Średnio oblatany w kinie człowiek wie, co jest najczęściej słabością filmów Shyamalana - historyjki wiszą na jednym zasadniczym detalu fabuły, którego zdradzenie niszczy cały suspens. Nie inaczej jest z Wizytą. Jak ktoś wie, że ma być twist, to nawet można przewidzieć, co to będzie w tym przypadku. Jeśli wizyta, to ktoś do kogoś jedzie, tu konkretnie para nastoletnich wnuków odwiedza pierwszy raz w życiu swoich dziadków gdzieś na amerykańskim zadupiu. W tym czasie mamusia jedzie na wycieczkę ze swoim nowym facetem, który bierze udział w konkursie włochatych klat, czego nam dokładniej nie pokazano. Dziadkowie z mamusią kiedyś się mocno poprztykali i nawet patrzeć na siebie nie chcą. Ale wnuki to inna sprawa. Wszystko z pozoru wygląda dobrze, ale nie da się ukryć - dziadkowie są dziwni, zwłaszcza babunia po zmroku, która nago biega po domu. Tyle o fabule, teraz o samym filmie, bo jest on nieco wzorowany na Blair Witch Project, gdzie na zdarzenia patrzymy okiem kamery jednego (lub niejednego) z bohaterów. Filmowcami są oczywiście wnuki, które dzielnie nagrywają wideo nawet w stanie opresji, gdy ktoś bardziej normalny dałby sobie spokój. Widać obejrzały kiedyś film Koszałki i zrozumiały, że dla sztuki nie idzie się na kompromisy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz