Nie wiem po co ten tytuł

              

poniedziałek, 16 czerwca 2025

Akatyst

O Akatyście (z wielkiej litery, bo chodzi o jeden konkretny) wspomniał w swojej książce Dalrymple. Ów Akatyst z wielkiej litery to bizantyjska modlitwa ku czci Matki Bożej. Jej zmówienie to zapewne więcej niż dwadzieścia minut, a odśpiewanie - około godziny. Jest Akatyst niewątpliwym zabytkiem językowym nie pozbawionym swoistego uroku. Dalrymple przytoczył cytat:
Retorzy, słów wielu miłośnicy, milkną przed Tobą jak ryby bezgłośne - widzimy to, Bogurodzico. Nie mogą bowiem powiedzieć, jak pozostając dziewicą możesz rodzić.
Cóż, buńczuczne to stwierdzenie. Podejrzewałbym, że jednak mieliby coś do powiedzenia, no chyba że NAPRAWDĘ stanęliby przed obliczem Maryi. Przyznam, że i mnie by wtedy zatkało.

Kolejny cytat:
Moc swą zjawiając Stwórca nowe ukazał stworzenie nam, którzy przezeń jesteśmy. Z łona, co nie zaznało nasienia, wyszedł i ustrzegł to łono nienaruszone, abyśmy cud ten uznając chwalili je i wołali [...]
W SZA powiedzieliby too much information, zwłaszcza gdybyśmy chcieli tłumaczyć to dzieciom. Ale kto wie, nadchodzą nowe, ekscytujące czasy, w których tego rodzaju odniesienia będą częścią podstawy programowej przedmiotu szkolnego „przygotowanie do życia w czystości”. W takim razie za świętym Augustynem zawołam: „daj mi czystość i powściągliwość, lecz nie teraz jeszcze“. Chyba wiedział, co mówił, skoro gdzie indziej rzekł „Nic tak nieodparcie nie degraduje duszy mężczyzny jak pieszczoty niewiasty“. Miejmy nadzieję, że pieszczoty mężczyzny nie są obarczone podobnym ryzykiem.

sobota, 14 czerwca 2025

L'inganno felice czyli Szczęśliwe oszustwo (Royal Opera Festival)

Przedstawienia w ramach Royal Opera Festival obrosły swoistym rytuałem. Przed spektaklem celebrantka Coufał wychodzi na scenę i mówi „Rossini płakał trzy razy w życiu: pierwszy raz, kiedy przeczytał recenzje po wystawieniu Cyrulika sewilskiego, drugi, kiedy usłyszał arię skomponowaną przez Je-ne-sais-qui, a trzeci, kiedy w czasie rejsu po jeziorze Como przypadkiem do wody wpadł bażant nadziewany truflami” (nb. internet twierdzi co innego). Uszyma duszy słyszę publiczność, która powtarza unisono za Coufał „bażant nadziewany truflami”. A potem włącza się chóralnie do słów „Pan Marszałek nie mógł dzisiaj być z nami, dlatego odczytam list Pana Marszałka...” Ktoś powie, że się nabijam, ale przysięgam na truskawki mojego ojca, że nie. Bez tego ceremoniału spektakle w ramach ROF byłyby nieważne, jak komunia udzielana przez kobietę. Przejdźmy do omówienia spektaklu, jednoaktowej opery Rossiniego. Zawczasu zajrzałem do omówienia fabuły, bo nie wiedziałem, czy będą dobre napisy (akurat były bardzo dobre). Czytam i odnoszę wrażenie, że dzieje się dużo, zdecydowanie za dużo na jednoaktówkę. W czasie przedstawienia okazało się, że wszystko było klarowne, bo choć libretto do najmądrzejszych nie należy, to przynajmniej w zakresie prezentacji kolejnych zakrętów fabuły spisuje się świetnie. A że tam jakaś księżna, niesłusznie oskarżona o zdradę małżeńską, po dziesięciu latach odzyskuje miłość męża, to już szczegóły. Niewiasta wiele zawdzięcza niejakiemu Tarabottowi, który otoczył ją opieką i, jakże szlachetnie, nie domagał się odpłaty. Nasze podejrzenia w tej kwestii spotęgowały się, kiedy Tarabotto zapytany o kobiety w jego życiu odrzekł „na co mi kobiety?”. Jeśli chodzi o wykonawstwo, to wyróżniał się Francesco Bossi w roli Tarabotta właśnie, a pozostali faceci byli okej, atoli przyćmieni przez Bossiego. Również Xiangjie Liu jako księżna dała radę. Scenografia była minimalistyczna, ale to nic, zawsze to lepsze od wersji estradowej.

Odruch serca (The Normal Heart)

Ten film jest tak stary, że gdyby się urodził dziecięciem, dziś już byłby po pierwszej komunii. Temat jest niewesoły, bo dotyczy gejów w SZA na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy imprezy najczęściej uczęszczane przez gejów zmieniły się z zabaw seksualnych na stypy. Główna postać to Ned grany przez Ruffalo (wtedy seksownego tatuśka), nowojorski gej-aktywista, który swoimi publicznymi wypowiedziami przysparza wiele problemów świeżo powołanemu do życia stowarzyszeniu na rzecz zdrowia gejów. Nie dziwmy się, to był początek epoki Reagana, tolerancja wobec gejów była raczej zwyczajną obojętnością. Chcą się pieprzyć - niech się pieprzą, umierają - to niech umierają. Ned ma wiele pretensji do władz, ale w zasadzie nie wiemy o co. Na samym początku nikt przecież nie wiedział, co to za choroba i jak jest przenoszona. Nie tylko Neda ponoszą emocje. W pamięć zapadły mi przynajmniej dwa inne wybuchy pretensji i żalów, fabularnie jakby uzasadnione, choć ich treść zdała mi się tak absurdalna, że owe emocjonalnie pobudzone podmioty mogłyby równie dobrze krzyczeć tylko „nienawidzę cię!”, a miałoby to tyle samo sensu. Jak na taki temat film ma niezłą obsadę, w której zobaczymy Julię Roberts w roli lekarki umierających gejów (ta też ma swój emocjonalny wybryk). Oczywiście trochę się wzruszyliśmy, a na koniec w napisach podsumowujących wspomnieli o Reaganie, który publicznie zauważył problem i przyznał państwowe środki na badania. Miękka faja, rzekłby Mencen.

Maharadża (Maharaj)

Widzę poważne różnice między boliłódzką komedią a boliłódzkim dramatem historycznym. W tym drugim również tańczą i śpiewają, ale jakby mniej. Poza tym w Boliłódzie lubią pyskate bohaterki bez względu na rodzaj filmu. Jeśli wierzyć twórcom, Bombaj w wieku XIX był wprawdzie kontrolowany przez Brytyjczyków, ale w rzymski sposób, czyli od pewnego szczebla w dół sprawy pozostawiano lokalsom. Tytułowy maharadża nie był nim z urodzenia, ale z wyboru, bowiem był religijnym przywódcą wisznuitów. Wszystko byłoby pięknie, ale gość poważnie nadużywał swojej władzy nieco w stylu Trumpa z modus operandi „grab ’em by the pussy”. A ponieważ wykorzystał nie tę pannę, którą powinien, jej ideowy narzeczony zaczął walczyć o jawność i sprawiedliwy osąd. Dojdzie nawet do rozprawy w brytyjskim sądzie, gdzie maharadża również zaznacza swoją uprzywilejowaną pozycję. Mamy tu wszystko, co lubimy łamane przez czego nie znosimy w filmach boliłódzkich: infantylne dialogi, musicalowe wstawki, odważne sceny seksu polegające na muskaniu policzka wargami. I tak oto zachęcam was do obejrzenia łamane przez odpuszczenia sobie tego filmu.

Don Carlos (Opera Wrocławska)

Podobno gdyby wystawić wersję pięcioaktową, byłoby klarowniej. Wiedzielibyśmy, czemu infant hiszpański Carlos pała cielesną żądzą do matki. Za fałszywą legendę Don Carlosa odpowiada Schiller, ale część pretensji idzie na konto Verdiego, skoro podpisał się swoim talentem pod tym tekstem libretta. Jak na Wrocław spektakl jest nietypowy, żadnych śmieci, łóżek szpitalnych i łysych kobiet, choć suknia głównej intrygantki nosi znamię krawieckiej szajby. Muzycznie bez zarzutu, pomysł z chórem na sali - znakomity. Mój ulubiony motyw z fabuły: król pyta inkwizytora, czy może poświęcić syna dla dobra kraju. Inkwizytor odpowiada: panie, skoro Bóg poświęcił swojego Syna, to... - wiemy dobrze co. Ten inkwizytor miał w intencji twórców być złem wcielonym, bo pod koniec dopuszcza się morderstwa na oczach króla, czego - jeśli dobrze rozumiem - nie było w oryginale opery. No i czy nie mają racji chrześcijanie, kiedy krzyczą, że są szykanowani?

Szczęśliwe zakończenia (13 sentimentos)

Wspominam ten film po jakichś dwóch tygodniach i jest problem. Główna postać to filmowiec, który próbuje napisać scenariusz do swojego filmu, ale ma pod górkę. Jest dość młody, ale dorobił się już eks-chłopaka, choć są szanse na nowego. Skoro nie wychodzi z filmem, dorabia sobie jako kamerzysta w produkcjach do OnlyFans, a również przy reklamach. Poza tym mamy dość dziwne nieciągłości fabularne, co - jak nam się wydaje - ma oddawać mistyczną interferencję sytuacji z tworzonego scenariusza z prawdziwym życiem bohatera. Czy tu widzę problem? Nie, nie takie dziwactwa już widziałem. Problem w tym, że po tak krótkim czasie niewiele więcej zostało mi w głowie, poza ogólnym wrażeniem, że film był sympatyczny, a ciała zgrabne. Za miesiąc mógłbym obejrzeć ten film jak nowy. Czyż to nie piękny przykład wcielania w życie idei recyklingu?

Fontanna młodości (Fountain of Youth)

Gdzieś przeczytałem, że ktoś nigdy się jeszcze tak nie wynudził oglądając ten film. A ja sądzę, że był fascynujący, i podejmę się trudu uzasadnienia tej opinii. Najpierw słówko o fabule. Śmiertelnie chory miliarder zatrudnia Johna Krasinskiego, postać z archeologicznego półświatka (eufemizm obejmujący dawnych rabusiów starożytności), aby odnalazł legendarną fontannę młodości, dzięki której wróci do zdrowia. John namawia do współpracy Natalie Portman (bo mi się nie chce udawać, że obchodzi mnie imię granej przez nią postaci), która jest ekspertką od starożytnych tekstów, ale jest również irytującą matką, matkującą i matkowaniem poważnie przejętą. Jej syn odegra ważną rolę w poszukiwaniach, które oparte są na dziwnie mętnych wskazówkach typu, że jakaś melodyjka wskazuje na Wiedeń, więc tam jedziemy i szukamy dalej. Tak być nie musi, bo może pamiętacie, dlaczego w pierwszym filmie o Indianie Jonesie naziści szukali arki w złej miejscówce? No właśnie, jakże to było klarowne. Później ów efekt nieco przyćmiła podróż Indiany na oklep łodzią podwodną. W Fontannie cały czas jedziemy na oklep czyli bareback, jak by to ujęli krajanie Krasinskiego. Film jest fascynujący, bo wielokrotnie zaparł nam dech bezczelnością, z jaką zrzynał fabularne zwroty z filmów o Indianie. W tamtych filmach mieli fantazję, by przenieść akcję do miejsc mniej znanych (jak Petra), a tu klisza na kliszy. Ale za to jest Krasinski, ciacho przecież, i parę niezłych linijek dialogu.

Skończ z tymi kłamstwami (Arrête avec tes mensonges)

Film opowiada o znanym pisarzu, który po latach przyjeżdża do swojego prowincjonalnego francuskiego miasteczka, a okazją jest promocja jego książek. Powszechnie wiadomo, że jest gejem, więc musi słuchać zapewnień lokalnych oficjeli, że nam to wcale nie przeszkadza. Równolegle zapoznajemy się z wydarzeniami z jego szkolnej młodości, a bardziej dokładnie z przebiegiem szkolnego romansu, który podówczas był trzymany w tajemnicy. Na planie współczesnym nasz autor spotyka syna swojego niegdysiejszego kochanka, który - jak się wydaje - chce poznać prawdę z przeszłości, ale nie ułatwia pisarzowi w rozmowach, bo zdaje się coś wiedzieć, ale nie ma pewności. Trudno przecież tak po prostu wywalić prawdę, że „kochałem twojego ojca - i to z wzajemnością”. Miłe dla widzów jest to, że wszystko zostanie wyjaśnione, nawet żal, że nie zostawili jakiejś tajemniczki lub niedopowiedzenia. Jak się dowiemy, nasz bohater opuścił rodzinne miasto dla Paryża (i Los Angeles), gdzie dużo łatwiej było być gejem. Tymczasem okaże się, że bliska mu wiekowo osoba nie wyjechała i miała odwagę żyć w związku jednopłciowym. Wychodzi na to, że nasz bohater nie był znowu tak wielkim bohaterem.

Makbet (balet w Operze Śląskiej)

Jako akompaniament wykorzystano muzykę Verdiego z różnych dzieł, nie tylko z opery o tym samym tytule. Włączyli w to nawet instrumentalną wersję Dies irae - no słusznie, skoro to balet, ale polecam jednak wersję z chórem. Verdi zapewne by się zdziwił, że taki balet zrobili. Balet jest bardzo przyjemną dla oka formą sztuki, zwłaszcza kiedy można podziwiać zgrabne męskie lub żeńskie ciała w ruchu. Pod tym względem spektakl nie zawiódł. Zawiódł za to pod innym względem, o którym nawet nie powinienem wspominać, bo ta porażka jest organicznie wpisana w balet. Przypadkiem pamiętam parę cytatów z Szekspira, których nie sposób przekazać żadnym piruetem, żadnym gestem ręki, żadnym pas de deux. Prosiłem miłe osoby towarzyszące, by mi odtańczyły, że „życie jest to opowieść idioty, pełna wrzasku i wściekłości, nic nie znacząca”, co gdzieś musiało być w tańcu oddane. Nie odtańczyły. Całkiem niedawno przeczytałem parę uwag Settembriniego o treściowo ułomnym przekazie, który niesie muzyka. Oj, balet też. W myślach przeprowadziłem taki oto eksperyment: na widowni sadzamy pięć osób nie znających szekspirowskiego oryginału, a po spektaklu pytamy, o czym była ta historia. Mogłoby wypaść ciekawie.

Eurowizja 2025

Jakież to przykre, że tak wiele racji miała Szymborska pisząc Dzieci epoki. Czy z okazji Eurowizji możemy naprawdę być „zjednoczeni przez muzykę”? Z jakiegoś powodu nie chcemy się jednoczyć z Białorusią i Rosją, ale Izrael jest ok. Kolejny rok mamy słonia w salonie i chyba w końcu zaczyna nam lekko przeszkadzać. JJ, zwycięzca Eurowizji, nawet miał tyle odwagi, żeby zauważyć problem, ale władze Austrii od razu sprostowały i przeprosiły. Podobnie Niemcy nie widzą możliwości wykluczenia Izraela, co podsumuję smutnym w sumie przekąsem, że wspieranie ludobójstwa jest zgodne z tradycją obu krajów. Teraz już przejdę do samej Eurowizji.

Kto był najbardziej pokrzywdzony w półfinałach?
Belg ze znakomitym, rytmicznym, dyskotekowym kawałkiem.

Kto otrzymuje nagrodę od śliniących się starych gejów?
Półnagi Ormianin, który wyglądał, jakby właśnie wyszedł spod naprawianego samochodu z przeciekającymi przewodami olejowymi.

Kto otrzymuje nagrodę imienia Miecia Szcześniaka?
Szwajcarka z najnudniejszą piosenką Eurowizji.

Kto powinien zwyciężyć, gdybym ja o tym decydował?
Albania z ich finezyjnym akompaniamentem.

Jakie tendencje były widoczne lub wkurzające?
Za dużo diw, również dużo utworów z łamanym rytmem, na przykład piosenka Szwajcarki na dziesięć sekund zamieniła się w skoczne tango, a najbardziej irytujący w tym względzie byli Ukraińcy.

Jak oceniam oceny jury i publiczności?
Tu chyba jest najwięcej polityki. Przedziwnie wygląda ten sukces Izraela. Zgadzamy się z Kwiatkiem, że należy skasować głosowanie przez aplikację, bo tu może być najwięcej nadużyć z manipulowaniem przy IP. Oczywiście najciekawsze są przypadki, w których występujący dostają zero punktów od publiczności, co przydarzyło się Szwajcarce wysoko ocenionej przez jury. Również Wielka Brytania kolejny raz dostała zero, nawet mi szkoda tych dziewczyn, bo aż takie denne nie były.

A co myślę o polskim występie?
Trudno mi się zdystansować, ale przyznaję, że show zrobili świetny i chyba po raz pierwszy nie bali się pokazać skąpo ubranego baleciku mieszanego. To raczej nie była wygrywająca piosenka, ale wydaje się mocno niedoceniona przez jury. Zgodziłbym się za to oceną publiczności (siódme miejsce).

Na kogo jeszcze warto było zwrócić uwagę?
Na folkowe Łotewki i Tommy'ego z Estonii z najzabawniejszym występem. Bardziej to był kabaret niż prawdziwa piosenka, ale zaszedł wysoko. Całe szczęście, że Szwedzi, podobno wysoko notowani w zakładach, wypadli dość słabo.

Babcie (Nonnas)

Gdyby nie okoliczności, raczej nie obejrzałbym filmu o facecie, który otrzymał spadek i postanowił otworzyć włoską restaurację na Staten Island (chyba), w której jako kucharki zatrudnił autentyczne włoskie babcie (jedna z nich okazała się mało włoska, ale to nic). Wspierają go przyjaciele, a biurokraci rzucają kłody pod nogi. W biznes wchodzi również Susan Sarandon, co ma przyciągnąć widzów. Nie da się ukryć, że babka ma charyzmę i bez niej film mógłby być klapą. Jeśli nie liczymy na wątki sensacyjne, film jest jak najbardziej okej. Z pewnym zastrzeżeniem: twórcy widząc, że historia mogłaby być mało dramatyczna, do granic absurdu przeciągają moment, w którym rozstrzyga się los źle prosperującej restauracji. Już zaczęliśmy sobie wyobrażać, że interes trzeba będzie zwinąć, właściciel z babciami przeżyją srogie życiowe rozczarowanie, popadną w alkoholizm i seksoholizm i zagłosują na Trumpa.

Pierwsza zmarszczka (Opera Krakowska)

W omówieniach pisze się o „zapomnianym” dziele Teodora Leszetyckiego. Można przypuszczać, że słusznie zostało zapomniane i może nie warto do niego wracać tym bardziej, że to opera komiczna. Niedawno słyszałem kogoś argumentującego, że komedie Szekspira zestarzały się gorzej niż jego tragedie. Jeśli opera Leszetyckiego nas rozbawi, to tylko przez współczesne wtręty, na przykład wtedy, gdy rozmowa ze służącą przechodzi płynnie w stosunek seksualny. Wątpię, że ktoś szczerze ubawi się głupiutką intrygą, w której służąca pomaga swojej pani znaleźć kandydata na męża. Dylematy są poważne, bo czy wypada wyjść za wicehrabię odrzucając generała? Są momenty niezłe muzycznie, kiedy przyszła mężatka waha się, komu oddać rękę, po czym uświadamia sobie i nam, że szczęście polega na byciu kochaną. To nic, że przy okazji wspięliśmy się na wyżyny banału. Do samej inscenizacji zastrzeżeń nie mam, scenografia jest niby uboga, ale wspomagana dobrymi multimediami, są baleciki damsko-męskie, a układ choreograficzny z wachlarzami z piór udał się znakomicie.

Jain - Makeba

Żebyście wiedzieli, co ja wpisywałem w wyszukiwarce, żeby zlokalizować to nagranie...

niedziela, 11 maja 2025

I'm still here (Ainda Estou Aqui)

Jesteśmy w początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, w Brazylii rządzi wojskowa junta. Lekko mnie przytkało, bo - zakładając, że wizja jest zgodna z ówczesnymi realiami - widzimy kraj zaskakująco nowoczesny, młodzież zainspirowana ruchem hippisów urządza sobie nocne przejażdżki samochodem filmując je poręczną kamerą. Może i w Polsce tak było, ale jeśli już - na taki styl życia stać było nieliczne jednostki. I być może właśnie takie brazylijskie jednostki widzimy na ekranie. Jest beztrosko, z domu w Rio de Janeiro na plażę jest tylko parę kroków. Głowa rodziny to były deputowany Rubens Paiva, postać autentyczna. Pewnego dnia ponurzy faceci z bronią zjawiają się w domu Paivów i zabierają Rubensa na przesłuchanie. I tyle go widziano. We wcześniejszych scenach sportretowano go jako idealnego ojca gromadki dzieci (najstarsza córka jest już prawie dorosła) - trochę zbyt przysłodzili. Któż nie chciałby mieć takiego ojca? Dlatego jego zniknięcie jest wielkim ciosem dla całej rodziny. Większa część filmu jest opowieścią o żonie Eunice, która się nie poddała i stawiała opór juncie. Tak przynajmniej słyszałem przed seansem, bo jeśli była to ważna postać ruchu oporu, to nie do końca rozumiem czemu. Nie była to persona na miarę Aung San Suu Kyi w Birmie. A jeśli była - to z filmu się tego nie dowiemy. Film jest ekranizacją książki napisanej przez syna Eunice, który wskutek wypadku w wieku lat 20 stał się tetraplegikiem, ale po intensywnej terapii odzyskał władzę w rękach. O tym też napisał książkę. Ogólne wrażenie po seansie jest dobre, choć znowu nie całkiem rozumiem, za co dali filmowi oskara. Mam wrażenie, że zagrała anty-Trumpowa idiosynkrazja, która byłaby całkiem uzasadniona w politycznych komentarzach, ale nie w ocenie wartości artystycznej dzieł filmowych.

Rodzaje życzliwości (Kinds of Kindness)

Wiedziałem dobrze, że Yórgos Lánthimos to nie jest facet, który zrobi normalny film. Jego Faworyta mnie zmęczyła, ale Biedne istoty - zachwyciły. Film składa się z trzech epizodów, w zasadzie fabularnie nijak ze sobą nie związanych poza tym, że we wszystkich częściach występuje ta sama drugoplanowa postać nazwana R.M.F. Pierwsza opowieść to historia o facecie totalnie kontrolowanym przez szefa, druga - o mężczyźnie, którego żona wraca z wyprawy na Pacyfiku, po dłuższej nieobecności bez żadnych wieści. Trzecia, w pewnym sensie najdowcipniejsza, opowiada o pewnej sekcie, która ma swoją metafizyczną agendę. Metafizyka to taka radosna twórczość, która w sumie sprowadza się do żonglerki niemożliwymi do weryfikacji postulatami, więc skąd moglibyśmy wiedzieć na pewno, że jacyś realianie czy sekta Gałęzi Dawidowej nie odkryli czystej prawdy? Mały spojler: dowcip polega na tym, że sekta z filmu głosiła prawdę. Wszystkie trzy części są mocno psychiatryczne, a najbardziej druga, w której dochodzi do krwawych ekscesów. Niewątpliwą zaletą filmu jest nieprzewidywalność, czyli odejście od schematów fabularnych. Czy to odejście jest wycieczką w rejony atrakcyjne? Powiedziałbym, że tak, ale jednorazowo. Yórgosie, nie próbuj tego powtarzać. Poza tym zwróciłem uwagę na niesamowite chóry Jerskina Fendrixa w ścieżce dźwiękowej. Film nie powiela stereotypów kina niezależnego, nie ma tych dłużyzn, kiedy ona patrzy, zegar tyka, kropla wody spada w zlewie - i już minął kwadrans filmu. W tym filmie jest suspens - dziwny, ale jest.

Czarodziejski flet w Breslau (Opera Wrocławska)

Jednym z moich marzeń było usłyszenie arii Der Hölle Rache na żywo. Spełnione. Aria jest wyczynowa, nie mam większych zastrzeżeń do jej wrocławskiego wykonania, choć na moje ucho orkiestra trochę pomogła diwie lekko zwalniając przy staccato. Moje ulubione wykonanie do obejrzenia w jutubie to wersja Cristiny Deutekom. Jak wiemy, Czarodziejski flet to nie opera, lecz śpiewogra, z licznymi monologami podawanymi bez muzyki (w przeciwieństwie do recytatywów, które zwykle są po prostu nużące). We Wrocławiu wszystkie je wycięto i wstawiono komentarze inspirowane kryminałami Krajewskiego. I wyszło, że Królowa Nocy to burdelmama, Sarastro to nawrócony bandzior itp. Syfilityczny półświatek - to oglądamy na scenie. Jeśli chodzi o realizację tej wizji, nie zgłaszam zastrzeżeń. Wolałbym jednak wcześniej obejrzeć spektakl zrealizowany po bożemu, Czarodziejski flet jako baśń, wprawdzie niezbyt składną, ale jednak baśń. Mam więc jeszcze jedno marzenie. Na koniec myśl zaczerpnięta z libretta: mężczyzna powinien kierować sercem kobiety ku rozsądkowi. Urzeka nas idea serca przepełnionego rozsądkiem, nawet jeśli to serce kobiece.

Godzilla Minus One (Gojira Mainasu Wan)

Podobno jest jednoznaczna wykładnia tytułu (polecam przyjrzeć się transkrypcji japońskiej), ale będę trzymał się swojej: wracamy do źródeł, a ten film mógłby w zasadzie być prequelem pierwszego filmu o Godzilli. Miałby więc numer minus jeden. Film obejrzałem z powodu ciepłej oceny krytyków i widowni. To dziwne, bo filmy o potworach rzadko kiedy nawet są zauważane. Obejrzałem i zgadzam się. Akcja toczy się w ostatnich dniach drugiej wojny i parę lat po niej. Główny bohater to Shikishima, niedoszły kamikadze, który stchórzył w sytuacji, kiedy jego poświęcenie nie miałoby już żadnego sensu. Wraca do rodzinnego Tokio, wielkiego gruzowiska po konwencjonalnych bombardowaniach i próbuje ułożyć sobie życie na nowo. Mógłbym tak jeszcze długo pisać o życiowych udrękach Shikishimy bez wspominania Godzilli, bo wiecie co? Mogłoby jej nie być, a nadal byłby to ciekawy film przy założeniu, że wycięty potwór zostałby zastąpiony innego rodzaju niebezpieczeństwem, co dałoby okazję Shikishimie do popisów odwagi. Jako pacholę uwielbiałem te wszystkie Godzille, Mechagodzille, Gigany itp. Później miałem przerwę, bo być może artyści z Toho wzięli sobie dłuższy dłuższy urlop. Parę lat później zdarzyło mi się widzieć kolejny monster movie, chyba był to Superpotwór - film, który należałoby raczej zaliczyć do monster porn, bo chodziło w nim głównie o to, że jakieś potwory ścierały się ze sobą, podczas gdy fabuły prawie nie było. I co? Tu proszę sobie wpisać parę wulgaryzmów, najlepiej odnoszących się do organów z prawdziwego porno. To nie działa. Zauważmy przy okazji, że sceny seksu pokazywane w zwykłych filmach fabularnych robią często mocniejsze wrażenie niż czyste porno, choć przecież pokazywane są tylko umownie. Wniosek: żeby filmowe potwory robiły wrażenie, musimy choć trochę wciągnąć się w perypetie bohaterów ludzkich. To zdecydowanie udało się w Godzilli Minus One. Sama Godzilla jest zanimowana świetnie, a jak rozwala Tokio, to wierzymy, że demoluje prawdziwe budynki, a nie makiety w studiu, nawet jeśli wiemy, że to wszystko jest CGI. Poza tym jednak jest to stworzenie dość bajkowe (czego tu nie uzasadnię), więc ta staranna animacja ma posmak jednorożca w atlasie anatomicznym dla weterynarzy. Na koniec wspomnijmy o kolorycie japońskim, który przejawia się w osobliwym (dla nas) zachowaniu Shikishimy, który chcąc zaznaczyć, jak bardzo zależy mu na pozytywnej decyzji urzędnika, wali czołem o pulpit biurka.

poniedziałek, 21 kwietnia 2025

Chłopiec i czapla (君たちはどう生きるか)

Na początku ostrzeżenie: film jest animowany. Filmy animowane to coś, co nas przeraża. A co przeraża nas w filmach animowanych? Wielkie oczy na twarzach z anime? To też, ale najbardziej poważne ryzyko infantylizmu. W tej japońskiej animacji oczywiście mamy obowiązkowe wielkie oczy. A infantylizm? - tego nie umiem rozstrzygnąć ostatecznie. Tytułowy chłopiec to Mahito, który po śmierci matki w czasie II wojny razem z ojcem przenosi się na wieś do ciotki Natsuko, młodszej siostry matki. Tatuś bardzo szybko uporał się z żałobą, bo Mahito już niedługo będzie miał rodzeństwo, owoc związku ojca z ciotką. Trzeba przyznać, że ciotka Natsuko jest miła i naprawdę stara się zastąpić chłopcu matkę. W pobliżu nowego domu Mahito stoi tajemnicza wieża, która okazuje się portalem do alternatywnego świata. Po paru zwrotach akcji do tego świata trafia Natsuko, a ponieważ nie wraca, Mahito wyrusza na wyprawę ratunkową z czaplą jako przewodnikiem. Tu następuje główna część filmu, która jest czystą grą wyobraźni wyzwoloną z wszelkich reguł, coś jak dramaty Witkacego, gdyby omawiać je jako dzieła fabularne (to niestety pamiętam z liceum). Jesteśmy w rejonach zbliżonych do dadaizmu, o którym Achmatowa miała rzec: to nie wolność, to dowolność. Widzowie Odysei kosmicznej Kubricka podobno chodzili na seanse na haju, jakieś zioło mogłoby nam z pewnością pomóc w tym przypadku. Bez psychoaktywnie wspomaganego dystansu widzimy problemy z tym innym światem. Pal sęk, że fabuła ma nieciągłości, ale pomyślmy chwilę o tych wara-wara, duszkach, które mają się narodzić w naszym zwykłym świecie. Część z nich się nie narodzi, bo trafią do żołądków pelikanów, a poza tym ich świat jest kruchy i zagraża mu zagłada. Więc gdyby do niej doszło, to co? Dzieci będą się rodzić bez wara-wara? Nie można odmówić twórcom talentu do portretowania przepięknej japońskiej przyrody, ani też zarzucić, że lubią ptaki, które nie są pozytywnymi bohaterami opowieścią - nawet czapla bywa dziwnie pokrętna. Postanowiłem z pomocą AI stworzyć fantazyjną opowiastkę bez reguł. Oto ona. Pomijam wstęp, w którym razem z AI ustaliłem, że Dziaberłak jest dinożarłem.

Dziaberłak i zając w futrze z królika

Głęboko w Zawiłych Lasach, gdzie mgła wije się niczym stara melodia, żył Dziaberłak—stworzenie wielkie, lecz delikatne. Wśród leśnych istot krążyły o nim ponure opowieści, mówiące, że jego oczy płoną jak żar i że potrafi połknąć drzewo jednym kłapnięciem szczęki.

Jednak prawda była inna. Dziaberłak był samotny, bo nikt nie próbował poznać jego łagodnej natury. Każdego dnia wzdychał ciężko, wylewając ciche łzy w jeziorze, które przez lata przybrało barwę bursztynu od jego smutku.

Pewnego ranka, gdy znów siedział nad brzegiem, usłyszał rytmiczne tup-tup-tup. To był zając w futrze z królika, który dumnie kicał po ścieżce. Jego futro było puszyste, starannie przycięte, a pod nim skrywała się nieco niepewna dusza.

— Cześć, Dziaberłaku! — powiedział zając, siadając obok.
— O-o mnie mówisz… bez strachu? — zdziwiło się stworzenie.
— A czemu miałbym się bać? Każdy potrzebuje przyjaciela. A ja wiem, jak to jest, gdy inni dziwnie patrzą.

Dziaberłak spojrzał na zająca z wdzięcznością. Tego dnia nie płakał—jego łzy zostały zastąpione ciepłem nowej przyjaźni. Od tamtej pory obaj przemierzali Zawiłe Lasy razem: stworzenie łagodne, lecz niezrozumiane, i zając w futrze, którego nikt nie przymierzył.

Zając w futrze z królika i Dziaberłak wędrowali przez Zawiłe Lasy, aż dotarli do lustrzanej bramy. Gdy ją przekroczyli, znaleźli się w krainie pełnej czerwonych róż, w której karty do gry maszerowały w doskonałym szyku.

Na środku tej dziwnej krainy stała Królowa Kier, spoglądając na nich surowym wzrokiem. Jej czerwona suknia falowała jak płomień, a oczy błyszczały determinacją.
— Kto śmie zakłócać mój ogród?! — zawołała.

Zając zrobił ukłon, poprawiając swoje futro z królika.
— Wasza Królewska Mość, przyszliśmy szukać przyjaźni, nie kłopotów!

Królowa zmarszczyła brwi.
— Przyjaźni? W moim królestwie liczy się tylko porządek!

Ale Dziaberłak, który przez lata znał smutek odrzucenia, zrobił krok do przodu.
— Każdy potrzebuje przyjaciół. Nawet królowa. Czyż nie jest samotnie rządzić wszystkim, ale nie mieć z kim podzielić się radością?

Na chwilę zapadła cisza. Karty przestały maszerować. Królowa Kier spojrzała na nich uważnie.
— Hmm… Może masz rację, stworze dziwaczne. Może nadszedł czas, by w moim królestwie znalazło się miejsce dla przyjaźni.

Czyżby serce Królowej Kier zaczęło mięknąć? Może czerwona barwa jej ubrań już nie symbolizowała gniewu, lecz… odrobinę ciepła?

Wtem zza krzewu róż wyłonił się Telemach i wypowiada te słowa do Królowej…
— Idź do krosien, niewiasto!

Królowa zmarszczyła brwi.
— Jak śmiesz mówić mi, co mam robić?!

Telemach, nieco zbity z tropu, poprawił tunikę.
— To… to tradycyjne słowa, wypowiedziane w ważnym momencie historii!

Zając w futrze z królika i Dziaberłak spojrzeli po sobie, czując, że atmosfera staje się napięta.

Królowa Kier uniosła berło.
— W moim królestwie nie ma krosien! Są tylko karty, róże i rozkazy!

Dziaberłak, chcąc załagodzić sytuację, chrząknął.
— Może zamiast krosien… herbata?

Królowa zawahała się.
— Herbata?

Zając w futrze z królika pokiwał głową.
— Tak, herbata. W końcu każda królowa zasługuje na chwilę odpoczynku.

Czyżby Telemach właśnie uniknął gniewu Królowej Kier? Może zamiast konfliktu, wszyscy usiądą do stołu i rozpoczną nową, niezwykłą rozmowę…

Gdy Dziaberłak, zając w futrze z królika, Telemach i Królowa Kier ruszyli przez most, ich rozmowa o herbacie została brutalnie przerwana. Na środku kamiennej przeprawy stał Gandalf, jego płaszcz powiewał na wietrze, a laska wbita w ziemię emanowała mocą.

— You shall not pass! — zagrzmiał, a echo odbiło się od mglistych wzgórz.

Zając poprawił futro, nieco zdezorientowany.
— Ale… my tylko chcemy napić się herbaty.

Dziaberłak, który nie lubił konfliktów, chrząknął.
— Czyżbyś miał coś przeciwko spokojnej herbacie, Gandalfie?

Telemach, który wciąż miał w głowie swoje słowa o krosnach, spojrzał na czarodzieja z powagą.
— Czy to próba? Czy mamy udowodnić naszą wartość?

Królowa Kier uniosła brew.
— A może po prostu jesteś zazdrosny, że nie dostałeś zaproszenia?

Gandalf zmrużył oczy.
— Hmm… Herbata, powiadacie?

Czyżby czarodziej miał się złamać? Może zamiast blokować przejście, dołączy do niezwykłej herbacianej uczty? A może czeka ich jeszcze większa próba?

Ledwie Gandalf zaczął rozważać propozycję herbaty, niebo nagle pociemniało, a z oddali rozległ się przeraźliwy szum skrzydeł. Latające Małpy opadły na nich jak burza, chwytając ich pazurzastymi łapami i unosząc w powietrze.

— Ale my tylko chcieliśmy napić się herbaty! — wykrzyknął zając w futrze z królika, machając łapkami w powietrzu.

— Nie czas na herbatę, czas na Zieloną Wiedźmę! — zapiszczała jedna z małp, ściskając Telemacha za tunikę.

Dziaberłak, choć był wielki i potężny, nie był przyzwyczajony do latania. Machnął łapami bezradnie, starając się nie patrzeć w dół na znikający most. Królowa Kier natomiast wyglądała na bardziej zirytowaną niż przestraszoną.

— Niech ktoś mi wyjaśni, dlaczego nie mogę spokojnie rządzić królestwem bez bycia porywaną?!

Wkrótce dotarli do zamku Zielonej Wiedźmy, którego wieże lśniły złowieszczym, szmaragdowym blaskiem. Brama otworzyła się bezszelestnie, a na szczycie schodów stała sama Zielona Wiedźma, z cienkim uśmiechem na twarzy.

— Widzę, że los przyprowadził mi ciekawych gości… — powiedziała melodyjnym, lecz groźnym tonem.

Czy przybysze mają szansę na ucieczkę, czy Zielona Wiedźma ma dla nich inne plany?

— Chcieliście herbaty? No to proszę—herbata jest! Ale zamiast jej kosztować, będziecie nią czyścić moje podłogi!

Małpy pospiesznie zaczęły wnosić gigantyczne kubły pełne parującej herbaty, z których unosił się zapach czarnej esencji, zmieszanej z czymś podejrzanie szmaragdowym.

Dziaberłak spojrzał na zająca w futrze z królika.
— Nie tak wyobrażałem sobie herbacianą ucztę…

Zając machnął łapką.
— Nie ma co narzekać. Moje futro potrzebuje odświeżenia, a zapach Earl Grey jest całkiem przyjemny.

Telemach, który był przyzwyczajony do heroicznych wyzwań, chwycił pierwszy kubek i teatralnie wylał herbatę na marmur. Królowa Kier, wciąż nieprzyzwyczajona do takiej gościnności, ścisnęła berło i przewróciła oczami.
— Sprzątać herbatą? Co za absurd!

Wiedźma zaśmiała się złowrogo.
— To dopiero początek. Jeśli dobrze wyczyścicie posadzkę, może… MOŻE dostaniecie kubek do picia.

Ale czy bohaterowie zamierzali podporządkować się absurdalnemu rozkazowi? Czy mieli inny plan? Może Dziaberłak, jako istota tajemnicza, znał sposób na odwrócenie sytuacji?

Tak oto kończy się ich niezwykła podróż—nie heroiczną ucieczką, nie zwycięstwem nad złowrogą Wiedźmą, lecz niekończącym się szorowaniem posadzek herbatą. Zając w futrze z królika, Dziaberłak, Telemach i Królowa Kier znaleźli swoje miejsce w szmaragdowych korytarzach, gdzie parująca herbata stała się ich codziennością.

Czy byli nieszczęśliwi? Może nie. Może w końcu odnaleźli w tym pewien rytm, rodzaj spokoju, a nawet… dumy z lśniących podłóg. Może Anandariszi, choć nie pomógł im uciec, nauczył ich akceptacji losu.

A może ktoś, kiedyś, przyjdzie i odmieni ich przeznaczenie? Ale na razie—herbata czeka.

Opera! (The Opera!)

Być może maksymą słusznie podsumowującą film powinno być: jeszcze nigdy nie zrobiono tak wiele dla tak niewielu. Seanse filmowe były rzadkie, a nawet niektóre kasowano po ogłoszeniu. Pójście na ten film do kina to sposób na potwierdzenie własnej przynależności do duchowych elit lub - prostacko rzecz ujmując - sposób na nakarmienie swojego wewnętrznego snoba. Mój snob nie jest aż tak wygłodniały, obejrzałem już wystarczająco wiele spektakli operowych, by osiągnąć coś w rodzaju rozeznania w temacie w stopniu podstawowym. Nie musiałbym więc iść na film, który - jak mi się słusznie wydawało - będzie zlepkiem znanych operowych hitów z pretekstową fabułą, w której Orfeusz udaje się do Piekła, a raczej Hadesu, aby wyprowadzić stamtąd ukochaną Eurydykę. Nie ma w tym krzty ironii, jesteśmy na antypodach opowieści z Offenbacha z udziałem tych samych postaci. Wedle mojej pobieżnej analizy aktorzy śpiewający w filmie naprawdę są profesjonalnymi śpiewakami operowymi, również śliczna ciemnoskóra Włoszka w roli Eurydyki. Poza tym mamy całkiem gwiazdorska obsadę, w której wyróżnia się Rossy de Palma, kobieta o urodzie tak oryginalnej, że określenie „szpetna” wydaje się eufemizmem. Między kolejnymi ariami pokazywanymi jako piękne teledyski mamy nawet dużo scenariusza z dialogami, bo to w końcu Piekło, gdzie są jacyś strażnicy i zarządcy. Prawie wszystko odgrywane jest na green screenie, co lekko nas zmęczyło. Ścieżka dźwiękowa z filmu to świetny zestaw dla początkujących zaznajamianie się z operą. Wśród pieśni jest The Power of Love Frankie Goes to Hollywood - nawet dobrze wypadło w tym zestawie. Z mniej spodziewanych rzeczy były hity barokowe: Lascia ch'io pianga Händla i Siam navi all'onde algenti Vivaldiego. Oczywiście ten seans to namiastka opery na żywo, ale nadal lepsza od standardowego odbioru na zwyczajnym zestawie domowego audio.

niedziela, 20 kwietnia 2025

Venom 3: Ostatni taniec (Venom: The Last Dance)

Kiedyś Tom przypakował do roli Bane'a i wówczas się w nim zabujałem. Mam taką umowę z Kwiatkiem, że jeśli kiedyś Tom stanie u drzwi naszego mieszkania i powie, że chce ze mną odbyć stosunek płciowy, to mam na to zgodę. W pierwszym Venomie Tom nadal bardzo mi się podobał, ale niestety na tym nie poprzestali. Kolejne Venomy przypominają opowiadanie tego samego dowcipu, a co gorsza, z niesmakiem zauważyłem, że Tom wydaje się bardzo zaangażowany w produkcję sequeli, bo nawet w scenariuszach grzebał. Nie wiem, czy słusznie mi się wydaje, że ten Venom jest lepszy od poprzedniego, bo może to być efekt niskich oczekiwań - jak wtedy, kiedy cieszymy się, że Grześ, lat pięć, dobrze gamę zagrał. Nie bardzo chce mi się wchodzić w szczegóły fabuły, że tam jakiś Knull spoza czasoprzestrzeni wysyła swoje mocno uzębione kreatury na poszukiwanie Kodeksu, który przypadkiem jest w posiadaniu Eddiego i Venoma. Bawi mnie, że w pierwszym filmie symbioza obcych z ludźmi kończyła się na ogół rozciapcianiem zasobu ludzkiego, a teraz kto tylko chce, może w pół sekundy dokonać zespolenia. Wydaje się, że tej fabuły nie można już ciągnąć, że pękła ta guma w majtkach, ale jest jeszcze mała furtka do kontynuacji w wersji sfeminizowanej. Marvelu, przysięgam ci, że prędzej skały będą fajdały, a ich kały śpiewały, niż obejrzę ten twój kolejny sequel.

niedziela, 13 kwietnia 2025

Brutalny upał (Brutální vedro)

Pierwsza myśl: chcemy tego towaru, czy to grzybki, czy zioło, który zażyli twórcy filmu. W wizji czeskiego mózgu na haju światu grozi zagłada, bo ku Ziemi zmierza kawałek Słońca, choć do prawdopodobnego zderzenia ma dojść dopiero za około 30 lat. Na razie jest lato i trwa tytułowy brutalny upał, więc wyrośnięty, czeski chłopiec w wieku około dwudziestki, nazwijmy go Irzynek (lepsze to niż Cypisek), chodzi cały spocony. Znajomi namówili go, żeby wpadł do nich do Štramberka, ale pociąg nie zatrzymał się na stacji, przez co Irzynek trafił do Pardubic. To wszystko brzmi werystycznie, realistycznie, ale nie, nie, Irzynek jest raczej dobrze znaną z literatury i filmu figurą podróżnika, któremu przydarzają się przypadki (jak Odyseuszowi, Dedalusowi lub szczęśliwemu Michaelowi). Gdybym się postarał, to znalazłbym w tej opowieści syrenę lub nimfę Kalipso, choć przyznam, że z Polifemem miałbym problem. Jasiu, widzę, że podnosisz rączkę. Tak, masz rację, omawianie tego filmu w kontekście arcydzieł to kompletne odjaniepawlenie. Ale to mnie właśnie w tym filmie urzekło: świat się rozpada, trzyma się na ślinę i słowo honoru, pociągi mijają stacje, wątek homo urywa się, zanim w ogóle się zaczął, facjata Irzynka zostaje brutalnie przemeblowana, do tego poświęcamy podejrzanie wiele czasu na ekspozycję nieistotnych postaci. W tym świecie nie ma miejsca na porządny, po bożemu zrobiony film. Więc powstał taki oto na miarę naszych możliwości. Zauważmy przy okazji, że w kontrze do poety Zagajewskiego, okaleczenie świata w Brutalnym upale nie wynika ze zbrodni wojennych i niegodziwości, bowiem jest wpisane w naturę świata zmęczonego swoim istnieniem. Metafizyczny ciarek przebiega mi w dół pleców.

sobota, 12 kwietnia 2025

Spartakus (balet w Operze Śląskiej)

Nie ukrywam, że liczyłem na wiele dorodnych męskich ciał w skąpych szatkach - i się nie zawiodłem. W każdym spektaklu w głównej roli występuje jeden z dwóch wykonawców, nam trafił się muskularny Brazylijczyk. Kobiety również występują w fabule, ale są dużo staranniej okryte. W paru momentach faceci dokonują cyrkowej sztuki unosząc partnerkę ponad swoją głową na wyciągniętej w górze ręce, z dłonią umieszczona na jej kroczu. Nawet były za to oklaski. Muzyka Chaczaturiana jest bardzo dobrze strawna, jeszcze nie przesadnie awangardowa, ale już nie całkiem klasyczna. Słychać te tony zbliżone do Tańca z szablami, choć to z innego baletu. Przedstawienie jest godne polecenia. Tu dodam ostrzeżenie: w Operze Śląskiej wystawiany jest Makbet Verdiego, ale w wersji baletowej. Ale bym się zdziwił, gdybym przypadkiem nie odkrył tego wcześniej.


Pozostając w temacie baletu zamieszczę tutaj niedawne moje odkrycie: balet czterech łabądków z Jeziora łabędziego został w chińskiej wersji przerobiony na akrobacje czterech żabek. Oto Guangzhou Military Performance Group (chiński balet wojskowy?).

Prawdziwy ból (A Real Pain)

To miło, że dwaj kuzyni postanowili wypełnić wolę zmarłej babci i odwiedzić kraj, w którym się urodziła i przeżyła ileś lat, zanim wyjechała do Ameryki. W tym przypadku przeżycie graniczyło z cudem, co mógłby powiedzieć o sobie każdy europejski Żyd, który ocalał z drugiej wojny światowej. Kraj, o którym mowa, to Polska. Miło mi zobaczyć, że nie zostaliśmy sportretowani jako patologiczni antysemici, choć z drugiej strony nie dano nam specjalnie powodów do zadowolenia. Polska to jakiś kraj z jakimiś ludźmi, którymi nie trzeba się zbytnio przejmować. Po tych wstępach można by pomyśleć, że to film martyrologiczny. Moim skromnym zdaniem - zdecydowanie nie. Wątkiem dużo ciekawszym od przeszłości babki jest obecna relacja między Benjim i Davidem, osobowościami skrajnie odmiennymi. David to całkiem zwyczajny facet, praca w korpo, żona, dzieci. Benji za to jest na przemian uroczy i bezpośredni, ale kiedy indziej niezwykle irytujący - to w momentach, w których nagle zaczyna mieć pretensje do bogu ducha winnych uczestników wycieczki. Normalny dorosły człowiek wie, że udział w takim przedsięwzięciu nie pozwoli przeżyć tytułowego prawdziwego bólu, jakiego doświadczali ludzie w czasie wojny. Normalny dorosły człowiek nie będzie więc protestował przeciw planowi trasy i komentarzom przewodnika, ale Benji - owszem. Nieco zaskoczyło mnie, że Culkin dostał oskara za tę rolę, ale w sumie nie zgłaszam zastrzeżeń. Warto wspomnieć, że Eisenberg, drugi z pary głównych aktorów, był pomysłodawcą i realizatorem filmu - bardzo mu się chwali, że nie przydzielił sobie tej drugiej, ciekawszej roli. Nie wiem jakie były kulisy przyznania mu polskiego obywatelstwa, bo zgodnie z tym, co napisałem wyżej, trudno byłoby mi to zinterpretować jako wdzięczność za pozytywny głos o Polsce w świecie. Jeśli polskie władze liczyły, że dzięki temu świat będzie patrzył na nasz kraj z podziwem, to z całym spokojem zapewniam je, że ani amerykański pies z kulawą nogą, ani spocona amerykańska mysz nawet tego nie zauważyli i nie zauważą.

piątek, 11 kwietnia 2025

Cassandro

Film ma walory poznawcze. W kraju Stany Zjednoczone Meksyku popularnym sportem jest lucha libre, coś w rodzaju MMA, w ramach którego na ringu stają przeciw sobie zawodnicy różnych kategorii, nie tyle wagowych, co deskrypcyjnych. Prawdziwe imię tytułowego bohatera to Saúl, który najpierw walczył jako rudo (czyli zawodnik stosujący brudne chwyty), ale po obrotach zdarzeń zdecydował się w końcu walczyć jako exótico, czyli odmieniec, a dokładniej zawodnik homoseksualny. W ten sposób powstała postać Cassandra, który w niedługim czasie osiągnął sukces, za którym przyszła sława. Tego rodzaju zawodnicy zaczęli się pojawiać już w latach pięćdziesiątych. I tu proponuję moment zadumy. W tych odległych czasach na naszym Zachodzie, mającym się za cywilizowany, byłoby to nie do pomyślenia. Podobno w Niemczech jeszcze w roku 2000 trzymano w więzieniu człowieka skazanego z nazistowskich paragrafów przeciw homoseksualistom. Saúl nie dlatego chciał unikać kategorii exótico, że krępował się przyznać publicznie do bycia gejem, lecz dlatego, że nie chciał być przypisany do grupy wiecznie przegrywającej. Postanowił złamać tabu i - stosując osobliwy styl walki - zaczął wygrywać (z siłą tysiąca motyli, jak to ujęto w zapowiedzi walki). Film ma charakter biograficzny, Cassandro istniał naprawdę. Jeśli wierzyć filmowi, miał kochającą matkę, nieobecnego ojca i kochanka, który na co dzień był wzorowym mężem i tatą (w tej roli ładny Raúl Castillo). W roli głównej Bernal, który jest dziwnie manieryczny, niby dorosły facet, a wydaje się nieco zbyt dziecinny. Posturą też niezbyt pasuje do boksera, jeśli mielibyśmy być przekonani, że jest zawodnikiem wygrywającym. Patrząc na kochanka Saúla, jak zwykle wspomnieliśmy o przypuszczalnym uwiedzeniu, czyli głównym czynniku propagacji homoseksualizmu według Ziemkiewicza i innych pato-mózgów. Czy zostałbyś heretykiem po uwiedzeniu przez heteroseksualistę? - zapytałem Kwiatka. Tak, odparł, gdyby miał rzeźbę, futerko i zarost, to czemu nie.

Konklawe (Conclave)

Umarł papież, więc kardynałowie zjeżdżają się z całego świata, aby wybrać nowego. Z dwóch znanych mi poglądów, pierwszy: opowieści o konklawe są czczym wymysłem, bo zebranych obowiązuje tajemnica, drugi: wiemy co nieco o przebiegu konklawe, wybieram ten ostatni, bo w tak dużej grupie zawsze znajdzie się ktoś skłonny do opowieści off the record. Jest możliwe, że Harris, którego powieść tu sfilmowano, dokonał rzetelnego wywiadu i opisał rzecz wiarygodnie, przynajmniej jeśli chodzi o procedury i protokół. Jeśli rzeczywiście każdy kardynał oddając tajny głos musi wypowiedzieć formułkę o tym, że oddaje głos na kandydata godnego papieskiego stolca, to szczerze współczujemy kardynałom uczestnictwa w bardzo nudnym zebraniu. Na szczęście dla widza tę nudę wycięto, a za to zobaczymy to, o co nam chodzi naprawdę - intrygi. Jeden z kandydatów fałszywie deklaruje, że wcale nie zależy mu na wyborze, inny płacze, kiedy jego rosnące szanse zostają pogrzebane, a kolejny głośno opowiada się za twardym konserwatywnym kursem, bo przywrócenie mszy trydenckiej to rzeczywiście wyczekiwana odpowiedź na bolączki współczesnego świata. Nie wiem jak komu, ale mnie te wszystkie podchody i fortele wydały się płaskie, jakby chodziło o wybór wójta. Lub wójcicy. Nie wspomniałem o wątku najważniejszym, który też ma zwieńczenie bardziej pasujące do obory niż bazyliki. Po tym marudzeniu jedno mogę przyznać: film nie nudzi, a dziwnie postarzony Fiennes daje radę. Amen.

OOP Saga

Zazwyczaj nie wspominam o filmach, których nie obejrzałem do końca, bo wydaje mi się to nieuczciwe. W tym wypadku robię wyjątek, choć nie dlatego, że każdy normalny widz po dziesięciu minutach powinien dać sobie spokój ze względu na amatorszczyznę tego utworu we wszystkich aspektach, z naciskiem na zdolności aktorskie obsady, dobranej zapewne spośród ludzi, których nie wzięto jako statystów do filmu klasy be. Główny mój powód, by wspomnieć o tym badziewiu, sprowadza się do obróbki ścieżki dialogowej filmu, czyli napisów, które firma Amazon wyprodukowała - jak się domyślam - za pomocą sztucznej inteligencji, która musiała być tutaj niezwykle sztuczna. Podobno kapitalizm to ustrój, w którym konsumentowi oferuje się towar najwyższej jakości w niskiej cenie. To oczywiście prawda z mocnym naciskiem na „podobno”. Załączam stosowną dokumentację.

Wujek Frank (Uncle Frank)

Narratorką jest Beth, która z całej swojej rodziny najbardziej ceni wujka Franka, choć ten niestety z rzadka odwiedza rodzinne strony, a pracuje na uniwersytecie nowojorskim jako wykładowca literatury. Możesz być kim tylko chcesz, Beth - usłyszała od wujka, wzięła te słowa do serca i wybrała się na studia do Nowego Jorku we wczesnych latach siedemdziesiątych. (Swoją drogą, wujek jest dobry w motywacyjne pierdolety.) Jak by się ta rada wujka miała do prawdy, którą szybko odkryła Beth? Frank jest gejem i od dziesięciu lat mieszka razem ze swoim partnerem, Saudyjczykiem Wallym (który ze spokojem łączy życie w grzechu z odmawianiem islamskich modlitw). Jeśli mógłby być, kim tylko chce, to czemu nie przykładnym mężem i ojcem? Wiem, czepiam się wyrwanych sentencji zamiast patrzeć na całość, ale wyjątkowo mnie irytują takie gówno-prawdy uchodzące za głębokie maksymy życiowe. Jasne już jest, czemu Frank wybrał życie z dala od rodziny. W Nowym Jorku nic specjalnego poza zabawnym epizodem z „chłopakiem” Beth się nie wydarza, ale niedługo potem przychodzi wiadomość o śmierci ojca Franka, a dziadka Beth. I tu zaczyna się właściwy dramat, który ma korzenie w latach czterdziestych. Jak opery były mydlane, tak dramaty bywają landrynkowe, a kto widział ten film, powinien wiedzieć, o co chodzi. No nie powiem, nawet się wzruszyłem, ale widać, że pod koniec poszło za szybko i za łatwo. Film warto obejrzeć choćby dla dwóch postaci: Beth i Wallego, któremu przyznaję oskara w kategorii aksamitny głos.

Bárbara

Podobno spodobała się ta pozycja subskrybentom outfilmu, a jest to społeczność, która nieraz zaskakuje mnie ostrością sądów. A przecież Bárbara jest momentami niezwykle amatorska, zwłaszcza na początku, kiedy postać tytułowa, emerytowana drag queen, nie potrafiąc pogodzić się z koniecznością zejścia ze sceny, napada na swych pracodawców i ucieka z wykradzioną walizką. Jej zawartość jest dla nich tak cenna, że natychmiast wyruszają w pościg. I o tym jest ten film. Bárbara podróżuje po prowincji bliżej nieokreślonego kraju Ameryki, jest ubrana w mało męskie szatki, ale nie jest w stanie ukryć tego, że jest facetem. Jej celem jest jakaś wyimaginowana Północ, gdzie ma zasłynąć jako gwiazda estrady. Takie kity wciska Sixtowi, przypadkowo napotkanemu młodzieńcowi, z którym będzie kontynuować podróż, a raczej ucieczkę. Z początku nic Sixta nie wiąże z mariconem, poza jego pieniędzmi - nie, nie o seks chodzi, ale o rzeczy jak najbardziej przyziemne, noclegi i jedzenie. Nadal jest amatorsko, ale nieco lepiej, kiedy bliżej poznajemy bohaterów. Wkrótce do pary przyłączy się świadoma swych powabów wiejska dziewczyna, postać zdecydowanie mniej sympatyczna. Zakończenie jest bardzo dramatyczne, ale nie zrobiło na mnie większego wrażenia niż obraz prowincji biednego, niemal pustynnego kraju, w którym gangi zastępują struktury państwowe. Być może chodzi o kraj produkcji filmu, czyli Wenezuelę, choć byłoby to dziwne, bo to nie jest kraj rządzony przez miłośników twórczej swobody.

czwartek, 10 kwietnia 2025

Queer

Niewiele mogę powiedzieć o tym, czy ta ekranizacja powieści Burroughsa dobrze oddaje jej charakter. Jej tytuł polski to Pedał, co brzmi chyba dużo mocniej niż angielski oryginał. Być może niesłusznie od książki odpychała mnie aura wódy i narkotyków, ale mam tak od czasów Zostawić Las Vegas, które zryło mi psychę. I jeszcze jedno: Burroughs to pisarz artysta, więc nawet jeśli w jego prozie są momenty, to - jak przypuszczam - trzeba się przedrzeć przez hektary średnio atrakcyjnych wynurzeń jak w Zwrotniku raka, który kiedyś czytało się z wypiekami, bo tam ktoś komuś członka dotykał (i to nawet nie był lekarz). W świecie pornografii dostępnej zawsze i wszędzie komu by się chciało czytać Millera? Z drugiej strony nie przesadzajmy, bo choć Queer bazuje na nastroju i klimacie, to zgrabne ciało młodego kochanka zdecydowanie pomaga nam przebrnąć przez dialogi meandrujące pośród pustkowia fabuły. Przy okazji omawiania filmu z kompetentną osobą poznałem określenie snooze fest. Główny bohater Lee mieszka w Meksyku, szczęśliwie dla niego nie musi martwić się finansami, chodzi do barów i okazjonalnie zalicza facetów. To się zmienia, kiedy spotyka Allertona, który, owszem, jest miły, ale znowu nie takie cudo. Ich związek jest daleki od typowego romansu, a bliższy układowi biznesowemu, choć w skrytości ducha Lee liczy na coś więcej. Z niejasnych powodów para wyjeżdża na południe, bo trudno za dobre wyjaśnienie przyjąć bełkot o telepatii, czy też podróżach w czasie, możliwych podobno po zażyciu właściwych substancji. Jeśli o chodzi o te podróże w czasie, to najtrafniejsze podejście do nich miał profesorek Nerwosolek, który prowadząc samochód zwykł mawiać do swojej asystentki: w czasie, kiedy podróżuję, mogłabyś mi poczytać gazetę, Entomologio.

wtorek, 1 kwietnia 2025

Pustka (Il vuoto)

Outfilm zapuszcza macki w ciemne rejony kinematografii, gdzie nawet Filmweb nie sięga. Rzeczywiście, film wygląda trochę amatorsko, przynajmniej sądząc po nadekspresyjnej grze aktorskiej, co jest o tyle zabawne, że filmowy Giorgio poważnie para się aktorstwem, a Marco uczęszcza na lekcje jako amator. Nie powinno dojść między nimi do romansu, skoro Marco ma dziewczynę, ale można przestać ją mieć i wtedy nie ma problemu. W ten oto sposób zobaczymy jedną z dziwniejszych scen łóżkowych, rozgrywających się w przeraźliwie białej scenerii, w czasie których nasza para tarza się pod prześwitującymi prześcieradłami. Później się okaże, że ta dziewczyna nie do końca była poinformowana o rozejściu z Markiem, więc następują komplikacje. Zasadniczy problem naszych czasów polega na strachu przed zawarciem bliższego związku z powodu możliwych, a raczej prawie pewnych cierpień, jakie przyniesie rozstanie. Czy te parę chwil uniesień warte jest przykrych następstw? Jeśli ktoś miałby szczęście jak Giorgio, mógłby przekuć ból rozstania w dzieło sztuki (tu performatywnej), jak Kochanowski śmierć Orszulki w Treny. Nie jest to niestety przypadek powszechny, większość z cierpiących miota się bezproduktywnie - ani obrazu, ani poematu, ani koncertu wiolonczelowego...

W pokoju obok (La habitación de al lado)

Bohaterkami są pisarka Ingrid i Martha, jej przyjaciółka z dawnych lat. Martha była korespondentką z rejonów działań wojennych, co zobaczymy w retrospekcjach. Ciekawe swoją drogą, czy ci zakonni geje pracujący jako wolontariusze na rzecz ofiar wojny to całkowite zmyślenie. Martha zapadła na raka, a rokowania są marne. W pewnej chwili zwraca się do Ingrid z osobliwą prośbą, a ta się zgadza. Jasne, że jest to okazja do wielu smutnych rozmów i wspomnień, których przeżywanie z dwiema kobietami wcale nas nie nuży. Choć to film anglojęzyczny, czyli nietypowy dla Almodóvara, jest tu wszystko, za co można go lubić. Specyficzna, melodramatyczna muzyka, żywe kolory i ciekawa historia z ważnym społecznym przesłaniem. Na pewno cenię ten film bardziej niż Matki równoległe. W rozmowie padło nazwisko Dory Carrington, malarki, która w czasach szalejącej awangardy miała odwagę malować niby to zwyczajnie, ale w swoistym stylu, który zapewne przypadł do gustu reżyserowi. Mnie zresztą też.

poniedziałek, 31 marca 2025

Anora

Wszyscy wiedzą, że to rzecz o pracownicy seksualnej, w której zabujał się ruski szczyl z rodziny nowobogackich. Miejsce akcji to jakiś Nowy Jork, choć to w sumie mało ważne. Dość długo musimy czekać, aż dojdzie do ślubu w czasie pobytu w Las Vegas - w sumie to fajnie, że się dobrze bawią, bez przerwy wciągają kokę, chlają i się ciupciają, tyle że to nie jest aż tak atrakcyjne dla widza. Potem następuje stanowcza reakcja rodziców, którzy nie życzą sobie mieć takiej synowej. Być może było jakieś pięć minut, kiedy Anora naprawdę wierzyła w odmianę swojego losu. Być może powinno nam się serce kroić, kiedy patrzymy na pękające mydlane bańki, jakimi okazały się nadzieje bohaterki. Nie kroiło się jednak, bo do akcji wkroczyły groteskowe bandziory, z profesjonalizmem na poziomie nowej amerykańskiej administracji. Mieliśmy tu trochę ubawu, ale nie aż tyle, żeby zaraz oskara przyznawać. Ale azorka moglibyśmy dać, a co tam.

Mickey 17

Bez wielkiej straty można by skrócić te wstępy do zasadniczej części filmu, w której statek kosmiczny wylądował na docelowej planecie zamieszkanej przez robakowate stwory. Planeta jest ekologicznie niedorozwinięta, bo nie zauważyliśmy żadnych innych form życia prócz tych, które jakimś cudem egzystują samotnie na lodowym pustkowiu. Nasz Mickey jest jednym z członków załogi, której przewodzi osobliwa para przywódców tak jakby religijnych, ale w ujęciu mocno groteskowym. To od razu budzi skojarzenie z wyprawą statkiem Mayflower do Ameryki. W tej wizji przyszłości opracowano sposób kopiowania człowieka z zapisanej matrycy, choć nie dotyczy to każdego. Mickey jest właśnie takim odtwarzanym z matrycy człowiekiem, którego bez żalu wysyła się na najbardziej straceńcze misje, bo przecież można go odtworzyć. Lekki mistycyzm polega na tym, że kolejne wcielenia Mickeya zachowują pamięć poprzedników. Nienawidzę umierać, mówi Mickey. Ów numer 17 odegra ważną rolę w historii podboju planety, choć miał niby słabe predyspozycje w zestawieniu z innymi wersjami siebie. Tak, te wersje różniły się między sobą, były mądrzejsze i głupsze, silne i słabe. Główna część fabuły to interakcje z obcymi, którzy okazują się nie być bezmyślnymi robakami. Czy urzekła nas ta historia? Jako komedia - not in the slightest, a jako sajens fikszyn - mniej więcej tak jak Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki, czyli nie wiem jak, bo nie czytałem.

Gośka* kupiła kożuch do samej Ziemi

Kupiła na targu w Nowym Targu, a potem wybrała się na Księżyc.
* imię zmienione

piątek, 28 marca 2025

Dla ciebie (Nata per te)

Oto historia wzięta z życia: włoski gej Luca zapragnął zaadoptować dziewczynkę Albę z syndromem Downa porzuconą w szpitalu przez jej rodzicielkę. Historia została przełożona na film, w którym Luka jest aniołem chodzącym po ziemi. Jedyne, co można by mu zarzucić, to uleganie emocjom, kiedy ścierał się z bezduszną machiną biurokracji, która odmawiała mu prawa do adopcji. Kolejny raz obserwujemy ten absurd najwyższych wymagań wobec kandydatów na rodziców adopcyjnych, których - na moje oko - nie spełnia połowa zwykłych rodzin (jeśli nie więcej). Zagadką jest ekonomiczna wolność Luki, który może sobie pozwolić na miesięczną przerwę w pracy w swoim domu na wyspie, który nabył jak? Z oszczędności odłożonych z pensji opiekuna osób niepełnosprawnych? Nie wygląda na spadkobiercę fortuny rodzinnej, może wygrał w totka? Gdyby mierzyć film kryterium ekonomicznego realizmu, to nie wypadłby najwyżej. Ale pamiętajmy, że to film o aniele, który niejedno wycierpiał, by osiągnąć cel. Na szczęście dla widzów nie wpadł na pomysł, by żyć w celibacie, więc był aniołem aktywnym seksualnie (nawet jeśli był pasywny).

Do Anny Blume - Kurt Schwitters

O kochanko mych dwudziestu siedmiu zmysłów,
kocham ci! – Ty twego cię ci, ja ci, ty mi.
– My?
To (zresztą) nie należy do rzeczy.
Kim jesteś, niepoliczona białogłowo? Jesteś
– – jesteś? – Ludzie mówią, jakoby byłaś, niech
mówią, oni nie wiedzą, co w trawie piszczy.
Nosisz kapelusz na nogach, a spacerujesz
na ręce, na rękach spacerujesz.
Halo, twoje czerwone suknie, rozpiłowane na białe fałdy.
Na czerwono kocham Annę Blume, na czerwono kocham ci! – Ty
twego cię ci, ja ci, ty mi. – My?
To (zresztą) należałoby włożyć w zimny żar.
Czerwona Blume, czerwona Anno Blume, co mówią ludzie?
Pytanie konkursowe:
 1) Anna Blume ma kota.
 2) Anna Blume jest czerwona.
 3) Jakiego koloru jest kot?
Błękitny jest kolor twoich żółtych włosów.
Czerwone jest miauczenie twojego zielonego kota.
Ty prosta dziewczyno w codziennej sukience, ty słodkie
Zielone zwierzę, kocham ci! – Ty twego cię ci, ja
ci, ty mi. – My?
To (zresztą) należałoby włożyć między rozżarzone węgle.
Anna Blume! Anna, a-n-n-a, skraplam twoje
imię. Twoje imię kapie jak miękki łój wołowy.
Czy wiesz, Anno, czy wiesz już o tym?
Można cię czytać także od tyłu, i ty, ty
najwspanialsza ze wszystkich, jesteś z tyłu taka sama
jak z przodu: „a-n-n-a”.
Łój wołowy kapie głaszcze mnie po plecach.
Anna Blume, ty kropliste zwierzę, kocham ci!

The Electric State

Wszyscy marudzą, to ja się posłusznie przyłączę. Gdyby to był przypadkowy film z przeciętnym budżetem, po obejrzeniu powiedziałbym, że miałem niezłą rozrywkę - mądre to nie jest, ale da się obejrzeć. Problem oczywiście jest z tym pompowaniem oczekiwań, coś jak ta pompka pana Kleksa, którą można było powiększać artykuły spożywcze (a one podobno po zjedzeniu wracały do zwykłych rozmiarów, więc Adaś musiał być wiecznie głodny). Napompowali, ale i tak wyszedł flak. Co nie zagrało? Zacznijmy od pomysłu głównego: jest to historia alternatywna, w której ludzie wytworzyli roboty już w latach sześćdziesiątych, a technologia była tak rozwinięta, że już niedługo potem roboty zaczęły się domagać praw dla siebie, wskutek tego doszło do wojny, po której roboty zamknięto w rezerwacie. Takie fabularne założenia już na wstępie irytują widzów dysponujących jedną lub dwiema szarymi komórkami. Następnie jest klisza na kliszy, źli okażą się dobrzy i vice versa. Tucci w roli złola wypadł okropnie, gra tutaj szefa firmy Senter, która opracowała technologię rozszczepiania osobowości: część ciebie może iść do pracy, a druga bujać w VR - kolejny niewiarygodny pomysł. Inny: cały system Sentera opiera się na mózgu jednego genialnego chłopca podłączonego do systemu. Film opowiada o perypetiach pewnej licealistki granej przez aktorkę w wieku kwalifikującym ją raczej do liceum zaocznego, po odchowaniu trójki dzieci. Jest jak zwykle przystojny i dowcipny Pratt, poza tym panna licealistka będzie postawiona w sytuacji dylematu moralnego typu problem wagonika: czy pozwolić na rozciapcianie mamusi, czy pięciu innych przypadkowych osób? Jakby podsumował to pewien nauczyciel, film jest za bardzo ąfą, żebyśmy byli pod wrażeniem jego budżetu.

poniedziałek, 24 marca 2025

Aida w Operze Krakowskiej

Dzieło zamówił u Verdiego wicekról Egiptu na otwarcie Kanału Sueskiego, ale premiera odbyła się dwa lata po. To jest jedna z tych oper, które można wystawić z rozmachem, dużo chórów, wartka akcja, egzotyczne miejscówki. To po prostu warto zobaczyć, bo trudno spartaczyć Aidę. Spektakl krakowski z pewnością nie jest spartaczony, choć widziałem w jutubach większy splendor w scenie marsza tryumfalnego - jednak opera na żywo robi znacznie większe wrażenie. Parę rzeczy mi się podobało, a jedna mniej. Świetna była scenografia, surowa, ale pomysłowa i majestatyczna. To zresztą już norma od paru lat w produkcjach pod nowym kierownictwem. Pomysł, aby nie doświetlać postaci scenicznych od przodu wydaje się dziwny, ale w scenach tańca ciemne sylwetki na jasnym tle dają efekt niesamowitości. Również kostiumy były udane, nieco udziwnione kreacje w złote prążki na pewno odbiegają od sztampy. Mniej podobały mi się zaczernione twarze wykonawców, jakby chcieli przekazać widzom sygnał: skupcie się na śpiewie i oprawie, nie na grze aktorskiej, która w tych warunkach traci jakikolwiek sens (ok, lekka przesada, pozostaje jeszcze gestykulacja). A śpiew? Jako laik zauważę, że ogólnie było dobrze, Radames brzmiał najmocniej, a zakochane w nim panie, Aida i Amneris, momentami słabiej, ale w wielu innych - imponująco. Opera miała przypomnieć o dawnej świetności Egiptu, co znowu nie tak jasno zostało oddane w libretcie. Egipski wódz kocha kobietę zagraniczną, a poza tym dał się głupio wmanewrować w oskarżenie o zdradę. Znalazłyby się może bardziej bohaterskie motywy w historii Egiptu. Swoją zgubę przypieczętował Radames rzucając w stronę Amneris, córki faraona, te oto dumne słowa:
L'ira umana più non temo,
Temo sol la tua pietà.
(Nie boję się już ludzkiego gniewu,
Boję się tylko twojej litości.)
Tu dodam ostrzeżenie, że ów rozmach, chóry i rydwan zwycięzcy są tylko w pierwszej części. W dwóch kolejnych mamy już typowe operowe farfocle namiętności. Na boku napomknę o motywie z egipskiej mitologii. Izyda wspomniana jest jako matka i żona (sik!) Ozyrysa, a w ikonografii zdarzyło się przedstawienie tej pary jako Izydy-ptaszka siedzącego na fallusie Ozyrysa. Doznałem takiej wizji: mitologia egipska przetrwała do dzisiaj i takie obrazki są omawiane na niby nieobowiązkowych lekcjach religii...

99 chłopaków Micaha Summersa (Adam Sass)

Jako stary dziad nie powinienem sięgać po literaturę z nurtu young adult, jak teraz modnie określa się literaturę młodzieżową. (Ten young adult to niby jakieś odkrycie ostatnich lat, a mnie się wydaje stare jak świat. Podobno ta moda już więdnie.) Mamy więc książkę o młodych dla młodych. Micah mieszka w Chicago, ma około 17 lat i poszukuje swojej pierwszej miłości. Tytuł nam zdradza, że chodzi o miłość do Księcia z Bajki, z czym w zasadzie nikt nie ma problemu - w sensie akceptacji homoseksualizmu. Tych 99 chłopaków to nie prawdziwi ludzie, z którymi Micah cokolwiek próbował, lecz fantazje przekształcane na rysunki publikowane w anonimowo sieci. Tak oto Micah stał się osobowością internetową. Pojawia się ten setny i wszystko wskazuje na to, że to będzie On. Co się później pociapcia i pokałapućka, to sami o tym sobie przeczytajcie, lub też olejcie, bo to zdecydowanie nie jest lektura obowiązkowa. Ja doczytałem i w sumie nie żałuję. Na boku rodzi się refleksja o obłudzie małżeństw zawieranych do grobowej deski, które rozlatują się po paru latach. Może warto byłoby uświadamiać młodym ludziom, że te ich śluby z miłości to tylko miła iluzja? Nikt tego jednak nie będzie nigdy robil i na tym polega prawdziwa potęga miłości.

Mumio - Welcome Home Boys

Mam dla Mumio dziwny komplement: przypominają mi Monty Pythona. To niby bardzo dobrze, ale Monty Pythona mogę oglądać z zachowaniem kamiennej twarzy, choć dobrze wiem, że to, co oglądam jest zabawne. Kabaret nie wywołujący śmiechu, to tak trochę słabe, ale nie jest tak źle, na skeczu z zupą śmiałem się szczerze i głośno. Spektakl jest nietypowy w tym sensie, że nie jest jedynie zlepkiem przypadkowych skeczy, lecz ma coś na kształt fabuły, w której dwaj bracia po śmierci ojca próbują w bajkowo-absurdalnej konwencji dotrzeć do matki uwięzionej w ogórku. Jeśli to dla kogoś zbyt wielka dawka purnonsensu, to tu stwierdzę, że skecze mogą się obronić bez fabuły (słyszałem na własne uszy). Inna rzecz w tym przedstawieniu jest całkiem niezwykła, a mam na myśli niezwykły zabieg multimedialny, o którym szerzej nie napiszę, żeby była szczypta suspensu.

Nosferatu

Po co chodzić na horrory, skoro przerażają mnie nie bardziej niż przepis na garum? W tym przypadku zdecydowały oczekiwania ponurego nastroju połączonego z wysmakowanymi ujęciami. Film nawiązuje do starego, przedwojennego Nosferatu - symfonia grozy. Jest to o tyle ważne, że nie mamy tu do czynienia z adaptacją powieści Stokera, mimo że sąd przed wojną przychylił się do żądania wdowy po Stokerze, by zniszczyć wszystkie kopie filmu jako plagiatu. Rzecz dzieje się w Niemczech w czasach gorsetu i melonika. Hutter, młody urzędnik kancelarii prawniczej, udaje się w podróż do hrabiego Orlocka („na wschód od Czech”), czyli wampira, który ma w planach opętać żonę Huttera, Ellen. Fabułą rządzą tajemnicze konieczności, przed którymi nie ma ucieczki. Między Ellen a Orlockiem wytwarza się specyficzna więź, mocno niezalecana przez wszystkich terapeutów i wszystkie terapeutki. Cóż, Orlock nie z tych mięczaków, co kładą się na kozetce. Jako porządny wampir nie znosi światła dziennego, ale w nocy nie ma na niego mocnych. Szczególną radość wywołała u nas akcja z udziałem dwóch słodkich dzieciątek, co miało tym bardziej przekonać Ellen, aby mu się oddała. W jakim stopniu film sprostał moim oczekiwaniom? W dość nikłym, bo ów artyzm kadrów okazał się oszczędnością światła, więc wygłodzone oko widza musiało zadowalać się w dużej mierze ciemnymi szarościami na czarnym tle. Nastrój był ponury w sam raz. A nieoczekiwanym plusem filmu okazał się wokalny występ Skarsgårda w roli Orlocka z jego przedziwną angielszczyzną. To oczywiście frajda tylko dla znających język, bo gdy mówił po rumuńsku (?), efekt był dużo słabszy. Podsumowując, powtórzę za JP2: nie lękajcie się Nosferatu.
The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger