piątek, 24 lipca 2020
Księgarnia z marzeniami czyli The Bookshop
Księgarnia jest z marzeniami, bo tłumacz był z zatwardzeniem. Film wygląda, jakby twórcy przeczytali dwie książki Ivy Compton-Burnett i obejrzeli Czekoladę. Zgrywam tu znawcę pani Ivy, choć nie przypominam sobie, abym przeczytał więcej niż jedną jej książkę, ale z omówień pamiętam, że reszta była w podobnym stylu. Postaci u pani Ivy słyną z wiktoriańskiej uprzejmości ubranej w lingwistyczne szaty ozdobione imiesłowami przysłówkowymi, za którymi schowane są niskie intencje i podłe zagrania. Elokwencja już nie ta, ale duch Compton-Burnett unosił się nad wodami zatoki, nad którą leży angielskie miasteczko epoki przedrewolucyjnej. Precyzuję, chodzi o rewolucję seksualną. Jej jaskółki już krążą pod koniec lat pięćdziesiątych, bo w nowo założonej księgarni Florence ostatnią literacką sensacją jest Lolita. W innych filmach konflikty narastają wokół skażenia środowiska, ścigania bandytów, kontrowersyjnych procesów sądowych lub choćby afery w lokalnym szpitalu. A na czym polega problem tutaj? Na tym, że pani Violet, bardzo wpływowa dama w owym angielskim Obrzydłówku, zapragnęła w budynku księgarni urządzić centrum sztuki, czego nie sposób osiągnąć, dopóki księgarni się nie eksmituje. Sprawa przesądzona nie jest, bo Florence zjednała sobie nie byle jakiego sojusznika, pana Brundisha, lokalnego mizantropa i dziwaka. Po obejrzeniu tego filmu rozumiem, skąd brał się popyt na pisarzy w stylu Zoli. W sumie dziwny to film, wydawało się, że haj lajfy i bontony są passé, a tu nam o nich przypomnieli. Zrobili to jednak w taki sposób, że do nich nie zatęskniliśmy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz