Inkredible, obejrzałem hurtem trzy filmy i miałem ci ja ubaw, ale niezgodny z intencją twórców. Zacznijmy od początku, czyli od książki i jej autorki, Ayn Rand, która przybyła do SZA z Rosji w roku 1925 w dwudziestej wiośnie życia i do jego końca mówiła po angielsku z ciężkim akcentem. Rand stała się postacią groteskową, po części za swoją sprawą. Jak to pięknie opisał Shermer, podziw dla obiektywizmu, jak określała swój światopogląd Rand, z biegiem czasu przerodził się w kult quasi-religijny dla samej Rand wyznawany bezpośrednio w niewielkim gronie jej admiratorów z wszystkimi blaskami i cieniami kultów, a pośrednio - przez licznych apologetów. Zacytujmy próbkę tej twórczości w tłumaczeniu Google'a:
Tytułowy Atlas to metafora odnosząca się do grupy ludzi twórczych i przedsiębiorczych, którzy wobec zachodzących zmian wypisują się ze społeczeństwa i osiadają w swojej anarchistycznej enklawie, pozostawiając resztę kraju w rękach rządu, gospodarczo nieudolnego, ale wciąż poszerzającego swoją władzę przy aprobacie, lub choćby braku sprzeciwu obywateli. Jak tłumaczą rządzący, lekarstwem na kryzys jest jeszcze więcej władzy dla rządu. System, w który przeobraziła się Ameryka w fantazji Rand, to jest rzecz jasna socjalizm, który znała dobrze z czasów młodości. Pozostaje pytanie, czy ta fantazja ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością. Można idealistycznie wierzyć w to, że nikt nie powinien czerpać zysków z osiągnięć innych, nie ma obowiązku dzielenia się z innymi bogactwem, a państwo powinno być sprowadzone do minimum. Bardzo ostrożnie rzecz ujmując, jest to przepis na mało szczęśliwe społeczeństwo. W ujęciu Rand gospodarka sprowadza się do produkcji wszelakich dóbr napędzanej ludzką wynalazczością. Że jest to pogląd anachroniczny widać na przykładzie choćby polskiej spółki Art-B, której założyciele nie mieli na celu produkcji czegokolwiek poza pieniędzmi. Jak się wydaje, wyzwaniem dla świata jest gospodarka, w której pieniądz jest towarem, co rodzi całkiem nowe problemy, słabo przez Rand diagnozowane, bowiem dla niej pieniądz był po prostu środkiem służącym do wymiany dóbr. W idealnym świecie Rand wybitni ludzie zarabiają fortuny i dają dobrze opłacane miejsca pracy, co ma lichy związek z rzeczywistością. Biznesmeni („i biznesmenki”, dodaje Warakomska) rzadko przejawiają chęć zwiększania wynagrodzeń pracowników, a przy tym nieustannie zabiegają u polityków o przywileje dla siebie i w trudnych sytuacjach wołają „Rządzie rządź!”, czyli spłacaj nasze długi powstałe wskutek durnowatych inwestycji. Prywatyzacja sukcesu, nacjonalizacja bankructwa - trudno się dziwić, że ludzie są wkurzeni. Inna kwestia to ocena nowych rozwiązań w produkcji i dizajnie. Jeśli zastosowanie zaokrąglonych rogów w telefonach komórkowych może być chronione patentem, to bardzo źle świadczy o stanie mózgu ludzkości. A Wenezuela? - zapyta miłośnik Rand i będzie miał swoją wąską rację, bo jak już miałbym wybierać, wolałbym życie w koślawym kapitalizmie amerykańskim niż w komunistycznym syfie. Pytanie, czy na taką alternatywę jesteśmy skazani. Przejdźmy do samych filmów. Przenoszenie Rand na ekran w Ameryce to obecnie niewdzięczne zadanie, bo autorka ma opinię oszołomki, a udział w tym przedsięwzięciu oznacza deklarację ideologiczną. Patrząc na listę płac trzeciej części widzimy mocne postaci amerykańskiej prawej strony, w tym ultraprawicowca Glenna Becka. Może dlatego w każdym z filmów jest inna obsada? Dosłownie, dotyczy to nawet głównej bohaterki. Pierwszy film wypadł nawet nieźle, drugi trochę lepiej, ale trzeci to artystyczna klapa, bo kiedy z offu leci łopatologiczny komentarz, to znaczy, że naprawdę nie mieli pomysłu na film. Dobrym wyjściem byłoby jednak odejście od naiwnych rozwiązań fabularnych z książki Rand, bo kiedy prezydent ogłasza kolejne prawa gwarantujące równość i zakazujące opuszczania miejsc pracy, zaczyna niebezpiecznie przypominać dyktatora z Syntezy Wojtyszki, który zarządzał, że w piątki będą się uśmiechać ludzie o nazwiskach na B, M i S. Aktor grający Johna Galta łudząco przypomina Toma Hanksa, za to książkowy lowelas d'Anconia, były facet głównej bohaterki, dziadzieje z każdą częścią, w pierwszej wygląda jak ciacho, a w ostatniej mógłby być jej tatusiem. W drugiej części pojawił się Teller (ten od Penna i Tellera) i przemówił! Jak pamiętamy, przez osiem sezonów Penn & Teller: Bullshit! nie przemówił ani razu. Oświadczam, że doznałem wstrząsu.
Ayn Rand, z racji swego filozoficznego geniuszu, jest najwyższym arbiterem w każdej kwestii dotyczącej tego, co jest racjonalne, moralne lub odpowiednie dla ludzkiego życia na ziemi.Sama Rand gorliwie się do tego przykładała, nie odmawiając geniuszu swoim literackim dziełom. Część komizmu związanego z pisarką bierze się właśnie z odbioru jej dzieł, a szczególnie Atlasa zbuntowanego, który jako apoteoza kapitalizmu zrobił furorę w kręgach amerykańskich konserwatystów, atoli ich podziw dla Rand nigdy nie objął innych jej poglądów, czyli nieprzejednanego ateizmu i poparcia dla aborcji. Filmy obejrzałem z prostego powodu: bo wcześniej przeczytałem książkę, co mnie chyba lokuje w wąskim gronie, a to jest spora cegła.
Tytułowy Atlas to metafora odnosząca się do grupy ludzi twórczych i przedsiębiorczych, którzy wobec zachodzących zmian wypisują się ze społeczeństwa i osiadają w swojej anarchistycznej enklawie, pozostawiając resztę kraju w rękach rządu, gospodarczo nieudolnego, ale wciąż poszerzającego swoją władzę przy aprobacie, lub choćby braku sprzeciwu obywateli. Jak tłumaczą rządzący, lekarstwem na kryzys jest jeszcze więcej władzy dla rządu. System, w który przeobraziła się Ameryka w fantazji Rand, to jest rzecz jasna socjalizm, który znała dobrze z czasów młodości. Pozostaje pytanie, czy ta fantazja ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością. Można idealistycznie wierzyć w to, że nikt nie powinien czerpać zysków z osiągnięć innych, nie ma obowiązku dzielenia się z innymi bogactwem, a państwo powinno być sprowadzone do minimum. Bardzo ostrożnie rzecz ujmując, jest to przepis na mało szczęśliwe społeczeństwo. W ujęciu Rand gospodarka sprowadza się do produkcji wszelakich dóbr napędzanej ludzką wynalazczością. Że jest to pogląd anachroniczny widać na przykładzie choćby polskiej spółki Art-B, której założyciele nie mieli na celu produkcji czegokolwiek poza pieniędzmi. Jak się wydaje, wyzwaniem dla świata jest gospodarka, w której pieniądz jest towarem, co rodzi całkiem nowe problemy, słabo przez Rand diagnozowane, bowiem dla niej pieniądz był po prostu środkiem służącym do wymiany dóbr. W idealnym świecie Rand wybitni ludzie zarabiają fortuny i dają dobrze opłacane miejsca pracy, co ma lichy związek z rzeczywistością. Biznesmeni („i biznesmenki”, dodaje Warakomska) rzadko przejawiają chęć zwiększania wynagrodzeń pracowników, a przy tym nieustannie zabiegają u polityków o przywileje dla siebie i w trudnych sytuacjach wołają „Rządzie rządź!”, czyli spłacaj nasze długi powstałe wskutek durnowatych inwestycji. Prywatyzacja sukcesu, nacjonalizacja bankructwa - trudno się dziwić, że ludzie są wkurzeni. Inna kwestia to ocena nowych rozwiązań w produkcji i dizajnie. Jeśli zastosowanie zaokrąglonych rogów w telefonach komórkowych może być chronione patentem, to bardzo źle świadczy o stanie mózgu ludzkości. A Wenezuela? - zapyta miłośnik Rand i będzie miał swoją wąską rację, bo jak już miałbym wybierać, wolałbym życie w koślawym kapitalizmie amerykańskim niż w komunistycznym syfie. Pytanie, czy na taką alternatywę jesteśmy skazani. Przejdźmy do samych filmów. Przenoszenie Rand na ekran w Ameryce to obecnie niewdzięczne zadanie, bo autorka ma opinię oszołomki, a udział w tym przedsięwzięciu oznacza deklarację ideologiczną. Patrząc na listę płac trzeciej części widzimy mocne postaci amerykańskiej prawej strony, w tym ultraprawicowca Glenna Becka. Może dlatego w każdym z filmów jest inna obsada? Dosłownie, dotyczy to nawet głównej bohaterki. Pierwszy film wypadł nawet nieźle, drugi trochę lepiej, ale trzeci to artystyczna klapa, bo kiedy z offu leci łopatologiczny komentarz, to znaczy, że naprawdę nie mieli pomysłu na film. Dobrym wyjściem byłoby jednak odejście od naiwnych rozwiązań fabularnych z książki Rand, bo kiedy prezydent ogłasza kolejne prawa gwarantujące równość i zakazujące opuszczania miejsc pracy, zaczyna niebezpiecznie przypominać dyktatora z Syntezy Wojtyszki, który zarządzał, że w piątki będą się uśmiechać ludzie o nazwiskach na B, M i S. Aktor grający Johna Galta łudząco przypomina Toma Hanksa, za to książkowy lowelas d'Anconia, były facet głównej bohaterki, dziadzieje z każdą częścią, w pierwszej wygląda jak ciacho, a w ostatniej mógłby być jej tatusiem. W drugiej części pojawił się Teller (ten od Penna i Tellera) i przemówił! Jak pamiętamy, przez osiem sezonów Penn & Teller: Bullshit! nie przemówił ani razu. Oświadczam, że doznałem wstrząsu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz