Raz tylko w życiu byłem na rozprawie sądowej i się wynudziłem. Żadnych emocji, jeśli krętactwa - to tak prymitywne, aż sędzia musiał pogrozić karą za fałszywe zeznania, żeby świadek przestał konfabulować. A tu proszę, w wersji ekranowej nawet schematyczny teatrzyk sędzi Wesołowskiej robi furorę. W imię prawdy to rzecz jasna pełen profesjonalizm, poza polskim tytułem, który sugeruje, że ktoś broni prawdy, co akurat jest guzik prawdą. Sprawa jest taka, siedemnastoletni Mike jest oskarżony o zabójstwo ojca, który był rzeczywiście nieprzyjemnym typem, ale chyba nie aż tak, żeby stosować radykalne rozwiązania. Richard, obrońca Mike'a jest zdesperowany, bo jego klient nie współpracuje i od czasu zabójstwa nie odezwał się słowem. Podejrzewamy, że Mike wziął winę na siebie, aby ochronić matkę. Czy jest to przypuszczenie słuszne, nie zdradzę, ale wychodzi mi na to, że to kolejny przypadek, kiedy intryga jest oparta na zbyt wielu korzystnych zbiegach okoliczności. Scenarzyści mają pecha, kiedy liczyli również na zbieg okoliczności w postaci matołectwa widzów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz