Nie wiem po co ten tytuł

              

poniedziałek, 30 marca 2020

Celeste

Niespieszne tempo, nieoczywiste sytuacje, mało sensacyjne tajemnice o wielkim znaczeniu dla bohaterów. Używając sformułowania mojej polonistki, ta produkcja „ma nagromadzenie cech” dzieła uwielbianego przez krytyków. Sprawdzam... Na filmwebie nie ma ocen krytyków, więc stąd nie dowiem się, czy obejrzałem arcydzieło. To, że nie wczułem się w trudne położenie bohaterów, jeszcze o niczym nie świadczy, a w moim przypadku raczej przemawia za wybitnością filmu. (Tak to wygląda, jakbym się snobował na wielbiciela komedii o pierdzeniu, choć zdarza mi się zgadzać się z krytykami.) Historia jest prosta i dałoby się ją streścić w piętnaście sekund. Pasierb Jack przybywa do posiadłości swojej macochy Celesty, diwy operowej w stanie spoczynku, a różnica wieku między nimi nie jest taka wielka, bo zanim zmarł, tato nastoletniego wówczas Jacka wymienił jego mamę na model o dużo mniejszym przebiegu. Wątek długu u gangsterów jest w sumie nieistotny, za to jest okazja poobcować z dziką i niesamowitą australijską przyrodą, w której zanurzona jest posiadłość Celesty. Nie od rzeczy wspominam o obcowaniu, bo momenty były, choć w Para-męt Pikczers widzieli dużo lepszych (w Sfilmowanych najpewniej też). Aktorkę grającą Celestę można by pomylić z Charlize - nie tylko z wyglądu, rzekłbym nawet, że charyzma obu pań jest podobna, co proszę zinterpretować jako komplement dla Radhy Mitchell. Podsumowując, więcej widzę powodów niż przeciwwskazań, aby obejrzeć.

Złodziej i oszustka czyli Lying and Stealing

Nad tym filmem nie ma sensu długo się rozwodzić. Złodziej Ivan wchodzi w symbiotyczny układ z oszustką Elysą i razem realizują plan, który ma ich wyciągnąć z kłopotów. Nieszczęście Ivana ma charakter starotestamentowy, winy ojca spadają na synów i córki, a tu konkretnie chodzi o długi. Nasza para chce być uczciwa, ale źli ludzie stoją im na drodze. Z filmu wyszedł półprodukt, niewiele jest oryginalności w fabule, ale wtedy można podciągnąć w dialogach lub narracji. Chyba nawet próbowali i gdyby im wyszło, to mielibyśmy słabszy film Guya Ritchiego. A tak, no cóż, dostaliśmy tylko chińską podróbkę. (To nie jest to, w czym dobrzy są Chińczycy.) Na osłodę był milusi Theo James w roli Ivana oraz Ratajkowski w roli oszustki. Tak urzeczywistniany jest rządowy plan przejęcia Hollywood metodą salami.

Bajecznie bogaci Azjaci czyli Crazy Rich Asians

Trzydzieści milionów wydali na tę chińską podróbkę Trędowatej, w której zmieniono jeden istotny szczegół fabularny, ale nic to nie pomogło. Chińczycy leczą swoje kompleksy? Czy ja wiem? Film jest produkcją amerykańską, a przecież to właśnie Amerykanki (i Amerykanie) uwielbiają zachwycać się przepychem (nie tylko) swoich nowobogackich. Wspominał mi znajomy o wycieczce statkiem po rzece w SZA. Opowieść przewodnika: tu widzimy rezydencję Willa Thurntona, wartego dziesięć miliardów, a po prawej hacjenda Elsie Warren, pięć miliardów (podobieństwo do postaci autentycznych przypadkowe). Jeśli nie robi na was wrażenia zbytek, luksus i dobrobyt, to naprawdę postarajcie się nie obejrzeć tego filmu. Korzystając z konceptu Clarksona, trzeba by raczej powiedzieć, że tego filmu nie należy tak po prostu unikać. Tego filmu należy unikać z takim zapałem, jak dzisiaj lizania kibli publicznych, zwłaszcza jeśli jest się osiemdziesięcioletnią staruszką z nadciśnieniem i reumatyzmem.

Przedszkolanka czyli The Kindergarten Teacher

Szara pizza codzienności,
ona i sześć prozaicznych nóg,
a tam, w żółtej nieruchomości,
Anna, o której rozmyśla Bóg.

Metr nad ziemią chłopięcy głos,
to nad nim Muza się pochyla.
Nie jesteś Anną – oto cios
dla przygniecionej przez motyla.

Od czasu do czasu miło jest dać upust swojej grafomanii. Przedszkolanka nie jest filmem wartym porządnego wiersza. Tytułowa bohaterka Lisa w swej fascynacji pięcioletnim poetyckim geniuszem posuwa się zdecydowanie za daleko. Jak zauważył Barańczak, najlepszy rym do „poezji” to „nie zji”, więc nie dziwimy się ojcu Jimmy'ego, że mało jest przejęty wyjątkowym talentem syna, który przez Lisę porównywany jest do Mozarta. Tu jest pewien szkopuł, bo o ile jestem w stanie uwierzyć w muzycznie lub plastycznie wybitne dziecko, to samo w literaturze wydaje mi się skrajnie nieprawdopodobne. Janie Kochanowski, bardzo mi przykro, ale tę twoją „Safo słowiańską” też między bajki wkładam, w których Orszulka z Jimmym o sobie nawzajem poematy układają. I wiedzie im się jak w wierszu Koralowa zatoka Różyckiego.

Kiedy zacząłem pisać, nie wiedziałem wcale,
że się przez to tak szybko stanę tak bogaty,
że kupię sobie wyspę i będę tam latał
piętnaście razy dziennie, że będą mi fale

przynosiły butelki, że w falach nerwale
będą jadły mi z ręki, że piątą część świata
obejmie moje państwo, że zamiast wypłaty
będę przynosił muszle, że budząc się ranem

będę znajdował w łóżku szlachetne kamienie
i nic nie będzie po mnie widać. I kieszenie
będę miał wciąż dziurawe, będę z wami siadał
przy stole tak, jak zwykle, a moje kobiety,

dzieci, zwierzęta, ziemie przede mną w powietrzu
będą tańczyć, wznosić się, to znowu opadać.

Ptak, który zwiastował trzęsienie ziemi czyli Earthquake Bird

Przede wszystkim, to nie jest film dla niewyspanych ludzi. Żadna z postaci nie jest interesująca, a jedyne, co jest jakąś atrakcją, to koloryt japoński. Gdybym pierwszy raz w życiu oglądał film, w którym kryminalna zagadka jest owinięta w majaki i traumy głównej bohaterki, to byłbym zapewne olśniony. Traumy pochodzą z dzieciństwa i młodości, ale są też świeższe, bo nieszczęsna Lucy nader często, acz przypadkowo, przyczynia się do zabijania swoich krewnych i znajomych. Jeśli obejdzie was tajemnica zaginięcia Lily, kolejnej znajomej Lucy, to się z wami cieszę. Może wówczas ktoś mi wyjaśni, dlaczego jest to film wart obejrzenia. Przy okazji może dowiem się, co ci Japończycy (i Japonki!) mają z tymi ptakami. Był ptak-nakręcacz, tu jest ptak-zwiastun trzęsień ziemi, co wygląda o tyle głupio, że bohaterowie słyszą go zawsze po, nie przed. My w Polsce tego nie rozumiemy, bo nasze ptaki to w zasadzie wyłącznie sraki balkonowe, które swoje sprawy załatwiają dyskretnie i po cichu. Mnie by się przydał ptak-ostrzegacz przed nudnymi filmami. Po epidemii przelecę się do sklepu ornitologicznego i w końcu nabędę. Ale proszę, ostrzeganie ma być z wyprzedzeniem, a nie retroaktywne.

Człowiek, który kupił Księżyc czyli L'uomo che comprò la luna

Filmweb podaje teraz tytuły polskie kapitalikami, więc nie wiadomo, czy ma być „księżyc” czy „Księżyc”. Serwisy filmowe obstają za pierwszą wersją, a ja stawiam na drugą. Księżyc z wielkiej litery to ów naturalny satelita Ziemi, a księżyc to może być Saturna lub Tatooine. We włoskim nie ma takiego niuansu, bo jest „la luna” i „una luna”. Tytuł polski wiernie oddaje oryginalny, a szkoda, bo jest absurdalny w kontekście fabuły. „Przywłaszczył” lub „przejął” miałoby więcej sensu. Kiedy wyszło na jaw owo przywłaszczenie, po serii telefonów ważnych osobistości ustalono, że trzeba działać. Właścicielem Księżyca został niezidentyfikowany Sardyńczyk, więc na wyspę wysyła się specjalnego agenta. Widz ma do przełknięcia dwa kretynizmy: pierwszy, że sprawą wagi światowej staje się kwestia przynależności Księżyca do jakiejś osoby prywatnej, a drugi, że – aby zinfiltrować Sardyńczyków – trzeba przejść specjalne szkolenie, na którym agentowi wpojona zostaje specyficzna wyspiarska mentalność zlepiona ze wszystkich przewidywalnych i głupkowatych klisz, jakie mogą nam przyjść do głowy. Nauczyciel sardyńskości jest taki, jak zwykle – apodyktyczny, momentami bezwzględny, a na końcu serdeczny. Potwierdziła się moja opinia o włoskich komediach, które są mało śmieszne. Nawet nie dlatego, że się starają i im nie wychodzi. Przyznaję, jest parę momentów zabawnych, ale więcej jest jednak refleksji i dramatu (coś jak z tym Benignim w komedii o Oświęcimiu). Film jednak warto obejrzeć i to nie dla beki. Bez zbytniego wchodzenia w fabułę nie da się powiedzieć, dlaczego ostatni kwadrans filmu zmienił moje zdanie o nim. Magia kina zadziałała tak, jak to się rzadko zdarza, i nawet podejrzewam, że twórcy specjalnie zgrywali głupków przez ponad połowę filmu, aby osiągnąć końcowy efekt. Wniosek na boku: warto oglądać filmy do końca, bo mogą nas nieźle zaskoczyć.

czwartek, 26 marca 2020

Cornelius, wyjący młynarz czyli Cornélius, le meunier hurlant

Ponieważ film jest francuski, przez trzy momenty podejrzewałem, że inspiracją dla filmu była nieznana mi książka Viana. Jednak nie, Vian jest bardziej zwariowany, a książkę napisał Fin Paasilinna. (Dygresja: polszczyzna wymaga od swoich userów rozeznania w temacie płci omawianych osób tam, gdzie inne języki są płciowo neutralne. Specjalnie sprawdziłem, że Paasilinna jest mężczyzną, przynajmniej sądząc po zdjęciach. Obecnie jest to słabą przesłanką do określania tożsamości płciowej, zresztą żaden chyba język nie jest przygotowany na pojęcie płci oderwane od biologii.) Przypadki Corneliusa toczą się w bardzo umownym, choć malowniczym świecie. Doprecyzujmy, malowniczym w sensie pejzaży, mniej w odniesieniu do mieszkańców, którzy z początku cieszą się z przybycia młynarza, choć już wkrótce radość psuje im jego wycie po nocach. Nie jest ono tak intensywne jak pamiętny wrzask, ale wystarczająco mocne, aby trzęsła się szafka nocna przy łóżku panny Carmen, jedynej w wiosce, której to nie przeszkadza. A nie przeszkadza z powodu oczywistego: spodobał jej się Cornelius, kawał dzikiego, brodatego chłopa o hipsterskiej aparycji. My też jesteśmy pod wrażeniem bezbłędnej stylówy Corneliusa, który nawet przed snem pamięta o tym, aby zmienić koszulę dzienną na nocną w tym samym odcieniu błękitu hiszpańskiego. Z początku film robi wrażenie komedii, zwłaszcza podczas pierwszej wizyty Carmen u Corneliusa, kiedy młyn jest w trakcie budowy, na razie stoją tylko drzwi bez ścian i sufitu. Pod koniec jest już bardzo ponuro i nie tylko my, widzowie, mamy ochotę wyć jak Cornelius. Przesłaniem jest myśl, że boimy się tego, co sami wypieramy u siebie. Zgodziłbym się z tym chętniej, gdybym miał większą tolerancję na hałas. Jakkolwiek sympatyczny Cornelius mi się wydaje, wolałbym żeby mełł w sąsiednim powiecie. Problem powstaje wtedy, gdy mieszkańcy tego powiatu myślą tak samo.

To tylko przyjaźń czyli Gewoon Vrienden

Po obejrzeniu filmu takiego jak ten zawsze się zastanawiam, czy wątek homo był niezbędny. Chłopcy, którzy wpadną sobie w oko, a potem w ramiona, nie mają wielu typowych zmartwień, jakie są tematem filmów gtm. Są wyoutowani, Jorisowi kibicuje babcia, a sytuacja Yada, syna zasymilowanych imigrantów, jest nieco bardziej złożona, choć nieszczególnie  przykra. W pewnym momencie oglądamy wybryk prowincjonalnej homofobii, który spowoduje problemy w związku Yada i Jorisa. Tak, wątek homo zagrał w tym momencie, ale wyobrażam sobie, że po lekkim retuszu moglibyśmy mieć stm zamiast gtm - i to bez wielkiej zmiany ogólnego przesłania. Film ma tę zaletę, że jest bardzo przyjemny. To jest również jego wadą. Babcia Jorisa tryska dowcipem pomimo osiemdziesiątki na karku, podobnie jak wnuk, a zmartwieniem w jego rodzinie jest urna z prochami ojca zmarłego dziesięć lat wcześniej. Nastrój troszeczkę psuje również mama, która maniakalnie stara się powstrzymać proces starzenia. Yadowi suszą głowę, bo rzucił studia, poza tym kieruje się w życiu opiniami osób, które oceniają ludzi na podstawie jednej fotografii. W jego przypadku zalecany jest krótki kurs epistemologii. Chłopcy są ładni i kształtni, imponująca jest zwłaszcza muskulatura Stradowskiego grającego Jorisa, czyli powód do dumy naszej rzeczypospolitej z takiego jej genetycznego obywatela. Wiemy, czemu film jest przyjemny, a czemu to jest wadą? A temu, że trochę mnie irytują błahe problemy postaci – w mojej ocenie jakieś 99% ludzi na świecie chętnie zamieniłoby się miejscami z którymś z chłopców po to, żeby mieć łatwiejsze życie. Czy sensownie jest stawiać takie zarzuty komedii? Ogólnie nie, ale ten film ma nieco większe ambicje niż bycie pierwszą z brzegu komedią. W poniższym fragmencie możemy podziwiać Stradowskiego w pełni oraz posłuchać fajnej muzyki, której nie umie rozpoznać Shazam.

wtorek, 24 marca 2020

Lubię szum starej empetrójki

Tako rzecze Kwiatek. Za starą empetrójką robi Here She Comes Again Röyksopp z 2014 roku.

Skąd my to znamy... Ach...

Jeśli Holendrzy trzęsą dupą, to nie dlatego, że nie będą mieli jej czym podetrzeć

Link do źródła

Anna Dryjańska w audycji Spółdzielni Rozrywki Zjednoczonego Przemysłu Pogardy

Sytuacja jest dynamiczna, więc zastrzegam, że nawiązuję do wczorajszej audycji (teraz podcast za friko). Do wczoraj nasi mili rządzący nie widzieli żadnej przesłanki, aby przesunąć wybory prezydenckie. Zdaje się, że w tym przypadku konstytucja jest dla nich autorytetem, według którego nie ma powodu do zmiany terminu wyborów. Jak mówi redaktor Anna, rządzący chcą urządzić w Polsce narodowe „korona-party”, a hasło „Polacy do urn!” zyskuje podwójne znaczenie. Cieszą się Polacy, cieszy się @bytompogrzeby. W tej samej rozmowie wspomniano o Matce Kurwce, który w wydanym oświadczeniu nie życzy sobie być leczony za pomocą sprzętu z WOŚP. Matko, nie ma obaw, WOŚP nie funduje kaftanów bezpieczeństwa.

Minister zdrowia i Pornhub apelują

poniedziałek, 23 marca 2020

Toy Boy

To nie jest zły serial. To nie jest dobry serial. To serial kryminalny. Bogaci są moralnymi kreaturami, a striperzy są piękni i szlachetni, choć kłamią, oszukują, kradną i zdradzają. A kiedy tracą miłość, to tracą wszystko. [X]

piątek, 20 marca 2020

Tomasz Stawiszyński śni o wężu

Co znaczy ten sen?
Podcast z udziałem Stawiszyńskiego i Dimitrovej poświęcony był snom. Dyskusja była dość merytoryczna, padały nazwiska Freuda, Junga, Adlera i wielu innych, bliższych nam czasowo „badaczy” snów.  Ten oto fragment dyskusji (około 18 minuty) mnie rozbawił. Cytat niewierny.
– Kiedyś w czasie terapii opowiedziałem o swoim śnie. Wielki czarny wąż gonił mnie po warszawskiej ulicy. Usłyszałem od terapeutki, że wąż oznacza penisa. Gonił pana penis.
– Wiele jest podejść do interpretacji marzeń sennych. Nie powinniśmy dyskredytować psychoanalizy takimi siermiężnymi przykładami.
– Penis mnie gonił, cóż w tym siermiężnego?
Według Junga sny mają wiele innych funkcji poza freudowską ekspresją frustracji seksualnych. Są sny kompensacyjne, są także formatywne, które potrafią odmienić człowieka. Zdarzył mi się taki sen, a skutek był taki, jaki mógłby być po przeczytaniu Elegii podróżnej. Psychoanaliza jest zjawiskiem osobliwym. Chciałoby się testować różne podejścia psychoanalityczne, jak testuje się nowe medykamenty robiąc podwójnie ślepe testy z placebo i grupami kontrolnymi. Ale jak je zrobić w przypadku terapii kozetkowych? Terapeuci mieliby nie wiedzieć, czy danemu pacjentowi stosują terapię, a leczony nie miałby pewności, czy jego terapia nie jest rodzajem placebo? To byłby materiał na skecz Monty Pythona. Inna rzecz, że psychoanaliza jako forma terapii, zwłaszcza ta niefreudowska, rozwinęła swoisty język opisu stanów osób badanych, który zdumiewająco przypomina styl horoskopów. Jeśli usłyszę, że mój sen jest efektem konfliktu wewnętrznego, to bingo! Kto nie ma konfliktu wewnętrznego, niech pierwszy rzuci sztucznym penisem.

Wojciech Orliński pisze o gangu tapirów

„Sieć” to ładna, neutralna nazwa tego, co potocznie nazywamy spiskiem. Jak wiemy z thrillerów, każdy szanujący się paranoik ma na ścianie mapę jakiegoś spisku, w którym labirynt strzałeczek łączy pozycje takie, jak – powiedzmy – „George Soros”, „Masoneria”, „CIA” i „Grupa Bilderberg”.

Ferguson w książce całkiem serio analizuje takie sieci powiązań, nazywając je „socjogramami”. 

(...)

Gdyby taki socjogram [dla dzisiejszej Polski – G.] narysować, Jarosław Kaczyński zajmowałby w nim pozycję, którą Ferguson określa jako „centralne pośrednictwo”.

(...)

Wszystkie strzałki przechodzą przez niego, a więc to on decyduje, skąd dokąd przepływają jakie informacje (i pieniądze). Bunt w obozie Zjednoczonej Prawicy jest więc praktycznie niemożliwy, bo najpierw inne ogniwa sieci musiałyby się ze sobą porozumieć.

Bo nawet gdyby spróbowały, to „centralne pośrednictwo” dowie się o tym jako pierwsze i podejmie przeciwdziałania. Jarosław Kaczyński już raz tak zrobił, gdy poczuł, że otoczenie poprzedniej pani premier (pieszczotliwie zwane przez media „gangiem tapirów”) zaczyna budować własną sieć. Zadbał, żeby stało się otoczeniem BYŁEJ pani premier, i zesłał je na luksusową, ale jednak banicję.

[Źródło] Za co kochana była Beata Szydło, kobieta pachnąca rosołem? Właśnie za to. 

czwartek, 19 marca 2020

Islam. Jedenasta plaga (Hege Storhaug)

Zacznijmy od tego, że książka tytułem nawiązuje do wykładu Arnulfa Øverlanda zatytułowanego Chrześcijaństwo - dziesiąta plaga. Stanął za to przed norweskim sądem w 1933 roku oskarżony o bluźnierstwo, ale ostatecznie został uniewinniony, co z satysfakcją odnotowuje autorka. Dlatego lekko paradoksalne jest, że pani Starhaug jest tak ciepło przyjmowana w polskich kręgach „patriotycznych”. W czasach Øverlanda chrześcijaństwo mogło mieć jeszcze podobne aspiracje jak dzisiejszy islam, czyli tę dążność do narzucania swojego „idealnego” modelu życia. Widzimy to zresztą dzisiaj w Polsce, gdyby dać wolną rękę biskupom, mielibyśmy wkrótce niezły katolicki zamordyzm. W takich kategoriach postrzegamy szariat, czyli niemal totalną religijną kontrolę życia wyznawców, a zwłaszcza wyznawczyń, i jest to często wybór dobrowolny, co mniej dziwi w przypadku mocno uprzywilejowanych mężczyzn, za to zdumiewa u kobiet. Więcej w tym jest jednak nacisku środowiska niż dobrowolności. Jak głosi Hege, jednym z ideałów europejskich jest swoboda religijna, możesz wyznawać religię, jaką chcesz, lub żadną. W domach chrześcijańskich fundamentalistów dzieci też podlegają presji, ale w islamie jest dużo lepiej, bo za apostazję szariat przewiduje śmierć. Jak ponoć rzekł Chomeini „islam będzie polityką, albo nie będzie go wcale” (był szyitą, ale koledzy sunnici się z tym zgadzają). To jest głównym problemem: my w Europie staramy się oddzielić religię od polityki, a jednocześnie w ramach państwowej opiekuńczości i tolerancji pozwalamy rozkwitać społecznościom, które programowo chcą narzucić reszcie swój religijny styl życia. Zauważmy, że nie ma takiego kłopotu z buddystami, hinduistami lub Wietnamczykami, w cokolwiek ci ostatni wierzą. Ba, od Tabisza wiem, że hinduiści uważają nawet, iż nie można przyjąć ich religii, to jest przywilej z urodzenia (też lekko głupie, jak każda religia, ale przynajmniej niegroźne). Chrześcijaństwo pod naciskiem racjonalnej krytyki uciekło w metafory i duchowość, co odróżnia je od islamu, przynajmniej tego szeroko wyznawanego, czyli „medyńskiego”, w opozycji do „mekkańskiego”, duchowego. O ile chrześcijanina można próbować zawstydzić powołując się na Jezusowe przesłanie miłości (dyskusję o jego sensowności odłóżmy na bok), o tyle wyznawcę Mahometa można zawstydzić czym? Że zbyt pobłaża żydom, bo nie organizuje masowych mordów opisanych w Koranie (np. rzeź rodu Banu Kurajza)? Że dopuszcza kobiety do władzy, podczas gdy w Koranie niejaka Umm Qirfa, przywódczyni klanu, została rozerwana na kawałki ku chwale Allaha? Że ma problem z braniem dziewczynek za żony, skoro Prorok miał dziewięcioletnią żonę? Najsłabszą częścią argumentacji w książce jest ta, w której autorka powołuje się na to, co o islamie powiedział Hume, Voltaire czy Churchill. Nieszczęście islamu nie polega na tym, że jego święta księga jest pełna okrucieństw, bo Stary Testament też taki jest, ale na tym, że Koran jest brany na serio jako słowo Boga w przeciwieństwie do ST, który miał powstać z natchnienia, a wiadomo, ludzie się mylą, więc przeplatają wersy natchnione z głupimi i okrutnymi. Co ze sprzecznościami w świętym tekście Koranu? Hm, ponoć nawet „uczeni” w piśmie przyznają, że takowe są, ale wymyślili „abrogację” (zasada naskh), w myśl której wersy późniejsze unieważniają wcześniejsze. Teraz trzeba być nieźle w Koranie oblatanym, żeby mieć pewność, że ów miły dla europejskiego ucha werset o feministycznym zabarwieniu nie został gdzieś potem zniesiony. Podobnie piękny werset „Nie ma przymusu w religii” (2:256) zostaje obalony przez „werset miecza” (9:5) nakazujący zabijać bałwochwalców. Nota bene, w chrześcijaństwie też to przecież mamy, bo podobno Nowy Testament znosi Stary, choć - kiedy to wygodne - święty męczennik Tomasz z Ikei nie ma zahamowań, żeby przywoływać zapisy o karaniu gejów śmiercią, a Episkopat przyklaskuje. Autorka opisuje „stracone” miasta i dzielnice, Marsylię, Malmö lub Tower Hamlets, dzielnicę Londynu, w której można dostać lanie za picie alkoholu lub jedzenie w ramadanie bez względu na to, czy jesteś muzułmaninem. Paradoksem jest to, że fundamentalizm w Europie napędzają dzisiejsi imigranci, którzy wymuszają na wcześniej przybyłych, nieco zeświecczonych muzułmanach powrót do zasad życia obowiązujących obecnie w krajach islamskich. Można zasadnie mniemać, że układ społeczny w krajach islamskich nie sprzyja rozwojowi tak, jak model europejski. Gdyby nie liczyć ropy, jedna Finlandia eksportuje więcej towarów niż cały świat arabski (dygresja: w książce zamiast „ropy” jest „olej”; to nie jeden taki kwiatek, wielkiej staranności w pracy edytorskiej zarzucić wydawnictwu nie można). Przybywają więc ci imigranci i chcą w Europie wprowadzić ten niewydolny system, od którego uciekli? Fajne. Na wzór watykańskich dykasterii w islamie działają różne komitety i organizacje, np. Europejska Rada ds. Analiz i Wydawania Fatw [x]. Fatwa kojarzy się nam głównie z wyrokiem śmierci na Rushdiego, choć jest to słowo pospolite oznaczające opinię lub zarządzenie o charakterze religijnym. Islamska Rada Norwegii zwróciła się do owej europejskiej rady od fatw z pytaniem o karanie śmiercią homoseksualistów. „Wątpliwość, czy zabijać, czy też nie zabijać człowieka że względu na jego życie seksualne jest, jak widać, dla norweskich muzułmanów bardzo skomplikowanym zagadnieniem” (311). To właśnie w Norwegii miała miejsce konferencja Islam Net z szokującym dla przeciętnego Europejczyka sondażem ad hoc. W Londynie pojawiły się strefy szariatu, na granicach których ustawiono napisy informujące, że tu jest „strefa wolna od homoseksualizmu” (257). Islamskie barbarzyństwo? Pół Polski jest dumne z czegoś podobnego w naszym kraju. W ramach lektur i filmów pomocniczych autorka poleca filmy Submission Theo van Gogha (zamordowanego w imię religii pokoju), Britain's Islamic Republic i Third Jihad, ponadto tekst o okrucieństwach ISIS (np. przymusowe nawracanie na islam i obrzezanie mężczyzn) oraz książkę Tyrania skruchy Brucknera, w której omawia się europejski kompleks winy, nigdzie poza Zachodem nie występujący, a już szczególnie w świecie islamu. A byłoby się z czego spowiadać, islamizacja Indii to 80 milionów ofiar (203). Wspomniane wyżej ISIS cieszy się dużym poparciem wśród europejskich wyznawców Allaha, dotyczy to też męczenników za sprawę islamu, a po naszemu - terrorystów. Po zbrodni Breivika w Norwegii powszechne były zgroza i potępienie. Tymczasem niczego takiego nie było wśród społeczności muzułmanów po 11 września, morderstwie w Charlie Hebdo, czy innych atakach terrorystycznych. Nawet więcej, „Islamska Wspólnota Wyznaniowa zorganizowała kopenhaskiemu terroryście, Omarowi El-Husseinowi, uroczystość pogrzebową, podczas której meczet wypełniały tłumy” (w Norwegii, 172). W ramach ciekawostek: szwedzkie miasto Södertälje ma dużą mniejszość prawosławnych chrześcijan z Bliskiego Wschodu, którzy stwarzają te same problemy co muzułmanie, czyli wzrost przestępczości i brak asymilacji. Autorka tłumaczy to mentalnością plemienną, która dominowała w ich ojczystych krajach. Inna ciekawostka: Polacy są najliczniejszą mniejszością narodową w Norwegii. A na koniec zajęczę: wydawco, nie dało się zrobić indeksu osób?

[76]
Tytułem wprowadzenia: jest to fragment rozmowy ze starszą Szwedką, która zdecydowała się na wyprowadzkę z Malmö z powodu imigrantów. Była to osoba otwarta i tolerancyjna, nie chodziło o jej wyobrażone uprzedzenia, a nowe uciążliwości, hałas, chamstwo, napaści, kradzieże.

– A jaki masz pomysł na rozwiązanie problemów stworzonych przez polityków? – zapytałam (...).
Odpowiedź nie nadeszła szybko i była starannie przemyślana:
– Trzeba zaprząc całą sztukę inżynierii społecznej, żeby to wszystko posprzątać.

Odpowiedź jest szlachetna (bo nieradykalna), mądra i bezużyteczna. Bo nadal nie wiadomo co i jak zrobić. I czy w ogóle się da cokolwiek zrobić.

[200, z mądrości islamu]
Jeśli któremuś z was przydarzy się, że mucha wpadnie wam do napitku, zanurzcie ją całkowicie, zanim ją wyrzucicie. Ponieważ jedno ze skrzydeł nosi chorobę, a drugie antidotum.

El Credito (Teatr Bagatela)

Wyjdę na bufona, ale trudno. Lubię oglądać filmy i spektakle z bohaterami, którzy są ode mnie inteligentniejsi, sprytniejsi lub w jakiś inny sposób wyjątkowi, a to nie przypadek El Credito. Pewno nie wpadłbym na pomysł, aby szantażować dyrektora oddziału banku tym, że uwiodę mu żonę, aby dostać kredyt. Gdybym jednak to zrobił, to chyba nie byłbym w stanie grać takiego głupka jak bohaterowie tej sztuki. Zwłaszcza ten dyro, dla którego kosmosem jest zrozumienie tego, co należy robić, aby być miłym dla kobiety. Widownia się śmiała, ja nieco mniej, bo chyba to lekka przesada z tą „fantastyczną komedią”. Jest jeden detal fabuły, który bardzo mi się spodobał, a polega na tym, że petent nie musiał w zasadzie nic robić, żeby jego szantaż zadziałał. (Prawie nie zaspojlerowałem.) Zakończenie było takie, jakby miał powstać sequel w stylu homo-nie-wiadomo. Jeśli tak, to obiecuję, że pójdę.

poniedziałek, 16 marca 2020

Colleen - Captain of None

Jaki tu dać tytuł, żeby nie wyjść na lubieżnego dziada?

Chodzi o dwa ładne okazy. Pierwszy to Sami Outalbali, którego znamy z serialu Sex Education, gdzie zagrał Rahima, nieszczęśliwie zakochanego geja ateistę, który potrafi od ręki dać fachowy wykład o przygotowaniach do seksu analnego.


Drugi to Michele Morrone, którego poleca Tomasz Raczek w swej recenzji 365 dni. Są tacy piękni ludzie, którzy się tego nie wstydzą - mówi Raczek, a ja cieszę się razem z nim, bo wszystkie punkty, które dostał film, to za Michele właśnie. Nie jestem jednak aż tak lubieżny, żeby wpaść na pomysł obejrzenia tego filmu w kinie (pominąwszy to, że i tak by się nie dało). Mi dispiace, Michele, zagraj w czymś lepszym.

Dans Dans - Chi Mai

Kwiatku, o czym myślisz, kiedy oglądasz zapasy?

Bóg zsyła karę za homoseksualizm

I, jak zwykle, robi to nieudolnie. Za co Bóg zesłał trzęsienie ziemi w Asyżu w 1997 roku? Czemu HIV zbiera najwięcej ofiar wśród heteroseksualnych mieszkańców Afryki? O intencjach Boga poinformował nas ksiądz z parafii św. Michała Archanioła we Wrocławiu, niewymieniony z nazwiska, jaka szkoda. Dobry kandydat do nagrody Pustaka 2020. Na drugim obrazku grafika Szymona Szymankiewicza, na kolejnym - kolejny kandydat na Pustaka 2020.

Twój Vincent czyli Loving Vincent

W ramach myślowego eksperymentu można by spróbować oddzielić formę filmu od fabuły. Czy gdyby był to zwykły film, to historia byłaby ciekawa? Jest nieco pretekstowa, młody Armand otrzymuje misję dostarczenia ostatniego listu van Gogha do brata po roku od śmierci malarza. Prosił o to ojciec, a syn podejmuje się tej misji ze zdumiewającą determinacją, wbrew komplikacjom życiowym, które za tym idą. Dlaczego? Nie wiadomo. Wkrótce Armand, zamiast oddać list, zaczyna prowadzić śledztwo w miasteczku, gdzie van Gogh spędził parę lat przed śmiercią. Nie jest moją namiętnością czytanie biografii znanych artystów, bo uważam, że dobra sztuka musi się obronić sama, choć oczywiście kontekst epoki pozwala ją lepiej docenić. Malarstwo van Gogha jest tak świetne, że obroni się bez biografii i bez kontekstu (przy minimalnym założeniu, że nie był plagiatorem - a nie był). Bo czy to ważne, u kogo kupował farby i na co chorował? Lub że zaczął malować dopiero blisko trzydziestki, co akurat jest bardzo zaskakujące, a w życiu sprzedał tylko jeden obraz. W moim amatorskim rozumieniu malarstwo musiało się zmienić radykalnie w wieku XIX, skoro upowszechniła się fotografia. Fabuła wywołała u mnie refleksję filozoficzną. Armand słyszy wiele różnych, niekompatybilnych relacji o ostatnich dniach van Gogha. Która jest prawdziwa? Może żadna, a elementy prawdy są w każdej z nich? Snując takie rozważania zaczynamy lubieżnie ocierać się o postmodernizm, nie ma prawdy, są tylko narracje. (Postmodernizm jest jedną z nich, che che.) W zakresie „faktów subiektywnych” lub przeżyć duchowych - nawet zgoda, ale tam, gdzie da się zważyć, zmierzyć, policzyć, miejsca na relatywizm nie widzę. Film ma też inny walor, jest prowadzony nieco jak opowieść w J'accuse, choć sprawa ma lżejszy kaliber. Cokolwiek sądzimy o fabule, film warto zobaczyć z powodu jego formy, która jest twórczym plagiatem van Gogha, czyli bardzo oryginalną animacją. (Oryginalny plagiat - niesprzeczny oksymoron.) Kto lubi van Gogha, powinien mieć fun, fun, fun jak Rebecca w piątek, a kto nie - niech sobie odpuści. Mankamentem filmu jest konieczny dubbing, momentami miałem odczucie, że emocje wizualne górowały nad fonicznymi. A przydałaby się równowaga emocjonalna. Teraz i na wieki.

Krewetki w cekinach czyli Les crevettes pailletées

Pod naciskiem opinii publicznej Matthias, pływak olimpijski, za homofobię zostaje przymuszony do objęcia funkcji trenera francuskiej drużyny piłki wodnej, ale nie takiej zwykłej, lecz homoseksualnej (czytelnik ma zagwozdkę: homoseksualna jest funkcja, drużyna czy piłka wodna? a może opinia publiczna?). Trener się przyda, bo Gay Games w Chorwacji już blisko. Swoją drogą, co na to Matka Boska Królowa Chorwacji? Mnie się marzą czasy, kiedy orientacja seksualna stanie się sprawą drugorzędną w takim stopniu, że pomysł, aby organizować olimpiadę dla gejów, uzyska ten walor egzotyczności, co wprowadzenie małżeństw homo w dzisiejszej Polsce. Temat rywalizacji sportowej został już ograny w kinie z piździesiąt razy, więc twórcy Krewetek mieli skąd czerpać klisze. Oto one. Trener nie ma ochoty, ale się przekona. Drużyna jest beznadziejna, ale się zbierze do kupy. Będą się kłócić, ale się pogodzą. A ponieważ są geje, to klisza ekstra: chłopcy (niektórzy bardziej dojrzali) stale się wygłupiają, podziwiają (prawie) publicznie swoje tatuaże na rowie, urządzają występy drag queen i drażnią swojego trenera manifestując swoją homoseksualność. Zakończenia są możliwe dwa: zwycięstwo lub przegrana połączona z moralnym zwycięstwem (w stylu tych gadek-szmatek, daliśmy z siebie wszystko, jesteśmy drużyną itd.). W tym przypadku oczywiście będzie jedno z tych zwycięstw, ale okupione pewną stratą, co jest tu nieszablonowym akcentem. Nie ulega wątpliwości, że muskulatura Goba w roli trenera jest bliska ideału, ale miałem wrażenie, że to amator, nie aktor profesjonalny. Podtrzymuję wrażenie, cofam wniosek, bo Gob zagrał już w paru filmach, ale ta rola nie była jego życiową. W sumie nie wiem, może była, bo w innych filmach, których nie znam, był jeszcze bardziej drewniany?

wtorek, 10 marca 2020

Małe kobietki czyli Little Women

Wiem, że to tytuł polskiego przekładu znanej książki, ale podoba nam się? Mnie średnio, nie mam lepszego pomysłu, tylko zauważę, że w filmie są też mali meżczyźniątka, a chodzi zwyczajnie o osoby wkraczające w dorosłość. W wieku XIX to było nieco wcześniej niż dzisiaj, choć bogaci z domu chłopcy wcale nie musieli spieszyć się z dorastaniem. Sytuacja kobiet, zwłaszcza tych nieposażnych, była całkiem inna, choćby z tego powodu, że stare panny były pośmiewiskiem, nie wyłączając bogatej ciotki (dość niejasne, czemu była bogata, a jej brat, ojciec tytułowych sióstr, klepał biedę). Powieść wyszła w roku 1868, epoka wiktoriańska w pełnym rozkwicie, choć to Ameryka ze świeżą traumą po wojnie secesyjnej. Książki nie czytałem, co gorsza, czytać nie mam zamiaru, dlatego bezpodstawnie podejrzewam, że feministyczny wydźwięk filmu jest pomysłem z naszych czasów. Wszystkie dziewczęta wiedzą, że mają zostać żonami i matkami. I cóż w tym złego? - zapyta biskup Jędraszewski. W zasadzie nic, ale gdyby jedyną rolą społeczną przewidzianą dla mężczyzn było zostanie biskupem - to mniej więcej odpowiadałoby sytuacji kobiet w tamtych czasach. Na tym nie koniec, bo jak mówi Amy, jeśli jako panna będę miała jakiś majątek, to po ślubie ja z tym majątkiem i dziećmi, które urodzę, będziemy własnością męża. Czy ta mocna kwestia pada w książce? Wątpię. W innej scenie panna Meg pojechała na bal do miasta. Wie już, że niedługo poślubi swojego nudnego i niezamożnego narzeczonego, nie będąc przekonaną, czy go naprawdę kocha. Kiedy więc na balu spotyka Laurie'ego, młodzieńca z sąsiedztwa, rzuca się z nim do tańca. Udaje się Emmie Watson w tej chwili oddać cały smutek tej postaci. Wypadła dużo wiarygodniej niż parę lat temu, kiedy wzruszona opowiadała o powszechnym dostępie kobiet do edukacji, jak gdyby była to świeża sprawa, o którą musiała sama walczyć. Gdyby nam o tym opowiadała jako Meg w swojej sukni z gorsetem, byłaby bardziej przekonująca.

Nevrland

Jeśli film jest określony jako eksperymentalny, to wiadomo, że można się spodziewać kosmosu - określenie zapewne wyszło już ze slangu nastolatków, ale tu pasuje, bo kojarzy się z Odyseją kosmiczną Kubricka, w której kosmos był bardzo mentalny. Gdybym miał wskazać najbardziej psychiatryczne przypadki twórczości filmowej, byłyby to dzieła z gatunku gtm - i chyba nie tylko z tego powodu, że takich najwięcej oglądam. W ramach unboxingu tego produktu wyciągamy z pudełka Jakoba, który półnagi biegnie przez las, po czym w przepięknym ujęciu skacze z wysoka do górskiego jeziora. Jakob ma siedemnaście lat, skończył jakiś etap edukacji i teraz zaczyna pracę w rzeźni, w której zatrudniony jest również jego ojciec. To chyba niezbyt trafny wybór kariery. Wydaje mi się, że jestem umysłowo odporny, ale w ubojni pracować bym nie mógł. Jakob okazuje się młodzieńcem dość delikatnym, wkrótce będzie potrzebował terapii, a w ramach ucieczki od wieczorów z ojcem przed kineskopowym telewizorem odwiedza internetowe czaty dla gejów, gdzie poznaje anglojęzycznego i muskularnego Kristjana z Wiednia. Mniej więcej tyle zdarza się w planie realnym, a ponieważ Jakob zaliczył wypadek z urazem czaszki oraz nietypowy narkotyk, jest okazja, by wejść mu z kamerą do środka głowy. A tam mamy spodziewany chaos, w którym zdarzają się momenty symboliczne niejasno sugerujące, że mentalne powikłania mają źródło w dzieciństwie Jakoba. Różnie można przekładać świat wrażeń wewnętrznych na język filmu, a im ciekawiej to wychodzi, tym bardziej jest niewiarygodne. W Nevrland - bardziej ciekawie, niż wiarygodnie. Paradoks polega na tym, że dla przykładu w Niepoczytalnej udało się epizody psychotyczne przedstawić wiarygodnie i przez to właśnie interesująco.

Boże ciało

Przypomniał mi się brytyjski Ksiądz, film poważny, ale do dzisiaj pamiętam jedną ze scen z dowcipnym akcentem. Już Szekspir wiedział, że warto rozładowywać napięcie małą dawką humoru. Boże ciało jest trochę takie, jak zwykle antybohaterowie w polskich filmach - są źli i wszystko robią odrażająco, nawet gdyby chodziło o zaparzenie herbaty. Przez cały film struna powagi jest mocno napięta, nawet impreza z okolicznościowym seksem nie wygląda na wesołe wydarzenie w życiu Tomka, świeżego absolwenta poprawczaka. Ze swoim CV niestety ma zamknięta drogę do tego, do czego czuje się powołany, czyli do kapłaństwa. Nie wiadomo po co mu stosowne umundurowanie, kiedy wyrusza na drugi koniec kraju, gdzie ma podjąć pracę w wiejskim tartaku, a tymczasem splot zdarzeń sprawił, że wzięto go za księdza. Korzysta z okazji, miało chodzić o parodniowe zastępstwo, ale się przeciągnęło. Było jasne, że Tomek jako ksiądz nie będzie stereotypowy, kazania będą proste, dosadne i heretyckie, oraz że oczywiście wisieć nad nim będzie groźba zdemaskowania, bo nie był jedynym chłopakiem przysłanym do tartaku. Można przewidzieć, że posługa Tomka skończy się prędzej czy później, ale jedno nie ulega wątpliwości: zostawił wieś lepszą niż zastał - w sensie relacji międzyludzkich. Łatwo nie było, bo oprócz lokalnych układów (niezbyt dla mnie jasnych, czego się nie da wyjaśnić bez spoilera, a sprowadza się do pytania, jaki ma wójt interes w tym, co robi) miał przeciw sobie typowych, zawziętych polskich katolików, gatunek ulubiony przez filmowców. Jedna ze znakomitych scen polega na odsłonięciu ich obłudy. Zakończenie jest mocno niepokojące, bo sugeruje, że potencjał dobra, które chłopak miał w sobie, poszedł na przemiał. Gdyby komuś zachciało się pochylić nad przypadkiem Tomka, zamiast stosować procedury i wytyczne, mogłoby skończyć się inaczej. W nawiązaniu do myśli z początku postanowiłem nieco sprostować: są w filmie rzeczywiście przynajmniej dwie sceny humorystyczne, choć nie w typie Benny'ego Hilla. Chodzi o spowiedź i poświęcenie nowej części tartaku.

Parasite czyli 기생충

Powiedziałem sobie, że nie wyjawię więcej niż w zwiastunie. Oj, łatwo nie będzie. Ogólnie wiadomo, że biedacy żyjący w suterenie, co jeszcze można ogarnąć - ale bez wifi?!, robią jakiś przekręt z ludźmi sukcesu. Zaczyna się od tego, że kolega student, który udziela korepetycji z angielskiego licealnej pannie z bogatego domu, wyjeżdża na jakiś czas, więc o zastępstwo prosi syna biedaków (je suis sorry, jak mówią w Québecu, ale peryfrazy są lepsze od imion koreańskich). Fabuła nie sprowadza się do tego, czy i jak się wyda, bo jest jeszcze parę postaci, które nieco mieszają w dramaturgii, a są także pasożytami takimi, jak nasza rodzina. (Oczywiście w zgodzie z kuriozalnym polskim tytułem należałoby powiedzieć „parasite'ami”.) Przekręt jest wieloetapowy i prowadzony w sposób, by tak w pełni panegirycznie to ująć, wysoce innowacyjny. Dostarcza to nam, widzom, wiele radości, lecz jednocześnie nieco mąci tę przyjemność, bo w realu ludzie tak pomysłowi jednak nie skończyliby jako nędzarze, których widzimy w pierwszych scenach filmu. Z kolei ci majętni jacyś zbytnio naiwni się okazują. Pierwsza godzina filmu jest więc w miarę lekka, ale potem będzie zdecydowanie mniej przyjemnie, przez co mam na myśli zajścia dalekie od ideałów BHP. Jak już zauważyłem, traktowanie fabuły jako realistycznej jest problematyczne, więc zapewne ma to być to opowieść z głębszym przesłaniem. Najciekawsze teraz byłoby rozważenie tej myśli, że to być może nie ci z niskich szczebli drabiny dochodowej są pasożytami, lecz ci bogaci, którzy byliby zdziwieni takim postawieniem sprawy - i czasem ponoszą tego konsekwencje. Dwie rzeczy nie ulegają wątpliwości: pomysł na film mieli świetny i oryginalny, ale bardziej grają na koncepcjach niż na emocjach. W prawdziwie wybitnym kinie udaje się grać na obu bębenkach.

piątek, 6 marca 2020

Tim Minchin - Storm i Take My Wife

Nędznicy czyli Les Miserables

Trudno nie skojarzyć tego filmu z La Journée de la jupe (wolę tytuł francuski od polsko-łopatologicznego) z 2008 roku. Gdyby ktoś mi wmawiał, że nakręcono sequel - dałbym się wkręcić. Główni bohaterzy to trzej policjanci, którzy patrolują imigrancką dzielnicę na obrzeżach Paryża. Jeden z nich jest tutaj nowy (o aparycji, wypisz, wymaluj, Jeża z Wiedźmina), więc koledzy wprowadzają go w koloryt lokalny. Aby mieć autorytet musisz być brutalny, więc nie przynudzaj, że jakieś procedury i prawa obywatelskie. Ci doświadczeni wchodzą w rodzaj współpracy z lokalnymi, nieformalnymi przywódcami tworząc dość niestabilną symbiozę. Jak tylko nadarza się okazja, aby zdobyć haka na przeciwnika - próbują z niej korzystać. Lokalni wyglądają na przyzwyczajonych do policyjnej przemocy, ale do pewnych granic, które zostały przekroczone. Będzie nieprzyjemnie, atoli w tym miejscu zapolemizuję z Raczkiem, który ujął rzecz tak, jakby chodziło o obronę konieczną. Nie, afekt, którym kierowali się nastolatkowie, miał posmak tortu, o którym niegdyś pisałem, choć domyślacie się, że nie w tort byli uzbrojeni. Przytoczony na końcu cytat z Nędzników Hugo sugeruje, że film jest oskarżeniem wobec państwa lub społeczeństwa. W tym sensie film jest porażką, bo - tak, jak w La Journée de la jupe - mamy sytuację zastaną bez analizy przyczyn, które do niej doprowadziły, więc w zasadzie nie wiemy, czy kogokolwiek należałoby oskarżyć, a jeśli tak, to kogo i o co. Być może Francuzi zaniedbali swoich imigrantów, ale przecież podobne zjawiska społeczne zdarzają się z nużącą regularnością też w Szwecji i gdzie indziej. Na dobrą sprawę i w naszym kraju mówi się o zaniedbaniach, choć nie mamy gett imigranckich. Mam wrażenie, że po zamieszkach w Słupsku w 1998 roku można by nakręcić bardzo podobny film. Na początku Nędzników kolorowe, pardon, etnicznie różnorodne grupy francuskich wyrostków cieszą się ze zwycięstwa narodowej drużyny futbolowej śpiewając „Marchon, marchon!” - urzeczywistnienie mokrego snu Sierakowskich i Ostolskich. Snu szalonego, w którym Szymborska widzi pingwina i modrogrzbieciki tęposterne. Z kolei mniej więcej w jednej trzeciej ma miejsce inne szaleństwo, kiedy nowy policjant wita lokalnego bossa mówiąc „Enchanté, monsieur”. Wersal. Biedak nie zauważył, że Wersal się skończył i już nie wróci. Jeśli zamykająca film scena jest pomyślana jako metafora, to lepiej by było dla nas wszystkich, żeby była nietrafna.

poniedziałek, 2 marca 2020

Pierwsze kuszenie Chrystusa czyli A Primeira Tentação de Cristo

Kpiny z religii to tani chwyt, mało pracy, a efekt gwarantowany, czyż nie? Chciałoby się, ten produkt boleśnie pokazuje, że nie zawsze. Krótki film opowiada o trzydziestych urodzinach Jezusa, który właśnie ma wrócić z pustyni na szykowane dla niego „surprise party” z Józefem, Maryją i samym Tatą. Niektóre detale brzmią nawet śmiesznie, na przykład ten motyw zazdrości Józefa o Tatę Jezusa, z którym Maria po nocy rozmawia. Tato też niczego sobie, brodaty i z fryzurką na wikinga (tylko lekko passé). Jezus wraca z pustyni z kolegą, na pierwszy rzut oka pedzio, jak sami bohaterowie zauważają. Jezus gejem, to dobre, nie? Nie - i to nie dlatego, że łamie się tabu. Są filmy, w których komizm jednej sceny buduje się przez godzinę. Tu koledzy stwierdzili, że nic nie trzeba budować. Coś mi zaświtało pod czaszką, czy ja znam jakieś brazylijskie komedie? To nie takie błahe pytanie. Kiedy mam obejrzeć komedię francuską, włoską lub polską - mniej więcej wiem, czego się spodziewać. Chwilowo mój pogląd na brazylijskie komedie jest taki, że ich twórcy bawią się lepiej od widzów, caralho, puta que o pariu! Do obejrzenia filmu zachęcił mnie po części Tomasz Raczek, ale jeszcze bardziej Gowin Jarosław, który wystosował petycję do szefa Netflixa, aby zdjąć film z repertuaru. Jarosławie, pomyśl o kołnierzu ortopedycznym, bo kiedyś złamie ci się szyjka od nadmiaru betonu w czaszce.

Miód albo jak chciałam się bzykać z Tomaszem Schimscheinerem (Teatr Ludowy)

Trudno zarzucić finezję temu tekstowi autorstwa Czecha Tomasa Swobody, ale sam pomysł jest intrygujący. Rzadko przecież znani (przynajmniej w Krakowie) aktorzy bywają bohaterami sztuk teatralnych. W opisie na swojej stronie w sieci Teatr Ludowy jest tak staranny i dokładny, że lepiej tego nie czytać, jeśli chce się mieć choć pół niespodzianki. W części realistycznej mamy świeżo poznaną parę damsko-męską, która spędza czas w łóżku na rozmowie przetykanej seksem. Potem przychodzi sen, ale nie taki zwykły, bo to sen dziewczyny, w którym pojawia się jej fantazja seksualna, czyli Schimscheiner. Sęk w tym, że w tym śnie przypałętał się ten świeżo poznany gostek i psuje nastrój. I to jest zabawne, ale nie najbardziej. Anegdota o niedźwiedziu, którą opowiada Schimscheiner, jest w sumie przeciętna, ale oczywiście robi to znakomicie, więc nie żałujemy. Na pozostałą dwójkę aktorów też patrzy się przyjemnie. Po reakcji widowni należałoby sądzić, że najśmieszniejsze są wulgaryzmy, kiedy ktoś mówi „kurwa” lub „wypierdalaj”. Obserwuję to nie pierwszy raz, czyżby Polacy byli siedmioletnim dzieckiem podszyci? Jest w spektaklu moment autentycznie zabawny, a jest to otwierający spektakl film z Schimscheinerem, ale nawet nie film, a napisy końcowe, z których wynika, że w potężnym sztabie ludzi obsługujących naszą gwiazdę znalazł się facet słuchający dowcipów Tomasza Schimscheinera. Bardzo odpowiedzialna funkcja.

Ewangelia wg świętego Mateusza czy Il vangelo secondo Matteo

Choć to bardzo trudne, postaram się pisać tylko o filmie i jego twórcach, nie o samej ewangelii. Trzeba by przeczytać biografię Pasoliniego, żeby zrozumieć dlaczego nakręcił tę ekranizację historii Jezusa. A wyszło mu tak, że do dzisiaj jest to w kręgach watykańskich film ceniony bardzo wysoko. Późniejsze filmy Pasoliniego z ich radosnym i niepruderyjnym podejściem do seksu takiego uznania nie znalazły, przynajmniej nie oficjalnie. Po nich sądząc, nigdy nie wpadłbym na pomysł, że ten sam facet kiedyś sfilmował ewangelię. Film jest czarno-biały, bez efektów specjalnych, ale to nic, i gdyby nie dziwne pomysły kostiumowe, zwłaszcza te idiotyczne kapelusze w Sanhedrynie, nie byłoby się do czego przyczepić. Oprawa muzyczna robi lepsze wrażenie niż typowy, przesłodzony holiłódzki akompaniament. Biedę widać w ujęciach, które najczęściej są zbliżeniami na twarze, oczywiście głównie Jezusa, więc nie trzeba pokazywać szerokiego planu. Jezus wygląda poważnie, a często wręcz gniewnie, kiedy rozmawia z faryzeuszami. A jeśli nie uwierzysz, że jest synem Boga żywego, oprócz ochrzanu doczesnego od samego Jezusa czekają na ciebie specjalne atrakcje w życiu przyszłym. Budowanie autorytet w stylu coachingu lat dziewięćdziesiątych. Podobno w żadnej ewangelii nie wspomina się o tym, aby Jezus się uśmiechnął, ale w ewangelii Pasoliniego uśmiecha się na widok dzieci witających go w Jerozolimie. Nie pominął Pasolini trudnych kwestii, na przykład krwi jego, która ma spaść na Żydów i synów ich, słów Jezusa o pierwszeństwie miłości do niego przed matką lub bratem (typowe zagranie przywódcy kultu) lub choćby nieszczęsnego figowca, który usechł za przyczyną Jezusa. Pominięto za to epizod z demonami wpędzonymi w stado świń i z umarłymi, którzy wstali z grobów wraz ze zmartwychwstaniem Chrystusa. Pytam was, mili chrześcijanie, wierzycie wy w to? Ciekawe, że starszą Marię zagrała około siedemdziesięcioletnia matka Pasoliniego, która w filmie oglądała i śmierć Jezusa, i pusty grób, choć dalibóg nie da się tego wyczytać z samej ewangelii. Niegdyś ateista Orliński określił ewangelię jako zapis mordu sądowego. Jeśli o to idzie, w tym filmie jest słabo, wszystkie formalności załatwili w minutę. Chcielibyśmy, żeby sądy w Polsce działały tak szybko? Oczywiście, że mord sądowy to zbyt trywialne podsumowanie ewangelii, w końcu przesłanie Jezusa to propozycja systemu etycznego sankcjonowanego metafizycznie. Jak wiemy z historii, bardzo różnie rozumiano to, co według Jezusa jest dobre, a co złe. Nie trzeba historii, wystarczy zaznajomić się z różnymi dzisiejszymi doktrynami chrześcijańskimi. Etyka chrześcijańska to zbyt poważny temat na rozważania w kontekście filmu (i ewangelii w ogóle, bo przecież listów świętego Pawła nikt nie sfilmuje), ale miło mi donieść, że parę przytoczonych przez Jezusa mądrości niszczy kapitalizm. Na dobrą sprawę również jakikolwiek inny system ekonomiczny.

To, co pozostaje czyli O Que Resta

Świat się chwieje, bo zarażone Chiny przerywają łańcuch dostaw, a przecież produkują prawie wszystko, prócz filmów gtm, w których światowym potentatem jest Brazylia. Tamtejsze produkcje to w głównej mierze opowieści w stylu Zoli, czyli o biedzie i głodzie, ale tym razem trafili nam się krezusi, a w zasadzie jeden Yuri, który zaprosił przyjaciół na parę dni do swojej posiadłości z podświetlanym basenem i hektarami zielonej i równo przystrzyżonej trawy. Imprezy, rozmowy i seks trzydziestolatków w całości wypełniają treść filmu. Imprezy, jak imprezy, dużo alkoholu i organicznej trawki, bo Yuri nie paliłby jakiejś lewej przecież. Z tymi rozmowami jest trochę jak z obcym towarzystwem, w którym się przypadkiem znajdziecie, a właśnie wspominają nieznaną wam Kaśkę, co w nocy do jeziora wpadła. Za to seks mamy w różnych odmianach jak serki w hipermarkecie, homo i hetero, i to z udziałem tych samych osób. (Dygresja: pamiętacie Tobiasa z Arrested Development, który ogłaszał zamiar odbycia stosunku heteroseksualnego z żoną?) Główną gwiazdą scen seksu jest Yuri, którego fobią jest horror vacui, czyli natręctwo wypełniania swoim członkiem otworów w ludzkich ciałach (z zacnym kawałkiem This Is Hardcore w tle). Preferuje męskie, ale nie pogardzi i kobiecym. Rzecz w tym, że są to dziury u zwyczajnych przyjaciół, a wiemy dobrze, jak się kończy łączenie seksu z przyjaźnią. Największa niespodzianka polega na tym, że od początku widać, że ciąg ujęć nie lepi się w całość i że niełatwo odgadnąć, co było wcześniej, co później. Ktoś rozsypał te scenki i ułożył znowu w przypadkowej kolejności. Nie do końca, kolejność całkiem przypadkowa nie jest, jak w przypadku myśli Pascala, które ułożono w pewnym porządku, a po paruset latach ktoś obmyślił inny, lepszy. Sens konstrukcji filmu narzuca się taki, że jest to zgranie formy z treścią, którą - ogólnie mówiąc - jest rozpad dawnego życia, czyli coś co regularnie zdarza się ludziom około trzydziestki. Nie wiemy, czy przetrwa związek przystojnego Luizia z Barbarą i czy Yuri ustatkuje się z Crisem. Za to wiemy, że ich życie właśnie się zmienia.

niedziela, 1 marca 2020

Hege Storhaug - skarb polskich fundamentalistów

Tytuł lekko clickbaitowy, bo autorka mocnej książki o islamie nie ma żadnej kontroli nad tym, kto i co będzie robił z jej przesłaniem. Można ją zobaczyć na dwóch filmikach relacjonujących jej wystąpienia w Polsce, pierwszy ma charakter promocji wydawniczej, a drugi jest wprost podpięty pod Porozumienie, czyli część partyjnej trójcy, obecnie niemiłosiernie nami rządzącej. Ok, przyznam, że klasyfikowanie Porozumienia jako fundamentalistów jest nieco przesadne, ale tylko na tle pejzażu polskiego, bo w krajach Europy Zachodniej byliby to fundamentaliści pełną buzią. Obejrzałem tylko pierwszy z filmów, bo po drugim nie spodziewam się niczego innego, gdyż zestaw argumentów Hege jest dość przewidywalny. W swoim wystąpieniu wyróżniła Hege następujące wartości europejskie:
  • równość kobiet i mężczyzn,
  • równość wszystkich ludzi bez względu na przynależność klasową, religię i narodowość,
  • wolność wyboru religii lub jej odrzucenia,
  • wolność wypowiedzi.
W drugim punkcie nie wspomniała o orientacji seksualnej - czy to zwykłe przeoczenie, czy też ktoś jej szepnął wcześniej na ucho, że to drażliwy w Polsce temat? Później wspomina Hege o badaniu postaw fundamentalistycznych wśród chrześcijan i muzułmanów w Europie (około 19 minuty), a postawę fundamentalistyczną określono jako akceptację trzech twierdzeń:
  • podstawowe zasady mojej wiary są wieczne,
  • tylko moja interpretacja zasad religijnych jest prawidłowa i powinna obejmować wszystkich wierzących,
  • moja religia stoi ponad prawami stanowionymi przez człowieka.
Wyszło w badaniu, że wśród chrześcijan jest około 4% fundamentalistów, a wśród muzułmanów - 44%. Nie zdziwiło mnie zanadto, że kiedy zadawano pytania, pan z klubu Gazety Polskiej określił się jako fundamentalista i zapytał, czy problemy z muzułmanami w Europie Zachodniej nie wynikają z odwrócenia się od chrześcijaństwa. Niczego innego się po nim nie spodziewałem, ale po Hege - nie tej reakcji, czyli deklaracji, że wierząca nie jest, ale podziwia Jezusa (ja nie podziwiam, ale to inny temat). O ile w sumie zwisa mi, co ludzie religijni sądzą na temat dwóch pierwszych punktów określających postawę fundamentalistyczną (np. kiedyś chrześcijanie wyrzynali się z powodu odmiennych poglądów na naturę Chrystusa, a moja postawa wobec tej kwestii to pełny je-m'en-foutisme), to punkt trzeci jest fundamentalnie nie do pogodzenia z wyżej wymienionymi wartościami europejskimi. Hege Storhaug nie chciała być niemiła lub zabrakło jej polotu, aby to powiedzieć. Quel dommage!

Matthias i Maxime czyli Matthias & Maxime

Nie ulega wątpliwości, że Dolan robi dobre kino, ale czy w jego filmach nieśmiertelne piękno mieszka, jakby to sugerowały zachwyty nad Wyśnionymi miłościami? Z tego ostatniego zapamiętałem brutalny dialog o piekarniku (choć nie tylko), to już coś, bo wiele innych filmów przeleciało przeze mnie jak woda przez sito. Dolan jest gejem i w każdym swoim filmie umieszcza jakieś akcenty homo, atoli nie zawsze jako pierwszoplanowe. Tym razem jest mocniej, bo dość przypadkowy pocałunek na potrzeby filmowej etiudy kręconej przez siostrę przyjaciela tytułowych postaci poważnie zamiesza w ich życiu, zwłaszcza Matthiasa. Obaj chłopcy wybrali heteroseksualny styl życia (zawsze tak piszę, od kiedy Corvino uświadomił mi, że zgodnie z językowym zwyczajem heteroseksualiści mają życie, a geje wybierają styl życia), ale nie wybrali sobie rodziny, jak nikt inny zresztą. Kiedy się porówna sytuację życiową Matthiasa i Maxima, to wychodzi nam niebo i piekło. Przystojny Matthias pracuje jako prawnik i ma sympatyczną i wspierającą mamę, z kolei Maxime, barman, ze znamieniem na twarzy, opiekuje się matką, która - okiem zewnętrznego obserwatora - zasługuje tylko na tyle tylko uczuć, ile wynika z tego prostego faktu, że ktoś kogoś urodził. Cóż, kochać pełną pretensji narkomankę, która odbiera swoje ubezwłasnowolnienie jako krzywdę - to jest wyzwanie. Może dlatego Maxime zdecydował się na dłuższy wyjazd do Australii - a tymczasem zdarzył się ten pocałunek. Według encyklopedii z lat osiemdziesiątych jedną z przyczyn homoseksualizmu jest uwiedzenie. (Zajrzałem do niej przed chwilą, aby stwierdzić, że heteroseksualizmu nie objaśnia się przez przyczyny, ba!, nawet nie ma hasła „heteroseksualizm”. W The Wordsworth Dictionary of Sex z 1994 roku nie omawia się przyczyn homoseksualizmu.) Tę tezę lansują jeszcze dzisiaj niektóre prawiczki, a ja się pokrętnie z nimi zgodzę. Taki pocałunek może rzeczywiście wpłynąć na uświadomienie sobie innych potrzeb seksualnych, ale tylko wtedy, gdy one drzemią w człowieku. Próbujemy naszym językiem porządkować świat, choć czasem średnio się udaje. Niedawno Monika Płatek stanowczo wyróżniła cztery orientacje seksualne: hetero, homo, bi i a (czyli aseksualność). Już Kinsey by się z tym nie zgodził. Nawet jako czysty gej (czyli niemający na koncie żadnych kontaktów seksualnych z kobietami) powiedziałbym, że chętniej poszedłbym do łóżka z niektórymi kobietami niż z pewnymi facetami. Myślę też, że jest jakaś racja w poglądzie podpatrzonym w niemieckich operach mydlanych, że można odczuwać pociąg do osoby tej samej płci, nie będąc homoseksualist(k)ą. W filmie bardziej wyeksponowana jest szamotanina Matthiasa niż skrytego Maxima. A jednak to ten drugi bardziej nas porusza, kiedy wychodzi na jaw, jak bardzo zawiódł go Matthias. Film urywa się na spotkaniu chłopców, którego dalszy przebieg można sobie wyobrazić na wiele całkiem różnych sposobów, a jak będzie, zobaczymy w sequelu. Dolan sequeli nie praktykuje, ale może zatrudnią do tego J.J. Abramsa? Zwróciłem uwagę na mało ważny drobiazg, mianowicie język. Kwiatek znający francuski meilleur que moi mówi, że też mu dziwnie brzmiał ten francuski à la canadienne (powinno być mieux que moi). Chrząszcz brzmiał w trzcinie, ale przeniósł się na plantację trawki i takie są skutki. Końcowa uwaga: aspekt, w którym Dolan ociera się o mistrzostwo, to zespolenie muzyki z obrazem. Przy okazji przypomniał nam niesłusznie zapomniany przebój Amira, J'ai cherché, chwała mu za to.
The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger