Filmweb podaje teraz tytuły polskie kapitalikami, więc nie wiadomo, czy ma być „księżyc” czy „Księżyc”. Serwisy filmowe obstają za pierwszą wersją, a ja stawiam na drugą. Księżyc z wielkiej litery to ów naturalny satelita Ziemi, a księżyc to może być Saturna lub Tatooine. We włoskim nie ma takiego niuansu, bo jest „la luna” i „una luna”. Tytuł polski wiernie oddaje oryginalny, a szkoda, bo jest absurdalny w kontekście fabuły. „Przywłaszczył” lub „przejął” miałoby więcej sensu. Kiedy wyszło na jaw owo przywłaszczenie, po serii telefonów ważnych osobistości ustalono, że trzeba działać. Właścicielem Księżyca został niezidentyfikowany Sardyńczyk, więc na wyspę wysyła się specjalnego agenta. Widz ma do przełknięcia dwa kretynizmy: pierwszy, że sprawą wagi światowej staje się kwestia przynależności Księżyca do jakiejś osoby prywatnej, a drugi, że – aby zinfiltrować Sardyńczyków – trzeba przejść specjalne szkolenie, na którym agentowi wpojona zostaje specyficzna wyspiarska mentalność zlepiona ze wszystkich przewidywalnych i głupkowatych klisz, jakie mogą nam przyjść do głowy. Nauczyciel sardyńskości jest taki, jak zwykle – apodyktyczny, momentami bezwzględny, a na końcu serdeczny. Potwierdziła się moja opinia o włoskich komediach, które są mało śmieszne. Nawet nie dlatego, że się starają i im nie wychodzi. Przyznaję, jest parę momentów zabawnych, ale więcej jest jednak refleksji i dramatu (coś jak z tym Benignim w komedii o Oświęcimiu). Film jednak warto obejrzeć i to nie dla beki. Bez zbytniego wchodzenia w fabułę nie da się powiedzieć, dlaczego ostatni kwadrans filmu zmienił moje zdanie o nim. Magia kina zadziałała tak, jak to się rzadko zdarza, i nawet podejrzewam, że twórcy specjalnie zgrywali głupków przez ponad połowę filmu, aby osiągnąć końcowy efekt. Wniosek na boku: warto oglądać filmy do końca, bo mogą nas nieźle zaskoczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz