poniedziałek, 4 sierpnia 2025
Ciurè
Zaczynamy od sytuacji nietypowej, w której Salvo, samotny ojciec, opiekuje się synem niemową. Przyciśnięty do finansowego muru Salvo udaje się po pomoc do Tony'ego, karykaturalnego bandziora, stanowczo zbyt mało wyrafinowanego jak na przestępcę z Palermo. Jeden z dżobów u tego typa to pobieranie opłat za „ochronę” od lokalnych drobnych przedsiębiorców. Salvo wchodzi w ten nieprzyjemny układ, ma warunki, jest dobry w przemoc fizyczną, ale niespodziewanie ktoś spuszcza mu łomot. Mocno pobitego ratuje tytułowa Ciurè, kobieta po tranzycji. I tak zaczyna się nieoczekiwany związek między bandziorem a osobą z seksualnego marginesu, pogardzaną przez typowych przedstawicieli środowiska Salvy. Może i do czegoś między nimi dojdzie, ale bandzior nigdy nie zostanie drag queen, nieprawdaż? Albo prawdaż...? Poza tym Salvo nigdy nie dopuściłby do tego, aby Ciurè zaprzyjaźniła się z jego synem...? Obrót zdarzeń doprowadzi do tragicznego finału z nie całkiem jednoznacznym zakończeniem. Moja robocza hipoteza jest taka, że syn Salvy był jednym z tych małych chłopców, którzy widzą martwych ludzi, niczym bohater Szóstego zmysłu. Aktorka wcielająca się w Ciurè jest naprawdę transowa, ale na moje oko wygląda całkiem kobieco, więc zaskoczyło mnie, że w filmie w paru kluczowych momentach dają jej znać, że ją przejrzeli. [X]
poniedziałek, 28 lipca 2025
Platea, opera Jeana-Philippe'a Rameau (online na Arte TV)
Lepiej nie doszukiwać się głębszego sensu w fabule tej opery, czy operowego baletu, w którym więcej się tańczy niż śpiewa. Być może chodziło o to, że Junona, przyłapując Jowisza na fałszywym romansie z Plateą o nieklasycznej urodzie, będzie sądzić, że pogłoski o niewierności męża są bujdą, a ten wykorzysta jej naiwność wdając się w prawdziwe romanse. Platea jest więc narzędziem w ręku sił od niej większych, jak my wszyscy z resztą. Zadziwiające, że jest to opera komiczna, czyli podgatunek opery barokowej, którego nie podejrzewałem o istnienie. Jeszcze bardziej zaskakujące jest to, że Czesi potrafili ten komizm ożywić stosując parę pomysłowych sztuczek scenicznych. Kiedy na scenie ma pojawić się Merkury, jego przyjście zapowiadają postacie niosące błyszczące pokrywki od garnków. Pomysł na Plateę jest, okazuje się, standardowy, bo jest to po prostu drag queen, rozwiązanie stosowane już od pierwszych wystawień. Na niektórych członkach baletu da się z przyjemnością zawiesić oko, ale i tak najlepszym elementem przedstawienia pozostanie muzyka. Nie pierwszy to raz, kiedy zwróciłem uwagę na Rameau, który miał szczególny dar tworzenia przyjemnych kompozycji, nawet jego recytatywy brzmią strawnie (w przeciwieństwie do Mozarta, przykładowo).
Kresy szczerości (Echo Valley)
Kate ma sprytną córkę Claire, która wie jak wykorzystać matkę, by wyłudzić od niej forsę potrzebną na narkotyki i życie u boku chłopaka z półświatka. Nie jest jednak na tyle sprytna, by dobrze zatrzeć ślady po sobie. Konsekwencje byłyby poważne, gdyby nie pojawiło dużo poważniejsze zagrożenie ze strony innego znajomego córki. Konwencja wskazuje na to, że Kate wyjdzie zwycięsko z opresji, a to za pomocą chytrego planu opartego na paru zbiegach okoliczności. Święty Augustyn sarkałby na te podstępy i oszustwa, którymi posłużyła się Kate, ale mniej świątobliwych widzów ucieszy to, że dobro zatryumfuje nad złem. Ogólne przesłanie filmu jest takie, że lepiej nie mieć dzieci, a już, Zeusie broń!, dzieci narkomanów. Zakończenie jest nieco zagadkowe, bo nie wiemy, czy matka wybaczy córce, ale w mojej mrocznej duszy rodzi się kolejny twist tej historii poza oficjalnym scenariuszem. - Dzięki, moje dziecko, że pomogłaś mi wykończyć tego gnoja i jednocześnie oszukać ubezpieczyciela - mówi matka do córki, po czym obie świętują tę okazję kieliszkiem Dom Perignon śmiejąc się złowieszczo.
Opowieści Hoffmanna (online na Operavision)
Słyszeliście o tych ciołkach, które chciały się wybrać do opery, ale w repertuarze były tylko jakieś Opowieści Hoffmanna, na które nie pójdą, bo po co iść na jakieś opowieści? Byłem jednym z tych ciołków, który jakiś czas później przekonał się, że jest to znakomita opera ze słynną Barkarolą, jednym z największych operowych przebojów wszechczasów. Zuryskie przedstawienie wygląda dobrze, ma tę zaletę, że jest dość świeżym zapisem spektaklu stworzonego niedawno, więc audio i obraz są na przyzwoitym poziomie. Śpiewają i grają pięknie, choć miałem wrażenie, że aria Olimpii była dowcipniejsza w wykonaniu Katarzyny Oleś-Blachy. Dziwna jest scenografia z pochyłą płytą, z której w pewnym momencie spadają artyści i sprzęty, ale jakimś cudem nic nikomu się nie dzieje. Kostiumy w większości są zwyczajne, mogliby ich przenieść w wiek XIX i nie byłoby zgorszenia, choć momentami zaszaleli kolorystycznie. Jeśli chodzi o fabułę, to chyba jeszcze nie do końca ją pojąłem. Generalnie opowieści to trzy historie miłosne, w pierwszej Hoffmann zakochany jest w robocicy, w drugiej - z wątkiem spirytystycznym - w kobiecie umierającej, a w trzeciej - w kobiecie zdradliwej. Można to odczytywać jako opowieść o różnych aspektach miłości, a przesłanie ogólne jest takie, że wszystkie one mieszają się ze sobą.
sobota, 26 lipca 2025
„Aida” i „Proces” (opery online)
Aida, którą obejrzałem, nie jest świeżym spektaklem, a została wystawiona we włoskim miasteczku Busseto. Nigdy dotąd o nim nie słyszeliście? Ja też nie, bo wolę wiele innych aktywności od wgłębiania się w biografie artystów, na przykład oglądanie oper Verdiego niż czytanie o jego związkach z Busseto, gdzie dorastał i pobierał pierwsze lekcje muzyki. Aby to upamiętnić, postawili Włosi operę w miasteczku, którego populacja dorównuje większej polskiej wsi. Pobudki, aby obejrzeć ten akurat spektakl Aidy spośród pierdyliarda innych na jutubie, miałem niskie: przystojni faceci z eyelinerami w obsadzie. Radames nawet obnażył popiersie w scenie obrządku dla boga Ptaha, choć był to raczej brawurowy gest ze strony reżysera Zeffirellego (sik!) i odtwórcy tej roli, Scotta Pipera. Nie widzę powodów, by narzekać na stronę muzyczną. Scenografia też niezła, choć marsz tryumfalny wyszedł raczej skromnie. Kolejny raz zdziwiłem się fabułą, w której Radames jest po prostu szlachetnym idiotą, nie zważającym na zdradę Aidy, która jednak na końcu decyduje się umrzeć razem z nim.
Proces to opera współczesna, inscenizacja Procesu Kafki. Potencjalnych widzów należy ostrzec: muzyka współczesna bywa szalona, a poziom szaleństwa w tej operze oceniam na sześć w skali 0-10, przy czym należy tu zaznaczyć, że kompozytorem jest Gottfried von Einem, nie Philip Glass, który też ma na koncie muzykę do adaptacji Procesu. Należy oczywiście zapomnieć o wiernym przekładzie książki na język opery, której związek z literackim pierwowzorem polega głównie na oddaniu nastroju i ogólnego wrażenia, a nie fabuły. Nie ma nawet słynnej rozmowy w katedrze. Pojawił się za to inny trop interpretacyjny, tak naturalny, że aż dziwne, że nigdy o nim nie pomyślałem: sąd, przed którym staje Józef K., to Sąd Ostateczny. Gdybym był chrześcijańskim Bogiem, zmarszczyłbym czoło na ten pomysł. W trakcie spektaklu dochodzi do zmiany postaci grającej Józefa K., więc trzeba uważać. Jak pamiętamy z książki, cała historia procesu Józefa K. przypomina przygody Alicji w Krainie Czarów, z wyłączeniem ostatniego, tragicznego epizodu. Wprawdzie mam pozytywne wrażenia po obejrzeniu opery, muszę przyznać, że jakoś nie zauważyłem tego dramatyzmu w finale. To niestety rujnuje całą koncepcję Procesu. Das ist wirklich schrecklich - rzekłbym po spektaklu, gdybym jako Kafka zasiadał na widowni.
Proces to opera współczesna, inscenizacja Procesu Kafki. Potencjalnych widzów należy ostrzec: muzyka współczesna bywa szalona, a poziom szaleństwa w tej operze oceniam na sześć w skali 0-10, przy czym należy tu zaznaczyć, że kompozytorem jest Gottfried von Einem, nie Philip Glass, który też ma na koncie muzykę do adaptacji Procesu. Należy oczywiście zapomnieć o wiernym przekładzie książki na język opery, której związek z literackim pierwowzorem polega głównie na oddaniu nastroju i ogólnego wrażenia, a nie fabuły. Nie ma nawet słynnej rozmowy w katedrze. Pojawił się za to inny trop interpretacyjny, tak naturalny, że aż dziwne, że nigdy o nim nie pomyślałem: sąd, przed którym staje Józef K., to Sąd Ostateczny. Gdybym był chrześcijańskim Bogiem, zmarszczyłbym czoło na ten pomysł. W trakcie spektaklu dochodzi do zmiany postaci grającej Józefa K., więc trzeba uważać. Jak pamiętamy z książki, cała historia procesu Józefa K. przypomina przygody Alicji w Krainie Czarów, z wyłączeniem ostatniego, tragicznego epizodu. Wprawdzie mam pozytywne wrażenia po obejrzeniu opery, muszę przyznać, że jakoś nie zauważyłem tego dramatyzmu w finale. To niestety rujnuje całą koncepcję Procesu. Das ist wirklich schrecklich - rzekłbym po spektaklu, gdybym jako Kafka zasiadał na widowni.
piątek, 25 lipca 2025
Kopciuszek, opera Giacomo Rossiniego (wersja sceniczna w Operze Krakowskiej)
Jest to kolejny, ostatni już spektakl z tegorocznego Royal Opera Festival, wystawiony w siedzibie Opery Krakowskiej, chyba pierwszy raz to się zdarzyło. (Żeby operę wystawiać w Operze, dzika myśl.) Nasz festiwal jest chyba odnogą festiwalu Rossiniego organizowanego na Zachodzie, dlatego rzadko zdarzają wykonawcy polscy, a scenografia jest bardzo skromna (jeśli w ogóle jest), bo musi być łatwa w transporcie. Poprawka: są wykonawcy polscy, bo polska była orkiestra, którą przepraszam za to przeoczenie. Uznałem, że było to najlepsze przedstawienie w ramach tegorocznej edycji, a wbrew pochopnemu sądowi - nie był to spektakl dla dzieci. Historia oczywiście jest wersją znanej bajki, ale z wyciętymi wszelkimi wstawkami magicznymi. Po balu książę będzie szukał niezwykłej nieznajomej, ale nie po pantofelku ją pozna, lecz po przewiązce na nadgarstku. W czasach, kiedy opera była pisana, papieżowi nie spodobałoby się, że ktoś tam będzie macał kobiety po stopach. (Dygresja: a jeszcze mniej więcej 20 lat wcześniej Napoleon zrzucił z tronu „ostatniego” papieża.) Podobno Rossini zrzynał sam z siebie, ale jeśli to robił, to dość inteligentnie. Były jakby arie podobne do Factotum lub Callunni, ale nie były to wierne muzyczne cytaty. W wersji Rossiniego mamy maskaradę, sługa przebrany za księcia przygląda się kandydatkom na jego żonę i do sióstr Kopciuszka mówi (być może na stronie): półślepy Amor wystrugał was na swej tokarce. Szlachetny Kopciuszek zakochał się w księciu przebranym za sługę i odrzucił zaloty fałszywego księcia, czym jeszcze bardziej podbił serce prawdziwego. Jeśli chodzi o aparycję, to oczywiście też wolałbym czarnoskórego księcia (Patrick Kabongo), ale bez wahania rzuciłbym go dla Alidora (Dogukan Özkan).
Thelma
Thelma bez Louise? O co tu chodzi? Będzie i Louise, ale jako postać z dalszego planu, pozbawiona znaczenia. Thelma jest ponad dziewięćdziesięcioletnią babunią, którą poznajemy, kiedy wnuczek Danny uczy ją obsługi komputera. Ale widać, że nie chodzi mu o to, żeby odbębnić to przykre zadanie, bo spędza z babcią więcej czasu, niżby tego wymagały okoliczności. Ta relacja wnuczka z babcią wygląda na przesłodzoną, ale kiedy poznamy jego rodziców, zaczynamy to lepiej rozumieć. Thelma żyłaby sobie spokojnie, gdyby nie wypadek wnuczka, który trafił do paki, a żeby został zwolniony, trzeba było wpłacić 10 tysi. Oczywiście od razu widzimy, że to metoda na wnuczka stosowana wobec starszych ludzi. Po stracie pieniędzy Thelma postanawia się odegrać. Sprawa nie jest prosta, bo przestępcy są anonimowi, ale z niedaleka, bo pieniądze odbierali w pobliskim depozycie. Nie ma sensu wchodzić w dalsze szczegóły, kogo i w jaki sposób zwerbowała Thelma do pomocy (a nie mógł to być nikt z rodziny, która na wieść o pomyśle rewanżu wsadziłaby Thelmę do domu opieki). W filmie nawiązuje się do Mission Impossible i to całkiem dowcipnie - będzie scena, w której agentka Thelma pokonuje przeszkody prowadzona przez głos w słuchawce. Jest w tym filmie również odniesienie do Thelmy i Louise, choć być może lekko przeze mnie wyimaginowane. Kiedy zwycięska Thelma opuszcza siedzibę szubrawców, wnuczek radzi jej, by na wszelki wypadek unieszkodliwiła ich komputer. Thelma przestrzeliła monitor, zupełnie jak Louise przestrzeliła radio w pewnym samochodzie. Dzieciom nie trzeba tłumaczyć, więc wyjaśniam ich rodzicom: uszkodzenie monitora nie niszczy komputera. Bawiłem się nieźle, dużo bardziej niżbym się spodziewał. Temat starych ludzi nie jest sexy, pewno ten film nic tu nie zmieni, ale przynajmniej pobudza do refleksji nad starością i przemijaniem. Na koniec anegdotka, trochę rekonstruowana. Przed paru laty członkowie Rolling Stones wystąpili na konferencji prasowej, wszyscy mieli coś do powiedzenia, tylko jeden Keith Richards był dziwnie małomówny. Po fakcie okazało się, że biedakowi popsuł się aparat słuchowy. Pani w radiowej Trójce miała z tego ubaw, życzmy jej więc, żeby jej aparaty nigdy nie szwankowały.
American dream comes true
Postanowiłem zachować sobie parę znalezisk związanych z sytuacją w Ameryce, a dokładniej w SZA. Jeśli chodzi o nielegalnych imigrantów, to przychodzi na myśl Franciszek Fiszer, który kiedyś stwierdził, że w Polsce nie będzie dobrze, jeśli nie wystrzela się stu tysięcy szubrawców. A jeśli aż tylu nie ma? - zapytano go. - To się dobierze z uczciwych. Mało kto miałby problem z wyrzucaniem imigrantów kryminalistów, ale tych zabrakło, więc wydala się zwyczajnych ludzi - i to bez wchodzenia w takie drobiazgi jak rozpatrzenie sprawy w sądzie. W ten sposób można nawet pozbywać się amerykańskich obywateli, bo skoro żaden sąd nie będzie fatygowany rozpatrzeniem twojej sprawy, to cóż stoi na przeszkodzie. Cała ta akcja ma posmak rasistowski, najbardziej zagrożeni są ludzie wyglądem przypominający mieszkańców Meksyku. Z tego powodu niegdysiejsza akcja rządu polskiego, by przygotować się na te rzesze wyrzucanych Polaków, świadczyła o pewnej naiwności. Poniżej zamieszczam dwa filmiki. Na pierwszym widzimy stronniczą relację z parady wojskowej, jaką postanowił urządzić Trump, przypadkiem w dniu swoich urodzin. Jest sporo przestrzeni na poprawę, bo kiedy się obejrzy parady Putina lub Kim Jong Una, to widać wyraźną różnicę. Na drugiej poruszona jest kwestia ceł, które miały uczynić Amerykę znowu wielką. Nikt w czasach globalizacji wprawdzie nie wyszedł dobrze na wojnie celnej, ale teraz na pewno się uda. (Źródła: #1, #2).
Sprawdziłem, że wyrażenie past history („przeszła historia”), jakkolwiek durne się wydaje, jest w użyciu w języku angielskim.
Na koniec filmik stand-upera Sammy'ego Obeida, który rozważa definicję terroryzmu i dochodzi do dziwnych konkluzji.
Na koniec filmik stand-upera Sammy'ego Obeida, który rozważa definicję terroryzmu i dochodzi do dziwnych konkluzji.
sobota, 19 lipca 2025
Trylobicie życie czyli paleontologiczne porno
Pytanie nie powinno brzmieć „What's your Roman Empire?”, lecz „What's your porn?”. Dla niekumatych (w tym dla mnie z nieodległej przyszłości) wyjaśniam, że to pytanie metonimiczne, znaczące po polsku tyle, co „Co jest twoją pasją?”. Nie potrafię wskazać tego mojego porno jednoznacznie, a wbrew temu, o czym tu najczęściej piszę, nie są to filmy niepornograficzne, bo w przeciwnym razie publikowałbym codziennie. Moim małym porno jest paleontologia, w wersji polskiej najlepsza w postaci onlajnowych wykładów dra Daniela Tyborowskiego. Zarzuciłem sobie na uszy wykład o trylobitach, które przetrwały na Ziemi ponad 250 milionów lat, ale wyginęły w permie, biedactwa. Trzy są zagadnienia poruszone w wykładzie, trylobity walczące, zakochane i konsumujące, przy czym nie chodzi o podział na trzy grupy, a o różne ich życiowe aspekty. Oczywiście używam terminologii nieadekwatnej, zasłużyłem na dwóję i klęczenie na grochu, bo nie tyle chodzi o zakochanie, ile o rozmnażanie. Otóż niedługo po 25 minucie wykładowca Tyborowski wyraził przypuszczenie poparte obserwacją gatunków współczesnych możliwie przypominających trylobity, że samce rzucały się grupowo na samice w ramach swoistego gangbangu. Wykład ma formę hybrydową, po głosach zadających pytania po wykładzie wnosimy o obecności na sali małoletnich, ale nimi specjalnie bym się nie przejmował. Zapewne w tej grupie znajomość pojęcia „gangbang” może być częstsza niż u ich rodziców. W ogóle nie wspominam o tym, aby się (lub kogokolwiek) zbulwersować, ale dlatego, że spodobało mi się to nieco pornograficzne skojarzenie z moim małym paleontologicznym porno. Doszło do zazębienia dwóch dziedzin, jeśli nie ich, że tak powiem, zbliżenia.
Otello, opera Giacomo Rossiniego (Filharmonia Krakowska, wersja sceniczna)
Kiedy szedłem na operę Poniatowskiego, wiedziałem, że to będzie wersja koncertowa. Otello był zapowiedziany jako przedstawienie, więc doznałem lekkiego wkurwu pomieszanego z rozczarowaniem, kiedy okazało się, że to też wersja koncertowa. To niestety wpływa na odbiór. Ponieważ miałem świeżo w pamięci operę Poniatowskiego, ta wydała mi się słabsza. Owszem, w trzeciej części były ładne melodie, więc być może zgodziłbym się z samym Rossinim, który sam uważał ją za jedno z trzech najlepszych swoich dokonań. Do wykonawców nie mam zastrzeżeń, ale na wszelki wypadek podkreślę ponownie, że pisze to laik. (Co nie oznacza, że nigdy nie zdarzyło mi się uważać, że jakieś wykonanie jest lepsze od innego, np. Elina Garanca wydaje mi się lepsza od Moniki Korybalskiej w roli Carmen, choć tej drugiej przecież profesjonalizmu nie odmówię.) Jeśli chodzi o samą historię, to dobrze ją znamy z Szekspira, ale ja radziłbym akurat tę wersję na moment zapomnieć, bo w ten sposób można uniknąć niemiłego zdziwienia, które spotkało Byrona. Zmiany fabularne względem Szekspira są spore, ale może to niewłaściwe podejście, bo sam Szekspir wziął historię wymyśloną przez kogo innego i ją na swój sposób ubarwił. Librecista Rossiniego mógł też czerpać z oryginału, a nie z Szekspira. Poza tym jest to libretto na swój sposób barokowe w stylu, przez co rozumiem ten zabieg, że jakiś banał śpiewamy przez pięć minut, np.
Radość jest tym milsza, im dłużej wyczekiwana i bardziej upragniona.Niby to oczywiste, ale ja w duchu przekory zawsze mam ochotę się pospierać, bo może
Radość jest tym milsza, im bardziej powodowana nienawiścią?Tu zamieszczam link do dużo wartościowszego niż moje wynurzenia na temat Otella - ale po angielsku.
piątek, 11 lipca 2025
Jurassic World: Odrodzenie (Jurassic World: Rebirth)
W poprzednim filmie serii, którego nie widziałem, dinozaury podobno opanowały świat. Ale - jak dowiadujemy się w tym filmie - jednak nie cały, bo to stworzonka ciepłolubne, więc żyją głównie w obszarach równikowych, do których zwykłym śmiertelnikom wstęp jest wzbroniony. Bohaterowie filmu nie są oczywiście zwykłymi śmiertelnikami, więc odwiedzą zakazaną wyspę. Wśród nich mamy korpoludka, który opłacił całe przedsięwzięcie mając na uwadze cel biznesowy. Poza tym Scarlett Johansson w roli ochroniarki, która ma znajdować ratunek w sytuacjach zagrożenia, oraz mój faworyt, doktorek od dinozaurów, grany przez Brytyjczyka Jonathana Baileya, który przywodzi mi na myśl popularne swego czasu gify „my body is ready”. Doktorek nosi seksowne okularki, które - uwaga, spojler - nie rozbiją się nigdy, nawet kiedy będzie spadał w przepaść lub biegł przez gęstą puszczę. Poza tym przyplącze się jeszcze rodzinka, która przeżyła atak mozozaura i również znalazła się na wyspie. Pokrzepiła nas ta opowieść, bo niesie złudny przekaz, że każdy dostanie to, na co zasłużył, a dobro nad złem zwycięży (może więc Adam Neumann z serialu WeCrashed naprawdę zasłużył na te dwa miliardy, z którymi wyszedł z katastrofy swojej firmy?). Korpoludki są złe i chciwe, tępi najemnicy są tępi, za to dzieciątka w wersji żeńskiej są nieśmiertelne w świecie jurajskim. Oczywiście znowu był tyranozaur, który podchodząc do ofiary tuż przed kłapnięciem musi zawsze zaryczeć. Gdyby wszystkie drapieżniki były tak głupie, to by wyginęły w tydzień. Oczywiście fajnie popatrzeć na dinozaury, nawet te głupie, ale na jakiś czas się nimi nasyciłem. Co nie znaczy, że nie wylądują od czasu do czasu na moim talerzu w postaci kawałka kury.
Pierre de Médicis, opera Józefa Michała Poniatowskiego (Filharmonia Krakowska, wersja koncertowa)
Poniatowski był stryjecznym wnukiem naszego ostatniego króla, ale pomimo prawdziwie polskich personaliów nie przypuszczamy, że czuł się specjalnie mocno związany z Polską, której wówczas nie było na mapie. Opera o Medyceuszu odniosła sukces w marcu 1860 roku, niedługo po tym jak Wagner zaliczył klapę z Tannhäuserem, ale, niestety, Wagnera wystawiają do dziś, a Poniatowskiego wygrzebują z otchłani zapomnienia, by zaraz odłożyć go tam z powrotem. A szkoda, bo to całkiem przyzwoita muzyka, efektowna, a chwilami efekciarska. Oj, lubimy te bębny, chóry i talerze. Fabuła opiewa Piotra Medyceusza, nieszczęsnego władcę Florencji w czasach, zanim go nie przepędził Savonarola. Jest w tym spektaklu Fra Antonio, prototyp tego typa. Brat Piotra, Julian, kocha Laurę z wzajemnością, ale tę upatrzył sobie również Piotr. W jednej ze scen Piotr wraz Fra Antoniem zaskakują Laurę swoim przyjściem, po czym Piotr wyznaje jej miłość. Ta odpowiada sprytnie:
Nie jestem godna twej miłości.To jednak nie zadziała. Wzburzony Piotr mówi:
Ty jedna jesteś winna mojego gniewu,po czym każe jej udać się do klasztoru. Czy Julian zdąży powstrzymać ją przed złożeniem ślubów zakonnych? Ta wątpliwość rozstrzygnie się na końcu. Chodzi nie o byle co, bo wówczas nie było możliwości złamania ślubów zakonnych. Dziś chyba nie byłoby z tym tak dużego problemu, choć trzeba aż zgody papieża, aby była zakonnica mogła wziąć ślub kościelny. (Znakomity opis opery po angielsku: tutaj.)
Że co? Że jak?! (I Don't Understand You)
Nicka Krolla pamiętam z roli Douche'a w Parks and Recreation, gdzie był postacią z tak dalekiego planu, że aż nie wymieniają go w obsadzie. Sumarycznie na wszystkie sezony serialu było to zapewne około 10 minut, ale i tak zapadł mi w pamięć. (Podobny przypadek to O-T Fagbenle grający finansistę z Benchmark Capital w serialu WeCrashed, czego się po nim nie spodziewałbym po jego roli w Opowieści podręcznej.) Niestety po obejrzeniu wielu filmów z żalem stwierdzałem, że aktorzy komediowi z Parks and Recreation wypadali mizernie w innych produkcjach. A jak wypadł Kroll? Nie uchylam się od odpowiedzi, ale najpierw o fabule. Para gejów mocno liczy na to, że zostaną wybrani jako rodzice przez pannę w ciąży, która chce oddać dziecko do adopcji. Rozwiązanie już niedługo, ale para wyjeżdża na zaplanowane wakacje we Włoszech. Główna część akcji dzieje się na włoskiej prowincji, gdzie mieszka słynna onegdaj restauratorka, która zgodziła się wyjątkowo przyrządzić wystawną kolację dla Doma i Cole'a. Dalej następuje rozwój dość głupkowatych wypadków, będzie trochę śmiesznie, trochę krwawo i nie tylko trochę głupio. Jedno z nieporozumień wiązało się z niestaranną wymową angielskich słówek. Aby tego uniknąć zalecam ćwiczyć poprawną wymowę zdań w rodzaju „He said it was sad that the dad was dead”. A jak wypadł Nick w tym filmie? Nie mam zastrzeżeń do jego występu, ale nawet Meryl Streep nie wypadłaby dobrze w czymś, co w przypływie dobroduszności nazwalibyśmy niewyrafinowaną komedyjką.
Idiotyzm wart ocalenia
Kuratorzy oświaty stracą obowiązek opiniowania arkuszy organizacyjnych szkół.Cytat pochodzi zapewne z wielu źródeł, znaleźć go można na przykład tutaj. Ja poproszę, aby stosowne organy bezlitośnie i bez trybu odwoławczego pozbawiły mnie obowiązku płacenia podatków.
Wszystkie kolory świata pomiędzy czernią a bielą (All the Colours of the World Are Between Black and White)
Afrykański film o tematyce homo to rzadkość. Jak zacięta katarynka przypomnę głupią krowę Cherie Blair, żonę Tony'ego, zachwyconą żywiołową religijnością afrykańskich chrześcijan. Nie wspomniała przy tym ani słówkiem na temat sadystycznej homofobii wyznawanej i praktykowanej przez tamtejszych wiernych (dorównującej homofobii konkurencyjnego islamu). W tym filmie homofobia jest w tle, ma momentami ten znany nam posmak kiboli kopiących pedałka. Główny bohater imieniem Bambi jest na tyle ostrożny, że raczej nie grozi mu atak fizyczny. (Nb. gdybym sam coś pisał o Afrykańczyku Bambim, zapewne posądzono by mnie o rasizm ze względu na wybór imienia.) Bambi niby ma dziewczynę, ale ewidentnie woli towarzystwo przystojnego fotografa Bawy. Kolejny raz mamy do czynienia ze schematem, w którym główny bohater jest raczej odpychającym mrukiem, a z niezrozumiałych względów o jego przychylność zabiega osoba sympatyczna i przystojna. Nie zobaczymy więc miłosnych uniesień i porywów namiętności, lecz raczej nieśmiałe próby i mozolną wspinaczkę. Czy bohaterowie osiągną szczyt - to się wyjaśni, ale oczywiście tego nie wyjawię.
wtorek, 8 lipca 2025
Let's learn some English, shall we?
Zaczniemy od frazy „zluzuj cyce”, co jest bardzo dobrym tłumaczeniem angielskiego „calm your tits”. Pojawiła się w którymś z odcinków 10 lub 11 sezonu 6 serialu Co robimy w ukryciu lub w odcinku 3 sezonu 1 Ricka & Morty'ego. Nieoceniony Urban Dictionary dołącza ostrzeżenie:
Wyrażenie „Republican dick riders” wystąpiło w filmiku Kulinskiego około 1:10. Odnosi się ono do części elektoratu Partii Republikańskiej zawsze wiernego Trumpowi nawet wtedy, gdy hurtowo złamał swoje obietnice wyborcze. Przy tej okazji zapytałem SI:
Was Twardowski a cock rider?Na koniec dowcip Jona Stewarta o Elonie Musku, który niedawno zrezygnował z rządowej posady: „He took a break to make more family with his time”. Oto wyjaśnienie dowcipu po katalońsku: És tradicional dir que algú es pren un descans per passar temps amb la seva família, però Musk és conegut per tenir múltiples descendents de diferents dones perquè, com ell diu, vol que la humanitat sigui més sàvia després de la seva mort.
No, Twardowski was not a "cock rider" in the modern, vulgar sense of the term. The legend of Twardowski describes him riding on a rooster as a magical means of transportation, not as a sexual act. He used this unusual method of travel as a way to demonstrate his magical abilities and to escape the devil, who was coming to collect his soul.
poniedziałek, 7 lipca 2025
28 lat później (28 Years Later)
W sequelu do 28 dni poźniej zombiaki biegały wokół wieży Eiffela, a tymczasem na początku tego filmu dowiadujemy się, że Europa - z wyłączeniem Wielkiej Brytanii - uporała się z nimi. Minął szmat czasu, a brytyjskie zombiaki wciąż żyją, a nawet rozmnażają się płciowo. Poza tym podzieliły się na podgatunki, niektóre są grube i powolne, inne bystre i silne, a koroną tych stworzeń są osobniki „alfa”, wyjątkowo żywotne i trudne do ubicia. Oczywiście bohaterowie zetkną się z takim okazem, którego na swój użytek nazwałem Panem Dyndolem, a dlaczego - tego nie zdradzę. Głównym bohaterem jest Spike, chłopiec ledwo co nastoletni, który mieszka w osadzie odgrodzonej od lądu okresowo zalewaną groblą. Warunki życiowe bliższe są średniowieczu niż współczesnej cywilizacji, żadnych komórek, zero prądu. Nie będę już pisał o tym, co zmotywowało Spike'a, by opuścić swoją bezpieczną siedzibę, ale tak uczyni, dzięki czemu obejrzymy sobie nowy zarażony świat. Cóż, wiemy z góry, że główny bohater ma licencję na przeżycie, więc musi wyjść cało z każdej opresji. Jedna z nich zdarza się parę minut przed końcem filmu, kiedy przychodzi mu z pomocą niespodziewany ratunek. Wyznam, że pierwszy film z serii, czyli 28 dni później, zadziałał na mnie zgodnie z intencją twórców, co jest o tyle dziwne, że żadne wampiry, ani wilkołaki mnie nie ruszają - tak jak nie boję się Wilka z bajki o Czerwonym Kapturku. Niemniej zombiaki z filmu Boyle'a były lekko uprawdopodobnione - i to już wystarczyło. Sequel też jeszcze na mnie zadziałał, ale ta trzecia odsłona już całkiem nie, a to dlatego, że te potworki stały się zbyt umowne. Jasne, że jest trochę napięcia, ale nie tyle, co kiedyś. Końcówka wygląda na zachętę dla widzów, aby pójść na kolejne film z serii. Czuję się zachęcony.
piątek, 4 lipca 2025
VIII Symfonia Mahlera w ICE
Ze zdziwieniem stwierdziłem, że ten utwór powstał już w XX wieku. Mahler zawsze wydawał mi się bliższy Beethovenowi i Wagnerowi niż Szymanowskiemu i Pendereckiemu. Dzieło bywa zwane Symfonią Tysiąca, co ma odnosić się do liczby wykonawców. W wersji Filharmonii Krakowskiej była to Symfonia Niecałych Czterystu, ale nie szkodzi. Nie sądzę, że większa liczba śpiewaków miałaby istotny wpływ. Wykonanie tej symfonii to spory wysiłek, więc zapewne nie jest wystawiana zbyt często. W ramach kącika spirytystycznego zwrócę się do Mahlera z pytaniem: Gustawie, czemu nazwałeś oratorium symfonią? Przed ósmą skomponowałeś parę uznanych klasycznych symfonii, więc wiesz, jakie są terms and condition, by zaliczyć dzieło do tego gatunku. Nazywając swoje dzieło symfonią wytwarzasz lekki zamęt w stosowaniu pojęć. Jeśli struktura twojego dzieła nie pasuje również do oratorium, to zapewniam cię, że do symfonii nie pasuje bardziej. Ale w końcu to nieważne, jak się nazywa, byle było dobre. Czy było? Tak, jeśli - jak ja - uwielbia się chóralne dynamiczne śpiewy, nawet jeśli po zakończeniu nie jestem w stanie zanucić żadnego charakterystycznego urywka (a po X Symfonii Beethovena każdy by umiał). Uprzejme ze strony organizatorów, że wyświetlali śpiewany tekst w polskim przekładzie. Na podstawie zapamiętanych fragmentów ustaliłem, że w pierwszej części śpiewali Hymn do Ducha Świętego ze słowami:
I wątłą słabość naszych ciałPotem było nieco dziwniej, nastąpiły herezje o bogom równorodzonej Maryi, która jest nazywana Boginią (!), a dalej chóry męskie, żeńskie, dziecięce i niebinarne śpiewnie zarzekały się, że „wieczna kobiecość nas pociąga hen”, co jest być może cytatem z Fausta Goethego, ale proszę w to zbyt ufnie nie wierzyć.
Pokrzep stałością mocy swej
Zamieszczam komentarz polityczny
Oto obrazek [źródło].
Oto jeden z komentarzy do obrazka.
Mam swoje powody, żeby uważać, że komentarz jest zabawny, ale to, że chodzi o Trzaskowskiego, nie jest jednym z nich.
poniedziałek, 16 czerwca 2025
Akatyst
O Akatyście (z wielkiej litery, bo chodzi o jeden konkretny) wspomniał w swojej książce Dalrymple. Ów Akatyst z wielkiej litery to bizantyjska modlitwa ku czci Matki Bożej. Jej zmówienie to zapewne więcej niż dwadzieścia minut, a odśpiewanie - około godziny. Jest Akatyst niewątpliwym zabytkiem językowym nie pozbawionym swoistego uroku. Dalrymple przytoczył cytat:
Kolejny cytat:
Retorzy, słów wielu miłośnicy, milkną przed Tobą jak ryby bezgłośne - widzimy to, Bogurodzico. Nie mogą bowiem powiedzieć, jak pozostając dziewicą możesz rodzić.Cóż, buńczuczne to stwierdzenie. Podejrzewałbym, że jednak mieliby coś do powiedzenia, no chyba że NAPRAWDĘ stanęliby przed obliczem Maryi. Przyznam, że i mnie by wtedy zatkało.
Kolejny cytat:
Moc swą zjawiając Stwórca nowe ukazał stworzenie nam, którzy przezeń jesteśmy. Z łona, co nie zaznało nasienia, wyszedł i ustrzegł to łono nienaruszone, abyśmy cud ten uznając chwalili je i wołali [...]W SZA powiedzieliby too much information, zwłaszcza gdybyśmy chcieli tłumaczyć to dzieciom. Ale kto wie, nadchodzą nowe, ekscytujące czasy, w których tego rodzaju odniesienia będą częścią podstawy programowej przedmiotu szkolnego „przygotowanie do życia w czystości”. W takim razie za świętym Augustynem zawołam: „daj mi czystość i powściągliwość, lecz nie teraz jeszcze“. Chyba wiedział, co mówił, skoro gdzie indziej rzekł „Nic tak nieodparcie nie degraduje duszy mężczyzny jak pieszczoty niewiasty“. Miejmy nadzieję, że pieszczoty mężczyzny nie są obarczone podobnym ryzykiem.
sobota, 14 czerwca 2025
L'inganno felice czyli Szczęśliwe oszustwo (Royal Opera Festival)
Przedstawienia w ramach Royal Opera Festival obrosły swoistym rytuałem. Przed spektaklem celebrantka Coufał wychodzi na scenę i mówi „Rossini płakał trzy razy w życiu: pierwszy raz, kiedy przeczytał recenzje po wystawieniu Cyrulika sewilskiego, drugi, kiedy usłyszał arię skomponowaną przez Je-ne-sais-qui, a trzeci, kiedy w czasie rejsu po jeziorze Como przypadkiem do wody wpadł bażant nadziewany truflami” (nb. internet twierdzi co innego). Uszyma duszy słyszę publiczność, która powtarza unisono za Coufał „bażant nadziewany truflami”. A potem włącza się chóralnie do słów „Pan Marszałek nie mógł dzisiaj być z nami, dlatego odczytam list Pana Marszałka...” Ktoś powie, że się nabijam, ale przysięgam na truskawki mojego ojca, że nie. Bez tego ceremoniału spektakle w ramach ROF byłyby nieważne, jak komunia udzielana przez kobietę. Przejdźmy do omówienia spektaklu, jednoaktowej opery Rossiniego. Zawczasu zajrzałem do omówienia fabuły, bo nie wiedziałem, czy będą dobre napisy (akurat były bardzo dobre). Czytam i odnoszę wrażenie, że dzieje się dużo, zdecydowanie za dużo na jednoaktówkę. W czasie przedstawienia okazało się, że wszystko było klarowne, bo choć libretto do najmądrzejszych nie należy, to przynajmniej w zakresie prezentacji kolejnych zakrętów fabuły spisuje się świetnie. A że tam jakaś księżna, niesłusznie oskarżona o zdradę małżeńską, po dziesięciu latach odzyskuje miłość męża, to już szczegóły. Niewiasta wiele zawdzięcza niejakiemu Tarabottowi, który otoczył ją opieką i, jakże szlachetnie, nie domagał się odpłaty. Nasze podejrzenia w tej kwestii spotęgowały się, kiedy Tarabotto zapytany o kobiety w jego życiu odrzekł „na co mi kobiety?”. Jeśli chodzi o wykonawstwo, to wyróżniał się Francesco Bossi w roli Tarabotta właśnie, a pozostali faceci byli okej, atoli przyćmieni przez Bossiego. Również Xiangjie Liu jako księżna dała radę. Scenografia była minimalistyczna, ale to nic, zawsze to lepsze od wersji estradowej.
Odruch serca (The Normal Heart)
Ten film jest tak stary, że gdyby się urodził dziecięciem, dziś już byłby po pierwszej komunii. Temat jest niewesoły, bo dotyczy gejów w SZA na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy imprezy najczęściej uczęszczane przez gejów zmieniły się z zabaw seksualnych na stypy. Główna postać to Ned grany przez Ruffalo (wtedy seksownego tatuśka), nowojorski gej-aktywista, który swoimi publicznymi wypowiedziami przysparza wiele problemów świeżo powołanemu do życia stowarzyszeniu na rzecz zdrowia gejów. Nie dziwmy się, to był początek epoki Reagana, tolerancja wobec gejów była raczej zwyczajną obojętnością. Chcą się pieprzyć - niech się pieprzą, umierają - to niech umierają. Ned ma wiele pretensji do władz, ale w zasadzie nie wiemy o co. Na samym początku nikt przecież nie wiedział, co to za choroba i jak jest przenoszona. Nie tylko Neda ponoszą emocje. W pamięć zapadły mi przynajmniej dwa inne wybuchy pretensji i żalów, fabularnie jakby uzasadnione, choć ich treść zdała mi się tak absurdalna, że owe emocjonalnie pobudzone podmioty mogłyby równie dobrze krzyczeć tylko „nienawidzę cię!”, a miałoby to tyle samo sensu. Jak na taki temat film ma niezłą obsadę, w której zobaczymy Julię Roberts w roli lekarki umierających gejów (ta też ma swój emocjonalny wybryk). Oczywiście trochę się wzruszyliśmy, a na koniec w napisach podsumowujących wspomnieli o Reaganie, który publicznie zauważył problem i przyznał państwowe środki na badania. Miękka faja, rzekłby Mencen.
Maharadża (Maharaj)
Widzę poważne różnice między boliłódzką komedią a boliłódzkim dramatem historycznym. W tym drugim również tańczą i śpiewają, ale jakby mniej. Poza tym w Boliłódzie lubią pyskate bohaterki bez względu na rodzaj filmu. Jeśli wierzyć twórcom, Bombaj w wieku XIX był wprawdzie kontrolowany przez Brytyjczyków, ale w rzymski sposób, czyli od pewnego szczebla w dół sprawy pozostawiano lokalsom. Tytułowy maharadża nie był nim z urodzenia, ale z wyboru, bowiem był religijnym przywódcą wisznuitów. Wszystko byłoby pięknie, ale gość poważnie nadużywał swojej władzy nieco w stylu Trumpa z modus operandi „grab ’em by the pussy”. A ponieważ wykorzystał nie tę pannę, którą powinien, jej ideowy narzeczony zaczął walczyć o jawność i sprawiedliwy osąd. Dojdzie nawet do rozprawy w brytyjskim sądzie, gdzie maharadża również zaznacza swoją uprzywilejowaną pozycję. Mamy tu wszystko, co lubimy łamane przez czego nie znosimy w filmach boliłódzkich: infantylne dialogi, musicalowe wstawki, odważne sceny seksu polegające na muskaniu policzka wargami. I tak oto zachęcam was do obejrzenia łamane przez odpuszczenia sobie tego filmu.
Don Carlos (Opera Wrocławska)
Podobno gdyby wystawić wersję pięcioaktową, byłoby klarowniej. Wiedzielibyśmy, czemu infant hiszpański Carlos pała cielesną żądzą do matki. Za fałszywą legendę Don Carlosa odpowiada Schiller, ale część pretensji idzie na konto Verdiego, skoro podpisał się swoim talentem pod tym tekstem libretta. Jak na Wrocław spektakl jest nietypowy, żadnych śmieci, łóżek szpitalnych i łysych kobiet, choć suknia głównej intrygantki nosi znamię krawieckiej szajby. Muzycznie bez zarzutu, pomysł z chórem na sali - znakomity. Mój ulubiony motyw z fabuły: król pyta inkwizytora, czy może poświęcić syna dla dobra kraju. Inkwizytor odpowiada: panie, skoro Bóg poświęcił swojego Syna, to... - wiemy dobrze co. Ten inkwizytor miał w intencji twórców być złem wcielonym, bo pod koniec dopuszcza się morderstwa na oczach króla, czego - jeśli dobrze rozumiem - nie było w oryginale opery. No i czy nie mają racji chrześcijanie, kiedy krzyczą, że są szykanowani?
Szczęśliwe zakończenia (13 sentimentos)
Wspominam ten film po jakichś dwóch tygodniach i jest problem. Główna postać to filmowiec, który próbuje napisać scenariusz do swojego filmu, ale ma pod górkę. Jest dość młody, ale dorobił się już eks-chłopaka, choć są szanse na nowego. Skoro nie wychodzi z filmem, dorabia sobie jako kamerzysta w produkcjach do OnlyFans, a również przy reklamach. Poza tym mamy dość dziwne nieciągłości fabularne, co - jak nam się wydaje - ma oddawać mistyczną interferencję sytuacji z tworzonego scenariusza z prawdziwym życiem bohatera. Czy tu widzę problem? Nie, nie takie dziwactwa już widziałem. Problem w tym, że po tak krótkim czasie niewiele więcej zostało mi w głowie, poza ogólnym wrażeniem, że film był sympatyczny, a ciała zgrabne. Za miesiąc mógłbym obejrzeć ten film jak nowy. Czyż to nie piękny przykład wcielania w życie idei recyklingu?
Fontanna młodości (Fountain of Youth)
Gdzieś przeczytałem, że ktoś nigdy się jeszcze tak nie wynudził oglądając ten film. A ja sądzę, że był fascynujący, i podejmę się trudu uzasadnienia tej opinii. Najpierw słówko o fabule. Śmiertelnie chory miliarder zatrudnia Johna Krasinskiego, postać z archeologicznego półświatka (eufemizm obejmujący dawnych rabusiów starożytności), aby odnalazł legendarną fontannę młodości, dzięki której wróci do zdrowia. John namawia do współpracy Natalie Portman (bo mi się nie chce udawać, że obchodzi mnie imię granej przez nią postaci), która jest ekspertką od starożytnych tekstów, ale jest również irytującą matką, matkującą i matkowaniem poważnie przejętą. Jej syn odegra ważną rolę w poszukiwaniach, które oparte są na dziwnie mętnych wskazówkach typu, że jakaś melodyjka wskazuje na Wiedeń, więc tam jedziemy i szukamy dalej. Tak być nie musi, bo może pamiętacie, dlaczego w pierwszym filmie o Indianie Jonesie naziści szukali arki w złej miejscówce? No właśnie, jakże to było klarowne. Później ów efekt nieco przyćmiła podróż Indiany na oklep łodzią podwodną. W Fontannie cały czas jedziemy na oklep czyli bareback, jak by to ujęli krajanie Krasinskiego. Film jest fascynujący, bo wielokrotnie zaparł nam dech bezczelnością, z jaką zrzynał fabularne zwroty z filmów o Indianie. W tamtych filmach mieli fantazję, by przenieść akcję do miejsc mniej znanych (jak Petra), a tu klisza na kliszy. Ale za to jest Krasinski, ciacho przecież, i parę niezłych linijek dialogu.
Skończ z tymi kłamstwami (Arrête avec tes mensonges)
Film opowiada o znanym pisarzu, który po latach przyjeżdża do swojego prowincjonalnego francuskiego miasteczka, a okazją jest promocja jego książek. Powszechnie wiadomo, że jest gejem, więc musi słuchać zapewnień lokalnych oficjeli, że nam to wcale nie przeszkadza. Równolegle zapoznajemy się z wydarzeniami z jego szkolnej młodości, a bardziej dokładnie z przebiegiem szkolnego romansu, który podówczas był trzymany w tajemnicy. Na planie współczesnym nasz autor spotyka syna swojego niegdysiejszego kochanka, który - jak się wydaje - chce poznać prawdę z przeszłości, ale nie ułatwia pisarzowi w rozmowach, bo zdaje się coś wiedzieć, ale nie ma pewności. Trudno przecież tak po prostu wywalić prawdę, że „kochałem twojego ojca - i to z wzajemnością”. Miłe dla widzów jest to, że wszystko zostanie wyjaśnione, nawet żal, że nie zostawili jakiejś tajemniczki lub niedopowiedzenia. Jak się dowiemy, nasz bohater opuścił rodzinne miasto dla Paryża (i Los Angeles), gdzie dużo łatwiej było być gejem. Tymczasem okaże się, że bliska mu wiekowo osoba nie wyjechała i miała odwagę żyć w związku jednopłciowym. Wychodzi na to, że nasz bohater nie był znowu tak wielkim bohaterem.
Makbet (balet w Operze Śląskiej)
Jako akompaniament wykorzystano muzykę Verdiego z różnych dzieł, nie tylko z opery o tym samym tytule. Włączyli w to nawet instrumentalną wersję Dies irae - no słusznie, skoro to balet, ale polecam jednak wersję z chórem. Verdi zapewne by się zdziwił, że taki balet zrobili. Balet jest bardzo przyjemną dla oka formą sztuki, zwłaszcza kiedy można podziwiać zgrabne męskie lub żeńskie ciała w ruchu. Pod tym względem spektakl nie zawiódł. Zawiódł za to pod innym względem, o którym nawet nie powinienem wspominać, bo ta porażka jest organicznie wpisana w balet. Przypadkiem pamiętam parę cytatów z Szekspira, których nie sposób przekazać żadnym piruetem, żadnym gestem ręki, żadnym pas de deux. Prosiłem miłe osoby towarzyszące, by mi odtańczyły, że „życie jest to opowieść idioty, pełna wrzasku i wściekłości, nic nie znacząca”, co gdzieś musiało być w tańcu oddane. Nie odtańczyły. Całkiem niedawno przeczytałem parę uwag Settembriniego o treściowo ułomnym przekazie, który niesie muzyka. Oj, balet też. W myślach przeprowadziłem taki oto eksperyment: na widowni sadzamy pięć osób nie znających szekspirowskiego oryginału, a po spektaklu pytamy, o czym była ta historia. Mogłoby wypaść ciekawie.
Eurowizja 2025
Jakież to przykre, że tak wiele racji miała Szymborska pisząc Dzieci epoki. Czy z okazji Eurowizji możemy naprawdę być „zjednoczeni przez muzykę”? Z jakiegoś powodu nie chcemy się jednoczyć z Białorusią i Rosją, ale Izrael jest ok. Kolejny rok mamy słonia w salonie i chyba w końcu zaczyna nam lekko przeszkadzać. JJ, zwycięzca Eurowizji, nawet miał tyle odwagi, żeby zauważyć problem, ale władze Austrii od razu sprostowały i przeprosiły. Podobnie Niemcy nie widzą możliwości wykluczenia Izraela, co podsumuję smutnym w sumie przekąsem, że wspieranie ludobójstwa jest zgodne z tradycją obu krajów. Teraz już przejdę do samej Eurowizji.
Kto był najbardziej pokrzywdzony w półfinałach?
Belg ze znakomitym, rytmicznym, dyskotekowym kawałkiem.
Kto otrzymuje nagrodę od śliniących się starych gejów?
Półnagi Ormianin, który wyglądał, jakby właśnie wyszedł spod naprawianego samochodu z przeciekającymi przewodami olejowymi.
Kto otrzymuje nagrodę imienia Miecia Szcześniaka?
Szwajcarka z najnudniejszą piosenką Eurowizji.
Kto powinien zwyciężyć, gdybym ja o tym decydował?
Albania z ich finezyjnym akompaniamentem.
Jakie tendencje były widoczne lub wkurzające?
Za dużo diw, również dużo utworów z łamanym rytmem, na przykład piosenka Szwajcarki na dziesięć sekund zamieniła się w skoczne tango, a najbardziej irytujący w tym względzie byli Ukraińcy.
Jak oceniam oceny jury i publiczności?
Tu chyba jest najwięcej polityki. Przedziwnie wygląda ten sukces Izraela. Zgadzamy się z Kwiatkiem, że należy skasować głosowanie przez aplikację, bo tu może być najwięcej nadużyć z manipulowaniem przy IP. Oczywiście najciekawsze są przypadki, w których występujący dostają zero punktów od publiczności, co przydarzyło się Szwajcarce wysoko ocenionej przez jury. Również Wielka Brytania kolejny raz dostała zero, nawet mi szkoda tych dziewczyn, bo aż takie denne nie były.
A co myślę o polskim występie?
Trudno mi się zdystansować, ale przyznaję, że show zrobili świetny i chyba po raz pierwszy nie bali się pokazać skąpo ubranego baleciku mieszanego. To raczej nie była wygrywająca piosenka, ale wydaje się mocno niedoceniona przez jury. Zgodziłbym się za to oceną publiczności (siódme miejsce).
Na kogo jeszcze warto było zwrócić uwagę?
Na folkowe Łotewki i Tommy'ego z Estonii z najzabawniejszym występem. Bardziej to był kabaret niż prawdziwa piosenka, ale zaszedł wysoko. Całe szczęście, że Szwedzi, podobno wysoko notowani w zakładach, wypadli dość słabo.
Kto był najbardziej pokrzywdzony w półfinałach?
Belg ze znakomitym, rytmicznym, dyskotekowym kawałkiem.
Kto otrzymuje nagrodę od śliniących się starych gejów?
Półnagi Ormianin, który wyglądał, jakby właśnie wyszedł spod naprawianego samochodu z przeciekającymi przewodami olejowymi.
Kto otrzymuje nagrodę imienia Miecia Szcześniaka?
Szwajcarka z najnudniejszą piosenką Eurowizji.
Kto powinien zwyciężyć, gdybym ja o tym decydował?
Albania z ich finezyjnym akompaniamentem.
Jakie tendencje były widoczne lub wkurzające?
Za dużo diw, również dużo utworów z łamanym rytmem, na przykład piosenka Szwajcarki na dziesięć sekund zamieniła się w skoczne tango, a najbardziej irytujący w tym względzie byli Ukraińcy.
Jak oceniam oceny jury i publiczności?
Tu chyba jest najwięcej polityki. Przedziwnie wygląda ten sukces Izraela. Zgadzamy się z Kwiatkiem, że należy skasować głosowanie przez aplikację, bo tu może być najwięcej nadużyć z manipulowaniem przy IP. Oczywiście najciekawsze są przypadki, w których występujący dostają zero punktów od publiczności, co przydarzyło się Szwajcarce wysoko ocenionej przez jury. Również Wielka Brytania kolejny raz dostała zero, nawet mi szkoda tych dziewczyn, bo aż takie denne nie były.
A co myślę o polskim występie?
Trudno mi się zdystansować, ale przyznaję, że show zrobili świetny i chyba po raz pierwszy nie bali się pokazać skąpo ubranego baleciku mieszanego. To raczej nie była wygrywająca piosenka, ale wydaje się mocno niedoceniona przez jury. Zgodziłbym się za to oceną publiczności (siódme miejsce).
Na kogo jeszcze warto było zwrócić uwagę?
Na folkowe Łotewki i Tommy'ego z Estonii z najzabawniejszym występem. Bardziej to był kabaret niż prawdziwa piosenka, ale zaszedł wysoko. Całe szczęście, że Szwedzi, podobno wysoko notowani w zakładach, wypadli dość słabo.
Babcie (Nonnas)
Gdyby nie okoliczności, raczej nie obejrzałbym filmu o facecie, który otrzymał spadek i postanowił otworzyć włoską restaurację na Staten Island (chyba), w której jako kucharki zatrudnił autentyczne włoskie babcie (jedna z nich okazała się mało włoska, ale to nic). Wspierają go przyjaciele, a biurokraci rzucają kłody pod nogi. W biznes wchodzi również Susan Sarandon, co ma przyciągnąć widzów. Nie da się ukryć, że babka ma charyzmę i bez niej film mógłby być klapą. Jeśli nie liczymy na wątki sensacyjne, film jest jak najbardziej okej. Z pewnym zastrzeżeniem: twórcy widząc, że historia mogłaby być mało dramatyczna, do granic absurdu przeciągają moment, w którym rozstrzyga się los źle prosperującej restauracji. Już zaczęliśmy sobie wyobrażać, że interes trzeba będzie zwinąć, właściciel z babciami przeżyją srogie życiowe rozczarowanie, popadną w alkoholizm i seksoholizm i zagłosują na Trumpa.
Pierwsza zmarszczka (Opera Krakowska)
W omówieniach pisze się o „zapomnianym” dziele Teodora Leszetyckiego. Można przypuszczać, że słusznie zostało zapomniane i może nie warto do niego wracać tym bardziej, że to opera komiczna. Niedawno słyszałem kogoś argumentującego, że komedie Szekspira zestarzały się gorzej niż jego tragedie. Jeśli opera Leszetyckiego nas rozbawi, to tylko przez współczesne wtręty, na przykład wtedy, gdy rozmowa ze służącą przechodzi płynnie w stosunek seksualny. Wątpię, że ktoś szczerze ubawi się głupiutką intrygą, w której służąca pomaga swojej pani znaleźć kandydata na męża. Dylematy są poważne, bo czy wypada wyjść za wicehrabię odrzucając generała? Są momenty niezłe muzycznie, kiedy przyszła mężatka waha się, komu oddać rękę, po czym uświadamia sobie i nam, że szczęście polega na byciu kochaną. To nic, że przy okazji wspięliśmy się na wyżyny banału. Do samej inscenizacji zastrzeżeń nie mam, scenografia jest niby uboga, ale wspomagana dobrymi multimediami, są baleciki damsko-męskie, a układ choreograficzny z wachlarzami z piór udał się znakomicie.
piątek, 16 maja 2025
niedziela, 11 maja 2025
I'm still here (Ainda Estou Aqui)
Jesteśmy w początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, w Brazylii rządzi wojskowa junta. Lekko mnie przytkało, bo - zakładając, że wizja jest zgodna z ówczesnymi realiami - widzimy kraj zaskakująco nowoczesny, młodzież zainspirowana ruchem hippisów urządza sobie nocne przejażdżki samochodem filmując je poręczną kamerą. Może i w Polsce tak było, ale jeśli już - na taki styl życia stać było nieliczne jednostki. I być może właśnie takie brazylijskie jednostki widzimy na ekranie. Jest beztrosko, z domu w Rio de Janeiro na plażę jest tylko parę kroków. Głowa rodziny to były deputowany Rubens Paiva, postać autentyczna. Pewnego dnia ponurzy faceci z bronią zjawiają się w domu Paivów i zabierają Rubensa na przesłuchanie. I tyle go widziano. We wcześniejszych scenach sportretowano go jako idealnego ojca gromadki dzieci (najstarsza córka jest już prawie dorosła) - trochę zbyt przysłodzili. Któż nie chciałby mieć takiego ojca? Dlatego jego zniknięcie jest wielkim ciosem dla całej rodziny. Większa część filmu jest opowieścią o żonie Eunice, która się nie poddała i stawiała opór juncie. Tak przynajmniej słyszałem przed seansem, bo jeśli była to ważna postać ruchu oporu, to nie do końca rozumiem czemu. Nie była to persona na miarę Aung San Suu Kyi w Birmie. A jeśli była - to z filmu się tego nie dowiemy. Film jest ekranizacją książki napisanej przez syna Eunice, który wskutek wypadku w wieku lat 20 stał się tetraplegikiem, ale po intensywnej terapii odzyskał władzę w rękach. O tym też napisał książkę. Ogólne wrażenie po seansie jest dobre, choć znowu nie całkiem rozumiem, za co dali filmowi oskara. Mam wrażenie, że zagrała anty-Trumpowa idiosynkrazja, która byłaby całkiem uzasadniona w politycznych komentarzach, ale nie w ocenie wartości artystycznej dzieł filmowych.
Rodzaje życzliwości (Kinds of Kindness)
Wiedziałem dobrze, że Yórgos Lánthimos to nie jest facet, który zrobi normalny film. Jego Faworyta mnie zmęczyła, ale Biedne istoty - zachwyciły. Film składa się z trzech epizodów, w zasadzie fabularnie nijak ze sobą nie związanych poza tym, że we wszystkich częściach występuje ta sama drugoplanowa postać nazwana R.M.F. Pierwsza opowieść to historia o facecie totalnie kontrolowanym przez szefa, druga - o mężczyźnie, którego żona wraca z wyprawy na Pacyfiku, po dłuższej nieobecności bez żadnych wieści. Trzecia, w pewnym sensie najdowcipniejsza, opowiada o pewnej sekcie, która ma swoją metafizyczną agendę. Metafizyka to taka radosna twórczość, która w sumie sprowadza się do żonglerki niemożliwymi do weryfikacji postulatami, więc skąd moglibyśmy wiedzieć na pewno, że jacyś realianie czy sekta Gałęzi Dawidowej nie odkryli czystej prawdy? Mały spojler: dowcip polega na tym, że sekta z filmu głosiła prawdę. Wszystkie trzy części są mocno psychiatryczne, a najbardziej druga, w której dochodzi do krwawych ekscesów. Niewątpliwą zaletą filmu jest nieprzewidywalność, czyli odejście od schematów fabularnych. Czy to odejście jest wycieczką w rejony atrakcyjne? Powiedziałbym, że tak, ale jednorazowo. Yórgosie, nie próbuj tego powtarzać. Poza tym zwróciłem uwagę na niesamowite chóry Jerskina Fendrixa w ścieżce dźwiękowej. Film nie powiela stereotypów kina niezależnego, nie ma tych dłużyzn, kiedy ona patrzy, zegar tyka, kropla wody spada w zlewie - i już minął kwadrans filmu. W tym filmie jest suspens - dziwny, ale jest.
Czarodziejski flet w Breslau (Opera Wrocławska)
Jednym z moich marzeń było usłyszenie arii Der Hölle Rache na żywo. Spełnione. Aria jest wyczynowa, nie mam większych zastrzeżeń do jej wrocławskiego wykonania, choć na moje ucho orkiestra trochę pomogła diwie lekko zwalniając przy staccato. Moje ulubione wykonanie do obejrzenia w jutubie to wersja Cristiny Deutekom. Jak wiemy, Czarodziejski flet to nie opera, lecz śpiewogra, z licznymi monologami podawanymi bez muzyki (w przeciwieństwie do recytatywów, które zwykle są po prostu nużące). We Wrocławiu wszystkie je wycięto i wstawiono komentarze inspirowane kryminałami Krajewskiego. I wyszło, że Królowa Nocy to burdelmama, Sarastro to nawrócony bandzior itp. Syfilityczny półświatek - to oglądamy na scenie. Jeśli chodzi o realizację tej wizji, nie zgłaszam zastrzeżeń. Wolałbym jednak wcześniej obejrzeć spektakl zrealizowany po bożemu, Czarodziejski flet jako baśń, wprawdzie niezbyt składną, ale jednak baśń. Mam więc jeszcze jedno marzenie. Na koniec myśl zaczerpnięta z libretta: mężczyzna powinien kierować sercem kobiety ku rozsądkowi. Urzeka nas idea serca przepełnionego rozsądkiem, nawet jeśli to serce kobiece.
Godzilla Minus One (Gojira Mainasu Wan)
Podobno jest jednoznaczna wykładnia tytułu (polecam przyjrzeć się transkrypcji japońskiej), ale będę trzymał się swojej: wracamy do źródeł, a ten film mógłby w zasadzie być prequelem pierwszego filmu o Godzilli. Miałby więc numer minus jeden. Film obejrzałem z powodu ciepłej oceny krytyków i widowni. To dziwne, bo filmy o potworach rzadko kiedy nawet są zauważane. Obejrzałem i zgadzam się. Akcja toczy się w ostatnich dniach drugiej wojny i parę lat po niej. Główny bohater to Shikishima, niedoszły kamikadze, który stchórzył w sytuacji, kiedy jego poświęcenie nie miałoby już żadnego sensu. Wraca do rodzinnego Tokio, wielkiego gruzowiska po konwencjonalnych bombardowaniach i próbuje ułożyć sobie życie na nowo. Mógłbym tak jeszcze długo pisać o życiowych udrękach Shikishimy bez wspominania Godzilli, bo wiecie co? Mogłoby jej nie być, a nadal byłby to ciekawy film przy założeniu, że wycięty potwór zostałby zastąpiony innego rodzaju niebezpieczeństwem, co dałoby okazję Shikishimie do popisów odwagi. Jako pacholę uwielbiałem te wszystkie Godzille, Mechagodzille, Gigany itp. Później miałem przerwę, bo być może artyści z Toho wzięli sobie dłuższy dłuższy urlop. Parę lat później zdarzyło mi się widzieć kolejny monster movie, chyba był to Superpotwór - film, który należałoby raczej zaliczyć do monster porn, bo chodziło w nim głównie o to, że jakieś potwory ścierały się ze sobą, podczas gdy fabuły prawie nie było. I co? Tu proszę sobie wpisać parę wulgaryzmów, najlepiej odnoszących się do organów z prawdziwego porno. To nie działa. Zauważmy przy okazji, że sceny seksu pokazywane w zwykłych filmach fabularnych robią często mocniejsze wrażenie niż czyste porno, choć przecież pokazywane są tylko umownie. Wniosek: żeby filmowe potwory robiły wrażenie, musimy choć trochę wciągnąć się w perypetie bohaterów ludzkich. To zdecydowanie udało się w Godzilli Minus One. Sama Godzilla jest zanimowana świetnie, a jak rozwala Tokio, to wierzymy, że demoluje prawdziwe budynki, a nie makiety w studiu, nawet jeśli wiemy, że to wszystko jest CGI. Poza tym jednak jest to stworzenie dość bajkowe (czego tu nie uzasadnię), więc ta staranna animacja ma posmak jednorożca w atlasie anatomicznym dla weterynarzy. Na koniec wspomnijmy o kolorycie japońskim, który przejawia się w osobliwym (dla nas) zachowaniu Shikishimy, który chcąc zaznaczyć, jak bardzo zależy mu na pozytywnej decyzji urzędnika, wali czołem o pulpit biurka.
poniedziałek, 21 kwietnia 2025
Chłopiec i czapla (君たちはどう生きるか)
Na początku ostrzeżenie: film jest animowany. Filmy animowane to coś, co nas przeraża. A co przeraża nas w filmach animowanych? Wielkie oczy na twarzach z anime? To też, ale najbardziej poważne ryzyko infantylizmu. W tej japońskiej animacji oczywiście mamy obowiązkowe wielkie oczy. A infantylizm? - tego nie umiem rozstrzygnąć ostatecznie. Tytułowy chłopiec to Mahito, który po śmierci matki w czasie II wojny razem z ojcem przenosi się na wieś do ciotki Natsuko, młodszej siostry matki. Tatuś bardzo szybko uporał się z żałobą, bo Mahito już niedługo będzie miał rodzeństwo, owoc związku ojca z ciotką. Trzeba przyznać, że ciotka Natsuko jest miła i naprawdę stara się zastąpić chłopcu matkę. W pobliżu nowego domu Mahito stoi tajemnicza wieża, która okazuje się portalem do alternatywnego świata. Po paru zwrotach akcji do tego świata trafia Natsuko, a ponieważ nie wraca, Mahito wyrusza na wyprawę ratunkową z czaplą jako przewodnikiem. Tu następuje główna część filmu, która jest czystą grą wyobraźni wyzwoloną z wszelkich reguł, coś jak dramaty Witkacego, gdyby omawiać je jako dzieła fabularne (to niestety pamiętam z liceum). Jesteśmy w rejonach zbliżonych do dadaizmu, o którym Achmatowa miała rzec: to nie wolność, to dowolność. Widzowie Odysei kosmicznej Kubricka podobno chodzili na seanse na haju, jakieś zioło mogłoby nam z pewnością pomóc w tym przypadku. Bez psychoaktywnie wspomaganego dystansu widzimy problemy z tym innym światem. Pal sęk, że fabuła ma nieciągłości, ale pomyślmy chwilę o tych wara-wara, duszkach, które mają się narodzić w naszym zwykłym świecie. Część z nich się nie narodzi, bo trafią do żołądków pelikanów, a poza tym ich świat jest kruchy i zagraża mu zagłada. Więc gdyby do niej doszło, to co? Dzieci będą się rodzić bez wara-wara? Nie można odmówić twórcom talentu do portretowania przepięknej japońskiej przyrody, ani też zarzucić, że lubią ptaki, które nie są pozytywnymi bohaterami opowieścią - nawet czapla bywa dziwnie pokrętna. Postanowiłem z pomocą AI stworzyć fantazyjną opowiastkę bez reguł. Oto ona. Pomijam wstęp, w którym razem z AI ustaliłem, że Dziaberłak jest dinożarłem.
Dziaberłak i zając w futrze z królika
Głęboko w Zawiłych Lasach, gdzie mgła wije się niczym stara melodia, żył Dziaberłak—stworzenie wielkie, lecz delikatne. Wśród leśnych istot krążyły o nim ponure opowieści, mówiące, że jego oczy płoną jak żar i że potrafi połknąć drzewo jednym kłapnięciem szczęki.
Jednak prawda była inna. Dziaberłak był samotny, bo nikt nie próbował poznać jego łagodnej natury. Każdego dnia wzdychał ciężko, wylewając ciche łzy w jeziorze, które przez lata przybrało barwę bursztynu od jego smutku.
Pewnego ranka, gdy znów siedział nad brzegiem, usłyszał rytmiczne tup-tup-tup. To był zając w futrze z królika, który dumnie kicał po ścieżce. Jego futro było puszyste, starannie przycięte, a pod nim skrywała się nieco niepewna dusza.
— Cześć, Dziaberłaku! — powiedział zając, siadając obok.
— O-o mnie mówisz… bez strachu? — zdziwiło się stworzenie.
— A czemu miałbym się bać? Każdy potrzebuje przyjaciela. A ja wiem, jak to jest, gdy inni dziwnie patrzą.
Dziaberłak spojrzał na zająca z wdzięcznością. Tego dnia nie płakał—jego łzy zostały zastąpione ciepłem nowej przyjaźni. Od tamtej pory obaj przemierzali Zawiłe Lasy razem: stworzenie łagodne, lecz niezrozumiane, i zając w futrze, którego nikt nie przymierzył.
Zając w futrze z królika i Dziaberłak wędrowali przez Zawiłe Lasy, aż dotarli do lustrzanej bramy. Gdy ją przekroczyli, znaleźli się w krainie pełnej czerwonych róż, w której karty do gry maszerowały w doskonałym szyku.
Na środku tej dziwnej krainy stała Królowa Kier, spoglądając na nich surowym wzrokiem. Jej czerwona suknia falowała jak płomień, a oczy błyszczały determinacją.
— Kto śmie zakłócać mój ogród?! — zawołała.
Zając zrobił ukłon, poprawiając swoje futro z królika.
— Wasza Królewska Mość, przyszliśmy szukać przyjaźni, nie kłopotów!
Królowa zmarszczyła brwi.
— Przyjaźni? W moim królestwie liczy się tylko porządek!
Ale Dziaberłak, który przez lata znał smutek odrzucenia, zrobił krok do przodu.
— Każdy potrzebuje przyjaciół. Nawet królowa. Czyż nie jest samotnie rządzić wszystkim, ale nie mieć z kim podzielić się radością?
Na chwilę zapadła cisza. Karty przestały maszerować. Królowa Kier spojrzała na nich uważnie.
— Hmm… Może masz rację, stworze dziwaczne. Może nadszedł czas, by w moim królestwie znalazło się miejsce dla przyjaźni.
Czyżby serce Królowej Kier zaczęło mięknąć? Może czerwona barwa jej ubrań już nie symbolizowała gniewu, lecz… odrobinę ciepła?
Wtem zza krzewu róż wyłonił się Telemach i wypowiada te słowa do Królowej…
— Idź do krosien, niewiasto!
Królowa zmarszczyła brwi.
— Jak śmiesz mówić mi, co mam robić?!
Telemach, nieco zbity z tropu, poprawił tunikę.
— To… to tradycyjne słowa, wypowiedziane w ważnym momencie historii!
Zając w futrze z królika i Dziaberłak spojrzeli po sobie, czując, że atmosfera staje się napięta.
Królowa Kier uniosła berło.
— W moim królestwie nie ma krosien! Są tylko karty, róże i rozkazy!
Dziaberłak, chcąc załagodzić sytuację, chrząknął.
— Może zamiast krosien… herbata?
Królowa zawahała się.
— Herbata?
Zając w futrze z królika pokiwał głową.
— Tak, herbata. W końcu każda królowa zasługuje na chwilę odpoczynku.
Czyżby Telemach właśnie uniknął gniewu Królowej Kier? Może zamiast konfliktu, wszyscy usiądą do stołu i rozpoczną nową, niezwykłą rozmowę…
Gdy Dziaberłak, zając w futrze z królika, Telemach i Królowa Kier ruszyli przez most, ich rozmowa o herbacie została brutalnie przerwana. Na środku kamiennej przeprawy stał Gandalf, jego płaszcz powiewał na wietrze, a laska wbita w ziemię emanowała mocą.
— You shall not pass! — zagrzmiał, a echo odbiło się od mglistych wzgórz.
Zając poprawił futro, nieco zdezorientowany.
— Ale… my tylko chcemy napić się herbaty.
Dziaberłak, który nie lubił konfliktów, chrząknął.
— Czyżbyś miał coś przeciwko spokojnej herbacie, Gandalfie?
Telemach, który wciąż miał w głowie swoje słowa o krosnach, spojrzał na czarodzieja z powagą.
— Czy to próba? Czy mamy udowodnić naszą wartość?
Królowa Kier uniosła brew.
— A może po prostu jesteś zazdrosny, że nie dostałeś zaproszenia?
Gandalf zmrużył oczy.
— Hmm… Herbata, powiadacie?
Czyżby czarodziej miał się złamać? Może zamiast blokować przejście, dołączy do niezwykłej herbacianej uczty? A może czeka ich jeszcze większa próba?
Ledwie Gandalf zaczął rozważać propozycję herbaty, niebo nagle pociemniało, a z oddali rozległ się przeraźliwy szum skrzydeł. Latające Małpy opadły na nich jak burza, chwytając ich pazurzastymi łapami i unosząc w powietrze.
— Ale my tylko chcieliśmy napić się herbaty! — wykrzyknął zając w futrze z królika, machając łapkami w powietrzu.
— Nie czas na herbatę, czas na Zieloną Wiedźmę! — zapiszczała jedna z małp, ściskając Telemacha za tunikę.
Dziaberłak, choć był wielki i potężny, nie był przyzwyczajony do latania. Machnął łapami bezradnie, starając się nie patrzeć w dół na znikający most. Królowa Kier natomiast wyglądała na bardziej zirytowaną niż przestraszoną.
— Niech ktoś mi wyjaśni, dlaczego nie mogę spokojnie rządzić królestwem bez bycia porywaną?!
Wkrótce dotarli do zamku Zielonej Wiedźmy, którego wieże lśniły złowieszczym, szmaragdowym blaskiem. Brama otworzyła się bezszelestnie, a na szczycie schodów stała sama Zielona Wiedźma, z cienkim uśmiechem na twarzy.
— Widzę, że los przyprowadził mi ciekawych gości… — powiedziała melodyjnym, lecz groźnym tonem.
Czy przybysze mają szansę na ucieczkę, czy Zielona Wiedźma ma dla nich inne plany?
— Chcieliście herbaty? No to proszę—herbata jest! Ale zamiast jej kosztować, będziecie nią czyścić moje podłogi!
Małpy pospiesznie zaczęły wnosić gigantyczne kubły pełne parującej herbaty, z których unosił się zapach czarnej esencji, zmieszanej z czymś podejrzanie szmaragdowym.
Dziaberłak spojrzał na zająca w futrze z królika.
— Nie tak wyobrażałem sobie herbacianą ucztę…
Zając machnął łapką.
— Nie ma co narzekać. Moje futro potrzebuje odświeżenia, a zapach Earl Grey jest całkiem przyjemny.
Telemach, który był przyzwyczajony do heroicznych wyzwań, chwycił pierwszy kubek i teatralnie wylał herbatę na marmur. Królowa Kier, wciąż nieprzyzwyczajona do takiej gościnności, ścisnęła berło i przewróciła oczami.
— Sprzątać herbatą? Co za absurd!
Wiedźma zaśmiała się złowrogo.
— To dopiero początek. Jeśli dobrze wyczyścicie posadzkę, może… MOŻE dostaniecie kubek do picia.
Ale czy bohaterowie zamierzali podporządkować się absurdalnemu rozkazowi? Czy mieli inny plan? Może Dziaberłak, jako istota tajemnicza, znał sposób na odwrócenie sytuacji?
Tak oto kończy się ich niezwykła podróż—nie heroiczną ucieczką, nie zwycięstwem nad złowrogą Wiedźmą, lecz niekończącym się szorowaniem posadzek herbatą. Zając w futrze z królika, Dziaberłak, Telemach i Królowa Kier znaleźli swoje miejsce w szmaragdowych korytarzach, gdzie parująca herbata stała się ich codziennością.
Czy byli nieszczęśliwi? Może nie. Może w końcu odnaleźli w tym pewien rytm, rodzaj spokoju, a nawet… dumy z lśniących podłóg. Może Anandariszi, choć nie pomógł im uciec, nauczył ich akceptacji losu.
A może ktoś, kiedyś, przyjdzie i odmieni ich przeznaczenie? Ale na razie—herbata czeka.
Opera! (The Opera!)
Być może maksymą słusznie podsumowującą film powinno być: jeszcze nigdy nie zrobiono tak wiele dla tak niewielu. Seanse filmowe były rzadkie, a nawet niektóre kasowano po ogłoszeniu. Pójście na ten film do kina to sposób na potwierdzenie własnej przynależności do duchowych elit lub - prostacko rzecz ujmując - sposób na nakarmienie swojego wewnętrznego snoba. Mój snob nie jest aż tak wygłodniały, obejrzałem już wystarczająco wiele spektakli operowych, by osiągnąć coś w rodzaju rozeznania w temacie w stopniu podstawowym. Nie musiałbym więc iść na film, który - jak mi się słusznie wydawało - będzie zlepkiem znanych operowych hitów z pretekstową fabułą, w której Orfeusz udaje się do Piekła, a raczej Hadesu, aby wyprowadzić stamtąd ukochaną Eurydykę. Nie ma w tym krzty ironii, jesteśmy na antypodach opowieści z Offenbacha z udziałem tych samych postaci. Wedle mojej pobieżnej analizy aktorzy śpiewający w filmie naprawdę są profesjonalnymi śpiewakami operowymi, również śliczna ciemnoskóra Włoszka w roli Eurydyki. Poza tym mamy całkiem gwiazdorska obsadę, w której wyróżnia się Rossy de Palma, kobieta o urodzie tak oryginalnej, że określenie „szpetna” wydaje się eufemizmem. Między kolejnymi ariami pokazywanymi jako piękne teledyski mamy nawet dużo scenariusza z dialogami, bo to w końcu Piekło, gdzie są jacyś strażnicy i zarządcy. Prawie wszystko odgrywane jest na green screenie, co lekko nas zmęczyło. Ścieżka dźwiękowa z filmu to świetny zestaw dla początkujących zaznajamianie się z operą. Wśród pieśni jest The Power of Love Frankie Goes to Hollywood - nawet dobrze wypadło w tym zestawie. Z mniej spodziewanych rzeczy były hity barokowe: Lascia ch'io pianga Händla i Siam navi all'onde algenti Vivaldiego. Oczywiście ten seans to namiastka opery na żywo, ale nadal lepsza od standardowego odbioru na zwyczajnym zestawie domowego audio.
niedziela, 20 kwietnia 2025
Venom 3: Ostatni taniec (Venom: The Last Dance)
Kiedyś Tom przypakował do roli Bane'a i wówczas się w nim zabujałem. Mam taką umowę z Kwiatkiem, że jeśli kiedyś Tom stanie u drzwi naszego mieszkania i powie, że chce ze mną odbyć stosunek płciowy, to mam na to zgodę. W pierwszym Venomie Tom nadal bardzo mi się podobał, ale niestety na tym nie poprzestali. Kolejne Venomy przypominają opowiadanie tego samego dowcipu, a co gorsza, z niesmakiem zauważyłem, że Tom wydaje się bardzo zaangażowany w produkcję sequeli, bo nawet w scenariuszach grzebał. Nie wiem, czy słusznie mi się wydaje, że ten Venom jest lepszy od poprzedniego, bo może to być efekt niskich oczekiwań - jak wtedy, kiedy cieszymy się, że Grześ, lat pięć, dobrze gamę zagrał. Nie bardzo chce mi się wchodzić w szczegóły fabuły, że tam jakiś Knull spoza czasoprzestrzeni wysyła swoje mocno uzębione kreatury na poszukiwanie Kodeksu, który przypadkiem jest w posiadaniu Eddiego i Venoma. Bawi mnie, że w pierwszym filmie symbioza obcych z ludźmi kończyła się na ogół rozciapcianiem zasobu ludzkiego, a teraz kto tylko chce, może w pół sekundy dokonać zespolenia. Wydaje się, że tej fabuły nie można już ciągnąć, że pękła ta guma w majtkach, ale jest jeszcze mała furtka do kontynuacji w wersji sfeminizowanej. Marvelu, przysięgam ci, że prędzej skały będą fajdały, a ich kały śpiewały, niż obejrzę ten twój kolejny sequel.
niedziela, 13 kwietnia 2025
Brutalny upał (Brutální vedro)
Pierwsza myśl: chcemy tego towaru, czy to grzybki, czy zioło, który zażyli twórcy filmu. W wizji czeskiego mózgu na haju światu grozi zagłada, bo ku Ziemi zmierza kawałek Słońca, choć do prawdopodobnego zderzenia ma dojść dopiero za około 30 lat. Na razie jest lato i trwa tytułowy brutalny upał, więc wyrośnięty, czeski chłopiec w wieku około dwudziestki, nazwijmy go Irzynek (lepsze to niż Cypisek), chodzi cały spocony. Znajomi namówili go, żeby wpadł do nich do Štramberka, ale pociąg nie zatrzymał się na stacji, przez co Irzynek trafił do Pardubic. To wszystko brzmi werystycznie, realistycznie, ale nie, nie, Irzynek jest raczej dobrze znaną z literatury i filmu figurą podróżnika, któremu przydarzają się przypadki (jak Odyseuszowi, Dedalusowi lub szczęśliwemu Michaelowi). Gdybym się postarał, to znalazłbym w tej opowieści syrenę lub nimfę Kalipso, choć przyznam, że z Polifemem miałbym problem. Jasiu, widzę, że podnosisz rączkę. Tak, masz rację, omawianie tego filmu w kontekście arcydzieł to kompletne odjaniepawlenie. Ale to mnie właśnie w tym filmie urzekło: świat się rozpada, trzyma się na ślinę i słowo honoru, pociągi mijają stacje, wątek homo urywa się, zanim w ogóle się zaczął, facjata Irzynka zostaje brutalnie przemeblowana, do tego poświęcamy podejrzanie wiele czasu na ekspozycję nieistotnych postaci. W tym świecie nie ma miejsca na porządny, po bożemu zrobiony film. Więc powstał taki oto na miarę naszych możliwości. Zauważmy przy okazji, że w kontrze do poety Zagajewskiego, okaleczenie świata w Brutalnym upale nie wynika ze zbrodni wojennych i niegodziwości, bowiem jest wpisane w naturę świata zmęczonego swoim istnieniem. Metafizyczny ciarek przebiega mi w dół pleców.
sobota, 12 kwietnia 2025
Spartakus (balet w Operze Śląskiej)
Nie ukrywam, że liczyłem na wiele dorodnych męskich ciał w skąpych szatkach - i się nie zawiodłem. W każdym spektaklu w głównej roli występuje jeden z dwóch wykonawców, nam trafił się muskularny Brazylijczyk. Kobiety również występują w fabule, ale są dużo staranniej okryte. W paru momentach faceci dokonują cyrkowej sztuki unosząc partnerkę ponad swoją głową na wyciągniętej w górze ręce, z dłonią umieszczona na jej kroczu. Nawet były za to oklaski. Muzyka Chaczaturiana jest bardzo dobrze strawna, jeszcze nie przesadnie awangardowa, ale już nie całkiem klasyczna. Słychać te tony zbliżone do Tańca z szablami, choć to z innego baletu. Przedstawienie jest godne polecenia. Tu dodam ostrzeżenie: w Operze Śląskiej wystawiany jest Makbet Verdiego, ale w wersji baletowej. Ale bym się zdziwił, gdybym przypadkiem nie odkrył tego wcześniej.

Pozostając w temacie baletu zamieszczę tutaj niedawne moje odkrycie: balet czterech łabądków z Jeziora łabędziego został w chińskiej wersji przerobiony na akrobacje czterech żabek. Oto Guangzhou Military Performance Group (chiński balet wojskowy?).


Pozostając w temacie baletu zamieszczę tutaj niedawne moje odkrycie: balet czterech łabądków z Jeziora łabędziego został w chińskiej wersji przerobiony na akrobacje czterech żabek. Oto Guangzhou Military Performance Group (chiński balet wojskowy?).
Prawdziwy ból (A Real Pain)
To miło, że dwaj kuzyni postanowili wypełnić wolę zmarłej babci i odwiedzić kraj, w którym się urodziła i przeżyła ileś lat, zanim wyjechała do Ameryki. W tym przypadku przeżycie graniczyło z cudem, co mógłby powiedzieć o sobie każdy europejski Żyd, który ocalał z drugiej wojny światowej. Kraj, o którym mowa, to Polska. Miło mi zobaczyć, że nie zostaliśmy sportretowani jako patologiczni antysemici, choć z drugiej strony nie dano nam specjalnie powodów do zadowolenia. Polska to jakiś kraj z jakimiś ludźmi, którymi nie trzeba się zbytnio przejmować. Po tych wstępach można by pomyśleć, że to film martyrologiczny. Moim skromnym zdaniem - zdecydowanie nie. Wątkiem dużo ciekawszym od przeszłości babki jest obecna relacja między Benjim i Davidem, osobowościami skrajnie odmiennymi. David to całkiem zwyczajny facet, praca w korpo, żona, dzieci. Benji za to jest na przemian uroczy i bezpośredni, ale kiedy indziej niezwykle irytujący - to w momentach, w których nagle zaczyna mieć pretensje do bogu ducha winnych uczestników wycieczki. Normalny dorosły człowiek wie, że udział w takim przedsięwzięciu nie pozwoli przeżyć tytułowego prawdziwego bólu, jakiego doświadczali ludzie w czasie wojny. Normalny dorosły człowiek nie będzie więc protestował przeciw planowi trasy i komentarzom przewodnika, ale Benji - owszem. Nieco zaskoczyło mnie, że Culkin dostał oskara za tę rolę, ale w sumie nie zgłaszam zastrzeżeń. Warto wspomnieć, że Eisenberg, drugi z pary głównych aktorów, był pomysłodawcą i realizatorem filmu - bardzo mu się chwali, że nie przydzielił sobie tej drugiej, ciekawszej roli. Nie wiem jakie były kulisy przyznania mu polskiego obywatelstwa, bo zgodnie z tym, co napisałem wyżej, trudno byłoby mi to zinterpretować jako wdzięczność za pozytywny głos o Polsce w świecie. Jeśli polskie władze liczyły, że dzięki temu świat będzie patrzył na nasz kraj z podziwem, to z całym spokojem zapewniam je, że ani amerykański pies z kulawą nogą, ani spocona amerykańska mysz nawet tego nie zauważyli i nie zauważą.
piątek, 11 kwietnia 2025
Cassandro
Film ma walory poznawcze. W kraju Stany Zjednoczone Meksyku popularnym sportem jest lucha libre, coś w rodzaju MMA, w ramach którego na ringu stają przeciw sobie zawodnicy różnych kategorii, nie tyle wagowych, co deskrypcyjnych. Prawdziwe imię tytułowego bohatera to Saúl, który najpierw walczył jako rudo (czyli zawodnik stosujący brudne chwyty), ale po obrotach zdarzeń zdecydował się w końcu walczyć jako exótico, czyli odmieniec, a dokładniej zawodnik homoseksualny. W ten sposób powstała postać Cassandra, który w niedługim czasie osiągnął sukces, za którym przyszła sława. Tego rodzaju zawodnicy zaczęli się pojawiać już w latach pięćdziesiątych. I tu proponuję moment zadumy. W tych odległych czasach na naszym Zachodzie, mającym się za cywilizowany, byłoby to nie do pomyślenia. Podobno w Niemczech jeszcze w roku 2000 trzymano w więzieniu człowieka skazanego z nazistowskich paragrafów przeciw homoseksualistom. Saúl nie dlatego chciał unikać kategorii exótico, że krępował się przyznać publicznie do bycia gejem, lecz dlatego, że nie chciał być przypisany do grupy wiecznie przegrywającej. Postanowił złamać tabu i - stosując osobliwy styl walki - zaczął wygrywać (z siłą tysiąca motyli, jak to ujęto w zapowiedzi walki). Film ma charakter biograficzny, Cassandro istniał naprawdę. Jeśli wierzyć filmowi, miał kochającą matkę, nieobecnego ojca i kochanka, który na co dzień był wzorowym mężem i tatą (w tej roli ładny Raúl Castillo). W roli głównej Bernal, który jest dziwnie manieryczny, niby dorosły facet, a wydaje się nieco zbyt dziecinny. Posturą też niezbyt pasuje do boksera, jeśli mielibyśmy być przekonani, że jest zawodnikiem wygrywającym. Patrząc na kochanka Saúla, jak zwykle wspomnieliśmy o przypuszczalnym uwiedzeniu, czyli głównym czynniku propagacji homoseksualizmu według Ziemkiewicza i innych pato-mózgów. Czy zostałbyś heretykiem po uwiedzeniu przez heteroseksualistę? - zapytałem Kwiatka. Tak, odparł, gdyby miał rzeźbę, futerko i zarost, to czemu nie.
Konklawe (Conclave)
Umarł papież, więc kardynałowie zjeżdżają się z całego świata, aby wybrać nowego. Z dwóch znanych mi poglądów, pierwszy: opowieści o konklawe są czczym wymysłem, bo zebranych obowiązuje tajemnica, drugi: wiemy co nieco o przebiegu konklawe, wybieram ten ostatni, bo w tak dużej grupie zawsze znajdzie się ktoś skłonny do opowieści off the record. Jest możliwe, że Harris, którego powieść tu sfilmowano, dokonał rzetelnego wywiadu i opisał rzecz wiarygodnie, przynajmniej jeśli chodzi o procedury i protokół. Jeśli rzeczywiście każdy kardynał oddając tajny głos musi wypowiedzieć formułkę o tym, że oddaje głos na kandydata godnego papieskiego stolca, to szczerze współczujemy kardynałom uczestnictwa w bardzo nudnym zebraniu. Na szczęście dla widza tę nudę wycięto, a za to zobaczymy to, o co nam chodzi naprawdę - intrygi. Jeden z kandydatów fałszywie deklaruje, że wcale nie zależy mu na wyborze, inny płacze, kiedy jego rosnące szanse zostają pogrzebane, a kolejny głośno opowiada się za twardym konserwatywnym kursem, bo przywrócenie mszy trydenckiej to rzeczywiście wyczekiwana odpowiedź na bolączki współczesnego świata. Nie wiem jak komu, ale mnie te wszystkie podchody i fortele wydały się płaskie, jakby chodziło o wybór wójta. Lub wójcicy. Nie wspomniałem o wątku najważniejszym, który też ma zwieńczenie bardziej pasujące do obory niż bazyliki. Po tym marudzeniu jedno mogę przyznać: film nie nudzi, a dziwnie postarzony Fiennes daje radę. Amen.
Subskrybuj:
Posty (Atom)