Nie wiem po co ten tytuł

              

piątek, 2 czerwca 2017

Wszystko jest iluminacją (Jonathan Safran Foer)

Gdybym przeczytał, co tu zaraz napiszę, to zapewne powiedziałbym sobie, że nie, nie interesuje mnie jeszcze jedna książka o Żydach na terenach dawnej Polski, o historii żydowskiego miasteczka Trachimbrod i o jego tragicznym wymazaniu z mapy. A teraz nie wyobrażam sobie, że mógłbym tego nie przeczytać, choćby dlatego, że jest to napisane świetnie. Przyjmę roboczo, że autor jako młody człowiek naprawdę pojechał na Ukrainę i w towarzystwie poznanych tam osób szukał Augustyny, która uratowała życie jego dziadkowi. Część opowieści to rekonstrukcja historii Trachimbrodu sięgającej początków XIX wieku, a inna część to opis poszukiwań ludzi pamiętających to miejsce. W pierwszej mamy opowieść nostalgiczno-tragiczną ocierającą się o realizm magiczny, w siła drugiej, której autorem jest Sasza, ukraiński przewodnik Jonathana, tkwi w niezwykłym języku, który w oryginale był zapewne koślawą angielszczyzną, a za sprawą tłumacza, Michała Kłobukowskiego, stał się przezabawnym polskojęzycznym narzeczem, które czyta się świetnie, choć nie mam pojęcia, jak to mogło się udać. Pamiętamy legendę o austriackim księciu, który uczył się polskiego i jest autorem zdania „pacholęta igrały na murawie i ciskały głazy do ruczaju”. Sasza napisałby właśnie coś w tym stylu. (I nie mam złudzeń, ja też.) Że autor nieco fantazjuje, widać po zbyt dokładnych opisach seksualnego życia jego dziadka Safrana z bezwładną lewą ręką, która na kobiety działała jak magnes. Ja tam niewiele wiem, gdzie mój dziadek wtykał członka, i dobrze mi z tym. Wspomnienia okrucieństw, których doznali Żydzi, ustępują tym znanym nam z Medalionów lub Pożegnania z Marią, ale przez kontrast z resztą opowieści wydają się mocniejsze. Przy okazji zauważyłem, że nakręcili film na podstawie książki z samym Elijah Woodem. Jeśli ekranizacja jest udana, to prawie na pewno z innych powodów niż książka.

[133, o suce Dziadka Saszy, która się nazywa Sammy Davis, Junior, Junior]
...a na dodatku jest mentalnie obłąkańcza.

[482, Sasza przeprasza]
Muszę skonsumować ropuchę za to, co cię napotkało w pociągu.

[485, Sasza pisze]
Kradzież to rzecz sromotnikowa

[679, Sasza opisuje swoje podboje miłosne]
Potem mocno się ucieleśniliśmy i ona wąchała swoje kolana i moje kolana też.

[1944, Sasza o matce i ojcu]
Chciała go zeżółcić, ale on na to ani sra (tak? ani sra?)...

[2119, Sasza pisze]
Wykazałem palcem trzodę mężczyzn w polu, którzy spalali papierosy.

[3179, Jonathan o swoim dziadku]
Czy jego członek mógł tkwić gdziekolwiek indziej niż właśnie tkwił, nie tkwił, tkwił, nie tkwił, tkwił?

[3203, o pomocnej Augustynie]
...po latach sprawiła, że nie udało mu się wejść na pokład „Nowego Rodowodu”, kiedy statek ten wypływał ku Ellis Island, skąd na polecenie urzędników imigracyjnych USA zawrócono go i wszyscy jego pasażerowie w końcu zginęli w Treblince.
Wiedziałem o historii statku z żydowskimi uciekinierami z III Rzeszy, ale nie bardzo wiem, jak się to ma do „Nowego Rodowodu”, jeśli taki statek w ogóle istniał poza wyobraźnią autora.

[4020, wielokrotnie odnawiana po kolejnych rozwodach z nowymi przypisami przysięga małżeńska Józefa i Sary]
Z nieprzemijającym oddaniem my, Józef i Sara L., niniejszym ponownie wstępujemy w niezniszczalny związek małżeński i obiecujemy kochać się aż do śmierci, przyjmując, że gwiazdy są srebrnymi gwoździami na niebie, niezależnie od tego, czy rzeka Brod ma dno, czy też go nie ma, od temperatury tegoż dna (gdyby takowe istniało) i hipotetycznej obecności rozgwiazd na owym hipotetycznie istniejącym dnie; przymykając oczy na plamy, które mogły pochodzić albo i nie pochodzić z niechcący wylanego soku z winogron; zgadzając się puścić w niepamięć to, że Józef grał z kolegami w palanta, chociaż obiecał pomóc Sarze nawlec igłę potrzebną do szycia kołdry, którą akurat ściboliła, i że Sara miała dać tę kołdrę Józefowi, a nie jego kumplowi; odmawiając wszelkiej wagi pewnym szczegółom historii wozu Trachima, takim jak kwestia, czy to Chana, czy Hanna pierwsza zauważyła wypływające na powierzchnię osobliwe drobiazgi; ignorując ten prosty fakt, że Józef chrapie jak knur, a spanie z Sarą to też wcale nie taki znów cymes; bagatelizując niejaką skłonność obojga do zbyt długiego przyglądania się osobom płci przeciwnej; nie robiąc wielkiej kwestii ani z niechlujstwa Józefa, który rzuca swoje ubrania tam, gdzie akurat przyjdzie mu ochota je zdjąć, i spodziewa się, że Sara pozbiera je za niego, wyszczotkuje i odłoży na miejsce, ani z tego, że Sara jest tak cholernie upierdliwa, gdy chodzi o najbłahsze drobnostki, na przykład o to, w którą stronę odwija się papier toaletowy albo że kolacja zaczyna się o pięć minut później, niż ona to sobie zaplanowała, no bo przecież, bądźmy szczerzy, to dzięki Józefowi papier wisi w łazience, a kolacja stoi na stole; uznając za obojętne, czy burak jest lepszym warzywem niż kapusta; odkładając na bok problem zakutej pały i chronicznego braku pomyślunku; usiłując wymazać z pamięci ten dawno już obumarły krzew różany, o którego podlewaniu miał pamiętać pewien wiadomy ktoś, podczas gdy żona tego ktosia bawiła z wizytą u rodziny w Równem; godząc się iść na kompromis w związku z tym, jacy byliśmy, jacy jesteśmy i jacy najprawdopodobniej będziemy... obyśmy żyli razem w niezachwianej miłości i dobrym zdrowiu, amen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger