O, nie - jęknąłem w duchu. Czyżby kolejny martyrologiczny film o życiu w komunie? Dla jasności, nie mam żadnego sentymentu do komuny, ale temat strasznej opresji tych czasów mało mnie pociąga, zwłaszcza gdy oczyma duszy widzę „patriotycznie” odmieniony PISF, który finansuje, powiedzmy, film o bohaterskiej postawie prokuratora Piotrowicza w latach osiemdziesiątych. Na szczęście dla mnie i dla filmu, nie to jest głównym tematem. Nauczycielka Drazdechová na pierwszej lekcji pyta dzieci, czym zajmują się ich rodzice i jak się szybko okazuje, czyni z tej wiedzy pożytek. Życie w realnym socjalizmie nie jest łatwe, więc zawsze przyda się mama fryzjerka, tatuś lekarz lub choćby inwalida, który może stanąć w kolejce do sklepu o szóstej rano. Jeden z tatusiów niespecjalnie się zasłużył, wystarczyło, że wydał się nauczycielce dobrym kandydatem na męża. Mało dziwnym trafem dzieci tych pomocnych rodziców dostają lepsze oceny. Jednak nie wszyscy chcą tak ochoczo współpracować, co kończy się niemal tragicznie. Władze szkoły widzą problem, ale Drazdechová jest szefem partyjnej komórki w szkole, więc nie można tak zwyczajnie jej usunąć. W dzisiejszych czasach zapewne trzeba by subtelniej tę sytuację ująć, bo mechanizm uprzywilejowania nie jest już tak prosty, jak to było w dawnym systemie. Być może dzisiaj Drazdechová byłaby katechetką, a w polskiej szkole jest to praktycznie osoba nie do ruszenia, bo decyduje kuria. Jak jest w Słowacji, nie wiem. Podsumowując, historia ma wymiar uniwersalny i bardziej niż o samą nauczycielkę chodzi w niej o starcie rodziców konformistów z opozycjonistami. Jest materiał do przemyśleń. Ni z gruszki, ni z pietruszki pokazali nam przez moment gołego fiutka, więc tym bardziej warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz