingowi). Wolność słowa powinna mieć granice, nieprawdaż. Jak widać z ostatnich deklaracji, rodzimi szefowie platform sieciowych dzielą się na tych, którzy wleźli do tyłka Trumpowi w całości (jak Musk), i tych, którzy wleźli tylko częściowo (jak Zuckerberg i szef TikToka).

Napój miłosny w Operze Śląskiej
Napisałbym, że to spektakl zrobiony po bożemu, tylko że ta ekipa hotelowa złożona z wielu mężczyzn i niewiast śpiewa o jakichś żniwiarzach znojonych pracą na polu. Hotelowy boy Nemorino w liberii wyśpiewuje tęskne żale o nieodwzajemnionej miłości do Adiny, upozowanej na szefową hotelowych posługaczek. No, rzeczywiście, za wysokie progi... Donizetti by się zdziwił, gdyby zobaczył, że żołnierze w jego operze dokonują desantu spadochronowego. Sierżant Belcore ląduje wprost na hotelowym kontuarze i uwodzi Adinę. O reszcie fabuły można poczytać w sieci, ale raczej nie znajdziecie obrazków z tej inscenizacji z nadobnymi żołnierzami paradującymi w samych gatkach (plus jakieś fetyszystyczne uprzęże). Nie wiem dlaczego, ale tak właśnie było. Podobno opera powstała naprędce, była przeznaczona dla zespołu niezbyt wyrobionych śpiewaków, a okazała się ponadczasowym hitem. Jak porównuję z Mozartem, u którego - obok arii wyrafinowanych - zdarzają się przedszkolne melodyjki, to Napój wcale źle nie wypada. Głównym hitem opery jest aria Una furtiva lagrima, jedna z tych którą się zna, ale nie wiadomo skąd pochodzi. No to ja już wiem.

Jeśli mowa o Bytomiu, to dotychczas kojarzyłem to miasto z operą, producentem markowej odzieży męskiej, zakładem Bytom Pogrzeby oraz Hatszepsut z Bytomia. Do tej puli dołączam niniejszym Muzeum Górnośląskie. Zobaczyłem trzy stałe wystawy: przyrodniczą (z wypchanymi żubrami, które ponoć posłużyły do odnowienia tego gatunku w Polsce), etnograficzną (z dziwnym naciskiem na śląskich górali - są tacy, bo jest coś takiego jak Beskid Śląski) oraz najciekawszą, z malarstwem i rzeźbą.

czwartek, 16 stycznia 2025

Zeznanie tygodniowe #2

Zeznanie dotyczy zeszłego tygodnia, ale w środę w tamtym tygodniu zmarła bliska mi osoba. Pogrzeb odbył się dzisiaj i miał charakter świecki. Prowadzący ceremonię cytował Szymborską, która chyba nie miała ambicji być poetką funeralną, ale ona nie ma już nic do gadania. Padło wiele gładkich słów o osobie zmarłej i jej bliskich, do których można by dopisać sążniste przypisy. Z myśli wartych zapamiętania przytoczę tę: śmierć nie jest niezwykła, niezwykłe jest życie. Zestawiam sobie te słowa z kuriozalnym stwierdzeniem z tradycyjnego pogrzebu, kiedy ksiądz stwierdził, że teraz dopiero, po śmierci tej osoby, bliscy zmarłego mogą nawiązać z nim nową, prawdziwą więź. Przy tej okazji zacytujmy ewangelię: Ktoś inny spośród uczniów rzekł do Niego: «Panie, pozwól mi najpierw pójść i pogrzebać mojego ojca!». Lecz Jezus mu odpowiedział: «Pójdź za Mną, a zostaw umarłym grzebanie ich umarłych!» (Mt 8,21-22). Gdyby tak wypowiedział się Zenek z klatki obok, wszyscy by rzekli, że jest szajbnięty. Polecam mentalną ekwilibrystykę z Biblii Tysiąclecia w przypisie do tego passusu. Obok zamieszczam obrazek stanowiący próbkę humoru zmarłej bliskiej mi osoby. A teraz przejdziemy do omówienia paru filmów.

Mascarpone 2: Tęczowy tort (Maschile Plurale)
I to mi się podoba, a nie żadne tam proustowskie rozpamiętywanie przeszłości poprzez rozmoczone produkty cukiernicze. Cukiernik Antonio postanawia odtworzyć przeszłość aktywnie, na wzór grup rekonstrukcyjnych. Widzimy go wprawdzie z Dariem (dorodny egzemplarz), ale on widzi swoją przyszłość u boku Luki, z którym parę lat wcześniej spędził kilka szczęśliwych chwil. To działo się jeszcze w poprzednim filmie, ale w zasadzie nie trzeba go znać, żeby pojąć fabułę sequela. Jasne jest, że ów romans Antonia i Luki sprzed lat nie miał poważnego charakteru, nic sobie nie obiecywali, ani nie wyznali. Można nawet tę ich relację sprowadzić do układu biznesowego, w którym Luka pomaga Antoniowi w trudnej chwili życiowej, a Antonio odpłaca mu się niczym ta panna, którą kawaler zabierał nieraz na łódki, a ona jego leczyła smutki. Wróćmy do sequela, bo wśród bohaterów jest przyjaciółka Antonia, która parę razy wspomni, że te sequele są prawie zawsze gorsze od filmu wyjściowego. Nie podejmę się rozstrzygnięcia, czy tak jest z tym sequelem, a jedynie zauważę, że standardy typowej włoskiej komedii zostały utrzymane, czyli więcej refleksji i zadumy niż rechotu lub ubawu.

Gorące dni (Kurak Günler)
Już dawno pozbyliśmy się przyziemnych oczekiwań, że w filmach na gejowym streamingu zobaczymy jakiś wątek homo. Gorące dni to film turecki, więc nasze nadzieje są tym bardziej złudne, choć trzeba przyznać, że akcenty homo są, ale bardziej w sferze plotek, domysłów i homofobii demonstrowanej przez zdrowy, heteroseksualny tłum tureckich facetów. Jeśli między młodym prokuratorem Emre a dziennikarzem Muratem doszło do romansu, to poza wścibskim okiem kamery. Skoro film to nie romans gtm, to co? Wychodzi na to, że jest to dramat społeczno-polityczny w rodzaju Wroga ludu Ibsena, choć tu może bardziej należałoby przypomnieć Śnieg Pamuka. Szlachetny Emre stawia się władzom miasta Yaniklar, tureckiego Obrzydłówka, których nieodpowiedzialne działania zagrażają mieszkańcom. A jak to zwykle bywa, mieszkańcy lubią te swoje władze i dają się prymitywnie manipulować. Pomiędzy Emre i wspierającym go Muratem a resztą zionie moralna przepaść, co dobitnie ujrzymy w zakończeniu. Dramat ponury jest, ale wart uwagi.

Twierdzenie Marguerite (Le théorème de Marguerite)
Według stereotypu trzeba być przynajmniej lekko trzepniętym, aby być matematykiem. Trzepnięcie polega głównie na emocjonalnym chłodzie i dokuczliwej pedanterii. A jeśli się jest matematykiem płci pięknej, to trzeba dodatkowo to potencjalne piękno chować pod workowatymi bluzami i ostentacyjnie lekceważyć typowe zabiegi podkreślające kobiecą urodę (makijaż lub fryzura). Jak wyraził się niegdyś o Emmie Noether, matematyczce wybitnej, jej kolega z uczelni: Muzy nie stały przy jej kołysce. Mistrzostwo świata w eufemizmach. Podobne słowa pasowałyby do Ewy Ligockiej, która nawet na uroczyste kolacje potrafiła przyjść w dresie, będąc pulchną panią po pięćdziesiątce (ale poza tym dziwactwem była przemiłą osobą). Jeśli chodzi o hołdowanie stereotypom, ten aspekt filmu wypada znakomicie. Problem z tym stereotypem jest taki, że nie jest on po prostu fałszywy, jak fałszywe bywają stereotypy (czyli nie dotyczą wszystkich osobników z populacji). Jest fałszywy dużo bardziej, bo opisuje tyci procent ludzi zajmujących się matematyką. Tytułowa Marguerite jest francuską doktorantką, która mierzy się z hipotezą Goldbacha, jednym z prostych pytań pozostających ciągle bez odpowiedzi (czy każda parzysta liczba naturalna większa od 3 jest sumą dwóch liczb pierwszych?). W czasie prezentacji wyników kolega doktorant zadał pytanie, po którym stało się jasne, że owoc trzyletniej pracy trzeba wyrzucić do kosza. Dużą część winy ponosi promotor Marguerite, dość niedbale sprawujący naukową pieczę nad swoją doktorantką. Dziewczyna rzuca studia i zatrudnia się w centrum handlowym. Nie można jednak tak po prostu rzucić matematyki, jeśli była twoją życiową pasją. Choć pozornie Marguerite zajmuje się innymi sprawami (jak instrumentalne traktowanie młodych mężczyzn), matematyczne idee wciąż się kotłują w tle jej umysłu. Za tę obserwację twórców filmu należy docenić, bo gdy myślę o przychodzących znikąd matematycznych inspiracjach, to mam ochotę na metafizyczne wyjaśnienia, a zdarza mi się to rzadko. Matematyka pośredniczy między duchem a materią, jak twierdził Steinhaus. Największa potrzebą duchową człowieka jest miłość fizyczna - również Steinhaus. Jak to zwykle bywa, są to raczej półprawdy. Pierwsze z tych stwierdzeń nie pasuje do hipotezy Goldbacha, bo jaki materialny ekwiwalent stoi za rozkładem na sumę liczb pierwszych? Jeśli chodzi o drugie, jego analizę pozostawimy czytelnikom jako proste ćwiczenie.

Rozdzieleni (Distant)
Czy chodzi o ten serial? - spytałem Kwiatka. Nie - usłyszałem w odpowiedzi. - To inny serial, jednoodcinkowy. Film opisywany jest jako komedia fantastycznonaukowa. Uśmialiśmy się, kiedy Dwayne oznajmia, że „Dwayne nie umiera” - dokładnie wtedy, gdy dopada go krwiożercze monstrum na planecie awaryjnego lądowania. Inny rodzaj komizmu to pełen sarkazmu słowotok Naomi, której w czasie lądowania przygniotło nogę, ale komu by to popsuło nastrój? Naomi mocno dopinguje Andemu, który mógłby ją uratować, o ile sam przeżyje marsz przez pustkowia, w których czają się liczne bestie. A najzabawniejszy jest Leonard, sztuczna inteligencja wmontowana w skafander Andego. Jako pionier, Andy może ochrzcić nową planetę, która po krótkiej wymianie zdań została nazwana Fuck-you-Leonard. W innym momencie Leonard chciał zaaplikować Andemu czopek antywymiotny, ale nie wyjawię, czy mu się udało. Nam udało się wytrwać do końca, choć tuż przed mamy serię nużących zmagań z bardzo niemiłymi formami życia. Trochę pomógł Antek Ramos w roli Andego, bo on akurat wygląda na miłą formę życia, którą chciałoby się objąć i przytulić.

Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata (Nu aștepta prea mult de la sfârșitul lumii)
Ależ my od dawna nic sobie nie obiecujemy po końcu świata, bo już w pacholęctwie przeczytaliśmy Piosenkę o końcu świata napisaną przez Miłosza. Film, można rzec, mocno tę wizję Miłosza wspiera. Główna bohaterka to Angela, która poszukuje postaci do filmu o potrzebie przestrzegania zasad BHP. Oczywiście chodzi o ludzi z trwałym inwalidztwem po wypadku. W końcu wybrano jednego kandydata, którego oglądamy w kuriozalnej, chyba półgodzinnej scenie zamykającej film. Towarzyszy mu matka i dwie młode niewiasty stojące w miejscu feralnego zdarzenia, gdzie filmowana jest scena do filmu o BHP. Wcześniej spędziliśmy dzień z Angelą, która prawie połowę czasu przedziera się samochodem przez bukaresztańskie korki, od czasu do czasu nagrywa filmik na Instagram wcielając się w postać naśladowcy Andrew Tate'a, ale jeszcze bardziej seksistowskiego i wulgarnego (i dzięki temu wiem, że „pizda” brzmi po rumuńsku niemal identycznie jak u nas). Poza tym Angela opowiada dowcipy (ósma żona kucharza - usmażona) i rzuca ciekawostkami (np. o kradzieży kul wystrzelonych w stronę skazańców). Wszystko to w tonacji czarno-białej, a za to w pastelowych kolorach oglądamy inną Angelę, kierowczynię taksówki w czasach komunizmu. Czyżby twórcy chcieli nam zasugerować, że kiedyś to było ekstra? No to mam problem, bo nie mogę ani temu stanowczo zaprzeczyć, ani też z tym się w pełni zgodzić.

poniedziałek, 6 stycznia 2025

Zeznanie tygodniowe #1

Zaczniemy od Luigiego, słynnego mordercy prezesa United Healthcare, jednej z amerykańskich ubezpieczalni na usługi medyczne. Powtórzę za Kulinskim: te firmy, nastawione głównie na zyski, pasożytują zarabiając na pośrednictwie między pacjentem a lekarzem. Ubezpieczenia są drogie, warunki są spisane drobnym druczkiem na wielu stronach, a umowy są skonstruowane tak, by można było odmówić sfinansowania usług medycznych pod byle pretekstem. Twój lekarz twierdzi, że potrzebne jest USG? My uważamy inaczej i już, bez żadnego trybu odwoławczego. Rzekoma komunistyczna ustawa Obamy (ACA) wprowadziła możliwość zawierania tańszych ubezpieczeń (zapewne dotowanych przez państwo), ale systemu nie zlikwidowała. Ciekawostka jest taka, że w ramach ACA można deklarować schorzenia już nabyte (jak cukrzyca), czego w zwykłych ubezpieczalniach zrobić nie można (albo można za stosowną opłatą). Rzecz jest oczywista: przecież nie ubezpieczymy samochodu po wypadku oczekując, że firma nam zapłaci za naprawę. Biznes to biznes. Biden zasłynął niegdyś wypowiedzią, że nie zreformuje systemu, bo Amerykanie lubią swoje ubezpieczenia. Piękna gówno-prawda, bo jeśli nie masz innej opcji, to korzystasz z gównianej. Z kolei Trump próbował kiedyś zrobić reformę ACA (według niego okropny pomysł), ale zrezygnował, kiedy rozeszło się, że według jego zamiarów ubezpieczenie nie uwzględniało schorzeń nabytych. Żeby chociaż mogli się Amerykanie pochwalić statystykami... Nic z tego, wydają na opiekę medyczną chyba najwięcej w świecie, ale według twardych danych (typu długość życia) zajmują pozycję w pobliżu dwudziestki. Wysłuchałem wielu opinii, ale nie znalazłem odpowiedzi na jedno pytanie: kto ustala ceny usług medycznych w SZA? Jeśli za przyklejenie plasterka w szpitalu trzeba zapłacić 100 dolarów, to jak to skalkulowano? Być może ceny są narzucone szpitalom przez ubezpieczycieli, ale jakoś nigdy nie słyszałem, żeby środowiska lekarskie protestowały przeciw temu. Jasne, że nie protestują, bo same na tym chorym systemie nieźle zarabiają. To nieco burzy obraz tego dobrego lekarza, od którego dzieli nas zły ubezpieczyciel (a taka jest narracja Kulinskiego). Na koniec refleksja polska. Pamiętamy system ubezpieczalni stworzony przez rząd AWS w latach dziewięćdziesiątych, owe słynne kasy chorych zlikwidowane przez następny rząd SLD. Mam niejasne przeczucie, że była to próba implementacji systemu amerykańskiego, więc może dobrze, że utworzono ten nieszczęsny NFZ. Koniec z tym tematem, teraz czas na filmy.

Historyjka o wykładowcy koledżu, który dorabia sobie w policji jako członek ekipy wsparcia dla agentów, udających płatnych morderców. Tak oto wsadzają za kratki niegodziwców i niegodziwczynie, którzy mieliby ochotę kogoś zlikwidować korzystając z takich usług. Nieoczekiwanie takim agentem zostaje nasz Gary, a wypada w tej robocie nadspodziewanie dobrze. Z początku idzie gładko, ale potem dochodzi do komplikacji uczuciowych z panną, która chciała wykończyć swojego eksa. Film jest ok, Gary to okaz miły dla oka, dialogi i sytuacje wyglądają, jakby ktoś się postarał. Refleksja na boku dotyczy policyjnych prowokacji, które w Stanach bywają posunięte do absurdu: pewien prorodzinny senator Larry został przyłapany, kiedy w męskim kiblu próbował poderwać faceta, a może tylko odpowiedział na zaczepkę policjanta w cywilu (znam to z relacji Kathy Griffin, np. tutaj). Dlaczego, DKN, to niby jest przestępstwem, które należy ścigać? W Polsce też mieliśmy podobny epizod rozdmuchany medialnie ponad granice sensu. Chodziło o niepoczytalnego pracownika uczelni, który planował zamach na sejm, a otoczony był grupą tajniaków, którzy wspierali go w jego zamiarach po to, aby w pewnym momencie móc obwieścić światu, jak bohatersko zapobiegli aktowi terroryzmu. Jako podatnik odczuwam małą satysfakcję z tego sukcesu. 

Do usług szanownej pani (Complètement cramé!)
Na początku niewiele wiemy o starszym panu Blake'u z Londynu, który cały czas mówi po francusku - a zdecydowanie nie powinien, jak orzekł Kwiatek. Po śmierci żony, w ramach porywu nostalgii, jedzie do château we Francji - miejsca, w którym przed laty rozkwitła jego miłość do przyszłej żony. Wskutek nieporozumienia, zamiast dostać pokój w zamku, dostaje posadę lokaja. W dalszym ciągu będą perypetie związane z nieliczną ekipą utrzymującą zamek, w szczególności z trudną sytuacja finansową madame właścicielki. Nasz Blake okaże się krynicą dobrych rad i chęci ubranych w zręczne bon moty. Trochę nas to znużyło, więc by ukoić ducha wyobrażamy sobie to, czego w filmie nie pokazali: Blake dostaje pięć lat w ciupie za rozboje, których się dopuścił. Przy okazji tego filmu pierwszy raz nawiedziła mnie ta oto wątpliwość: czy Malkovich jest tak dobrym aktorem, jak o tym się mówi w Radomiu?

Monster (Kaibutsu)
Nie, no czasem jednak pewne dzieła budzą we mnie prymitywa, który od filmu oczekuje ciekawej historii, a jeśli tego nie ma, to dowcipnych dialogów. Jeśli i tego zabraknie, to niech chociaż będzie umięśniony przystojniak w obsadzie (jak w Hot Frosty). Niczego takiego w tym filmie nie ujrzałem. Owszem, doceniam tę postmodernistyczną zabawę z pojęciem prawdy, ale gdzieś to już widziałem w lepszym ujęciu. Okaże się, że dręczone dziecko tak naprawdę było samo dręczycielem, ale tylko wtedy, gdy przymkniemy oko na inne okoliczności. Na sam koniec będzie wieloznaczne zakończenie, ale proponuję przymknąć oko na nie i na cały film.

Clooney z Pittem! Łał? Zobaczymy ich w roli ogarniaczy trudnych sytuacji, w których zdarzył się trup. Typowa sytuacja życiowa: co zrobić ze zwłokami i jak to zrobić, żeby dobrze zatrzeć ślady. W naszym przypadku trup jest dość przypadkowy (i nieco przypomina męża ciepłej wdówki - uwaga dla koneserów). Ogarniaczem jest Clooney, ale inna instancja uruchomiła ogarniacza Pitta, i tak oto dwa samotne wilki zostały skazane na współpracę. Z reakcji otoczenia wnoszę, że film był zabawniejszy, niż mi się zdawało. Można to obejrzeć bez bólu, może nawet przyjemność będzie warta lekkiej żenady, którą odczujemy na skutek użycia procesów myślowych do analizy motywacji bohaterów i fabularnych rozwiązań. Postawmy sprawę jasno: po pierwsze, Clooney z Pittem raczej nie zaznają wielkiej sławy z powodu występu w tym produkcie. Po drugie, bohaterowie filmu wypadli marnie w zestawieniu z panem ogarniaczem z Pulp Fiction.

Blond dziewczę wsiada na nowojorskim lotnisku do taksówki i jedzie do centrum. W tej roli słynna niesławna Dakota znana z piździesięciu twarzy Greya. Długo nie mogłem rozpoznać rezolutnego starszego kierowcy, którym okazał się dziwnie przystojny Sean Penn z zarostem. Dramat jest bardzo kameralny, bo więcej postaci już nie będzie, a do obsady w necie chyba dopisali facia, który użyczył filmowcom zdjęcia swojego wzwiedzionego dyndola. Taką sweet focię dostała Dakota od absztyfikanta na komórkę. (Nawiasem mówiąc, skoro „esemesować” to po angielsku „tekstować”, to czy można poprosić „zatekstuj mi swojego dyndola”?) Główną atrakcją filmu jest nieprzewidywalność fabuły, z tego powodu polecam, ale ostrzegam: nie liczcie na seks i przemoc.

Życie oczami Cunk (Cunk on Life)
Filomena Cunk opowiada o tym, co najważniejsze w życiu. Zasiada w studiu z ekspertami z różnych dziedzin i stawia przed nimi największe intelektualne wyzwania konfrontując ich wiedzę z poglądami jej byłego chłopaka Alana oraz ciotki Chloe, która obnażyła bezlitośnie całą tę bezwartościową mechanikę kwantową, wyzbytą najnędzniejszej choćby możliwości zlokalizowania czakramów ludzkiego ciała, co za żenada. Jak dobrze, że i w tym epizodzie (którego nie rozciągnięto na serial) nawiązano do „Pump Up the Jam”, szczytowego dokonania ludzkiego geniuszu. Największym osiągnięciem tej odsłony działalności pani Cunk będzie dla mnie opis okoliczności odkrycia dokonanego przez astronoma Hubble'a. Oj, działo się, działo, ale tego z dziećmi nie oglądamy.
The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger