czwartek, 22 grudnia 2022
Kocham anioła czyli Angeli
Miło jest pooglądać sobie Rzym, w którym mieszka Claudio, właściciel paru zacnych miejscówek, zapewne resztek po jakichś majętnych arystokratycznych przodkach. Życie właściciela kamienic nie jest usłane różami, bo ten ludzki zasób lokatorski domaga się remontów i przeszkadzają mu cieknące rury. A Claudio ma raczej ochotę zaliczać kolejne panny. Aż trafił na taką Luisę, z którą chciałby bardzo, ale ona jest dziwnie oporna. Dodatkowo szyki miesza mu posłaniec z niebios, który widzi w Claudiu kandydata na anioła. Chyba upalił się lepszym towarem. Ofertę z niebios można odrzucić, co Claudio uczyniłby chętnie, bo jako anioł musiałby być wieloobszarowym abstynentem, zero seksu, zero alkoholu. Czy odrzuci? Dość łatwo się domyślić, choć dużą tu rolę odegrają fabularne triki. Będąc kandydatem na anioła, Claudio odkrywa w sobie nieoczekiwane talenty, co najlepiej zobaczymy w scenie gry na fortepianie, zapewne najlepszej w filmie. W filmie co chwilę widzimy najsłynniejszego rzymskiego anioła, czyli statuę z dachu Zamku Świętego Anioła (nazwa zapewne tradycyjna, ale jakże rozkosznie głupia). Skrzydlaty gostek z ostrzami w rękach słabo kojarzy się z religią miłości. I słusznie, bo choćbym obejrzał jeszcze sto takich sympatycznych chrześcijańskich filmików, nie mógłbym przestać myśleć, że miłosny przekaz Jezusa w wersji katolickiej to: „masz mnie kochać, albo wpierdol na wieki”. A to, mili państwo, ma mniej wspólnego z miłością niż wegańska parówka z mięsem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz