Ja się teraz rozłączę, bo zupełnie ciebie nie rozumiem - powiedziała mi znajoma, która mnie obudziła swoim telefonem. Był środek dnia, ale odsypiałem długą podróż z wakacji na łódkach. Obudziłem się tylko połowicznie, bo umysłowo ciągle byłem na jeziorze, choć przy uchu trzymałem słuchawkę telefonu stacjonarnego. Zdarzyło mi się to tylko raz, a Stefan, bohater filmu Gondry'ego, ma tak prawie bez ustanku, dzięki czemu ten film o niczym jest najlepszym (jak dla mnie) filmem o niczym. Na jawie nie dzieje się nic specjalnie ciekawego, historia ciąży ku zwykłemu romansowi, ale to byłoby zbyt proste i za bardzo „o czymś”. Nie ma w tu żadnych holliłódzkich efektów specjalnych, bo są lepsze. Kamera sklecona z tekturowych pudeł, taki też telewizor - ale jak najbardziej sprawny, woda z celofanu, tekturowy las posadzony w łódce, bo tak chyba jest, nasze sny są sklecone z rupieci, patrząc na wieżę Eiffla idziemy do bazyliki w Radomiu w żółtej garsonce. To akurat mi się nigdy nie przyśniło, ale miałem sen o lwach i tygrysach w kopalni soli w Wieliczce. Albo o leniwie płynącym potoczku pod balkonem moich rodziców, w poprzek potoku na sznurze suszyły się prześcieradła. Mama wyrzuca do potoku płonącą zapałkę, od czego zajmuje się ogniem oleista plama, która płonąc przesuwa się pod wysuszone prześcieradła. Z kolei mama we śnie jeżdżąc latem po mieście na wielbłądzie chciała kupić buty na zimę. Te sny mogłyby trafić do filmu, ale byłyby jednymi z bardziej zwyczajnych. Stefan ma szczęście, bo odnajduje bratnią duszę w Stefanii, ale jest to również nieszczęście. A czemu, zapytajcie redaktor Janicką. Lub obejrzyjcież.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz