czwartek, 10 lutego 2022
Matrix Zmartwychwstania czyli The Matrix Resurrections
Tłumaczenie angielskiego tytułu to „matrixowe zmartwychwstania”, a polski oznacza, że matrix jest zmartwychwstania, a nie na przykład zupy pomidorowej. Mniejsza z tym. Oglądając początek myślałem sobie, że to całkiem niezły pomysł, by wszystkie poprzednie matrixy okazały się grą komputerową stworzoną przez Thomasa Andersona, dla którego fikcyjny Neo jest alter ego. Mogła by to być subtelna historia o figurze artysty, którego wizje odsłaniają inną rzeczywistość, do której nie mają dostępu zwykli śmiertelnicy. Można by rzec nawet, że jest to istotą artystycznych przedsięwzięć, choć moja wiara w realność artystycznych odkryć jest równie wątła jak moje zaangażowanie w kwestii Traditionis Custodes. Byłoby aktem szaleńczej odwagi poprowadzenie tej historii w stronę dziwnych przeczuć i niepokojących wątpliwości, których doświadczałby Anderson spotykając Tiffany, będącą pierwowzorem Trinity. Nic z tego, kiedy matrix okaże się realny, film zamienia się w serię nużących walk, w której przeciwnicy zmieniają fronty, a niektóre postaci, jak nieszczęsny Merowing, pojawiają się zupełnie bez sensu, jak landrynka w bigosie. Niby to wyjaśnia się, skąd Anderson i Trinity wzięli się na nowo w matrixie, ale od razu powstaje sto pytań, po jaką cholerę trzeba było tak wydziwiać. Z pierwszych trzech filmów pamiętamy najmniej ekscytującą scenę seksu w kinie, jaka rozegrała się z udziałem Neo i Trinity. Tym razem seksu nam oszczędzili, za to mogę przyznać, że udało się naszej parze stworzyć iluzję głębszej więzi. Proponuję to zapamiętać z tego niepotrzebnego filmu, a resztę zakopmy w jakimś rzadko odwiedzanym zakątku umysłu, licząc na to, że nie przesiąknie do podświadomości i stamtąd nie wywoła nocnych moczeń oraz kompulsywnej masturbacji.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz