Wanda w Operze Krakowskiej
Legenda o Wandzie ma branie w operze, zdarzyło mi się widzieć Vandę Dvořáka, a podobno istnieje parę innych, choć tylko na papierze. A tu mamy nową wersję w sensie muzyki, bo libretto zostało wzięte z misterium Norwida. Na dzieła współczesnych kompozytorów „poważnych” chodzi się z drżącym sercem, zwłaszcza kiedy się miało osobliwą przyjemność obcować z operą na podstawie Tanga Mrożka. Uff, jaka ulga, muzyka skomponowana przez Wnuk-Nazarową okazał się zaskakująco przystępna, jest atonalna (czytaj: niemelodyczna), ale przyjazna dla ucha. Jak ujęła to kompozytorka: atonalna, ale nie awangardowa. W wywiadzie po spektaklu wspomniała jeszcze o „wznoszących akordach molowych”, co doceni ktoś bardziej muzykologicznie ode mnie obcykany. Spektakl jest krótki, zaledwie godzina z hakiem, ale zrobiony na bogato: są chóry, znakomity balet germańskich wojowników i monumentalna scenografia. I to niesamowite zakończenie, kiedy wszystko gaśnie, muzyka powoli cichnie do zera, a na scenie zapada mrok. Tekst Norwida można przeczytać w kwadrans i nie przeczę, piękne to jest, ale jako dramat - no dramat po prostu. Trochę jak Odprawa posłów greckich Kochanowskiego, poezja pierwszorzędna, ale denna koncepcja sceniczna. Koncepcja, że Wanda naprawdę kochała tego Rytygera, ale postanowiła poświęcić życie, by uratować swój lud od groźby wchłonięcia uduchowionego pierwiastka słowiańskiego przez żywioł germański, może i da się wyczytać z tekstu Norwida, ale gratuluję każdemu, kto z tego powodu dozna artystycznej rozkoszy. W wielu momentach zdawało mi się, że więcej rozumiem z tłumaczenia na angielski, które było wyświetlane razem z tekstem polskim. Zaczyna się od tego, że lud pyta Grodnego o Wandę.
Czemu nie siaduje na przedwnijściu,
Błogosławiąc wracającym z pola
Po murawach, jak krople po liściu.
Po chwili okazuje się, że Wandę ogarnęła „niemczyzna”, czyli małomówność spowodowana melancholią. Nadszedł dziarski Rytyger i „niemczyzna” przeszła, albo raczej - zamieniła się w uczucie do Niemca (ładne, nie?). Norwid nie zadał sobie trudu, by zdradzić czytelnikom, jakże to doszło do rozkwitu uczucia, czy były jakieś wyznania i drżenia serca. Tuż przed swym tragicznym końcem Wanda, było nie było poganka, wieszczy.
Dobrzy ludzie! Widziałam cień ogromny Boga,
Przechodzący po polach, jak szeroka droga.
A to był tylko ręki jednej cień; ta ręka
Jakby przebitą była, bo słońce padało
Przez wnętrze dłoni nawskróś, jak przez wypaść sęka.
Ja stałam i patrzyłam w to rozdarte ciało,
Jak ptak z ciemności w jasną pogląda szczelinę,
I dano mi jest wiedzieć to... że dla was zginę.
W tym dewocyjnym kontekście inaczej patrzymy na ofiarę Wandy. Jakże miło ze strony wzruszonego tym Rytygera, że miast złupić gród postanowił ruszyć na Rzym. A przestraszone lechickie pacholęta, które wcześniej zakrzyknęły „Niemce!”, mogły odetchnąć z ulgą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz