poniedziałek, 13 lipca 2020
Żona czyli The Wife
Podobno mocny kandydat do Oskara, którego w końcu nie dostał. Rzekłbym, że słusznie, jedno i drugie, czyli nominacje mu się należały, ale Oskar nie. Inna rzecz, że wśród zdobywców Oskara są zapewne pozycje słabsze niż ta. Mamy w filmie suspens, choć to opowieść obyczajowa o mężu, który dostaje wiadomość o literackiej nagrodzie Nobla, i żonie, która mu w tym pomogła, tak jak to wierna żona potrafi - będąc strażniczką domowego ogniska i biorąc na siebie ciężar wychowania dzieci. Tak by się zdawało, choć pozory mylą. Oczywiście dowiemy się, jak było naprawdę, czyli będzie drugie dno, ale niespodzianka ma smak miętówki, kiedy spodziewaliśmy się landrynki. Większe od tajemnic przeszłości wrażenie wywołuje sposób, w jaki nasza para radzi sobie teraz, kiedy w siwych głowach piętrzą się pytania i rozterki. Spokój, którym emanuje bohaterka grana świetnie przez Glenn Close, jest pozorny i niezmącony - do czasu. Lekko irytował mnie ten fabularny zamysł, bo większym wyzwaniem byłoby pokazać podobny dramat w rodzinie zwykłych Smithów lub Kowalskich, żaden Nobel nie jest tu konieczny. I jeszcze jedno, czego tu nie widzę, a w dziele wybitnym jest nieodzowne: szczypta szaleństwa lub niedopowiedzenia, elementu metafizycznego, który pozwala poczuć głębię trudniejszą do wyrażenia. Zbyt prosta mi się wydała ta historia, choć może to efekt oglądania filmu w stanie lekkiego upojenia? Zmarnowałem okazję, ten film akurat można obejrzeć na trzeźwo. Zmarnowałem podwójnie, bo mogłem wybrać inny hit Netflixa, który, jak usłyszałem, świat ogląda dla beki. Brawo PISF, brawo my.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz