Rozdzielenie to kolejny serial z gatunku opera serowa (od tego ciągnącego się sera z pizzy). Pomysł dobry, nawet nie taki z kosmosu, bo zapewne prędzej doczekamy się opanowania techniki rozszczepiania jaźni (na tę „zawodową” i pozostałą) niż załogowego lotu na Marsa. Owszem, jest trochę niesamowicie, trochę kafkowsko, ale przydałby się jakiś Jezus, który by cudownie rozmnożył fabułę, bo serial wygląda tak, jakby półtora odcinka rozciągnęli na cały sezon i przy tym zadbali o to, żeby żadna inwencja nie poszła w dialogi. Najbardziej intrygujące w serialu są zadania, jakie wykonują zatrudnieni: zaznaczanie cyferek na ekranie. Czynność wydaje się tak absurdalna, jakby chciano nam zasugerować, że to jest nieistotne, a sensem przedsięwzięcia jest samo rozdzielenie jaźni (w celach badawczych?). Z drugiej strony w innych działach firmy zajęcia pracowników wyglądają na bardziej sensowne. Być może dowiemy się więcej z drugiego sezonu, jeśli powstanie i jeśli na nim nie uśniemy.
Serial Krakowskie potwory wchodzi w zupełnie inną gęstość, którą jest srogie gówno? Odklejka od opon mózgowych? Mdły wysryw? Sposób na zniszczenie humoru? Ubogacenie w zakresie epitetów zawdzięczam Twitterowi. Realizacyjnie to chyba nawet jest niezłe, młody i piękny Lucky podbiłby moje serce, gdybym je miał do tego serialu. Bawią mnie tęgo uwagi w stylu, że jak weszła w zaułek Krupniczej, to, halo, nie powinna wyjść z niego na Szewskiej. Lub że Swarożyc nie mógł hasać ze strzygami. A tiul wołowy z tym, bo problem nie tkwi w nieścisłościach topograficznych czy niefrasobliwym potraktowaniu mitologii słowiańskiej. Problem jak paluch w nochalu tkwi tam, gdzie się nas, widzów, wciąga bez żadnej przedjebki centralnie w szambo alternatywnej rzeczywistości bez możliwości wynurzenia. Jak ci faceci u Białoszewskiego, którzy wjechali in medias res i zaznaczył ich za to kres. Grzdyle chamciucie struple.
Nasza bandera znaczy śmierć to serial Taiki Waititi, którego uwielbiamy za Co robimy w ukryciu. Angielski szlachcic Bonnet zapragnął być piratem, więc kupił sobie statek i zatrudnił załogę. Ale co to za pirat, który brzydzi się przemocą i czyta swoim marynarzom bajki na dobranoc. Kiedy poznaje legendarnego Czarnobrodego, ma szansę nauczyć się fachu od mistrza. Wszystko zmierza w nieoczekiwanym kierunku, ale nie takim, byśmy się turlali ze śmiechu. Trudno się turlać oglądając niewesołą sytuację rodzinną nieszczęsnego Bonneta, tak obecną, jak przeszłą.
Mamy już trzeci sezon For All Mankind, historię świata alternatywnego, w której odmienny niż w naszym multiwersum rozwój wypadków spowodował, że na Marsa wybraliśmy się jeszcze w XX wieku. Kto widział poprzednie sezony może sobie darować ten, chyba że jest wciągnięty w te zmyślone gierki polityczno-biurokratyczne, które są otoczką rywalizacji w podboju kosmosu.
A może spróbować anime? Nie jestem znawcą, ale zdaje się, że Thermae Romae Novae to byłaby pozycja hardkorowa nawet dla amatorów gatunku. Głównym bohaterem jest Lucius Modestus (co bardzo zabawnie brzmi w wymowie japońskiej), rzymski architekt i budowniczy łaźni, który w każdym odcinku przenosi się do Japonii i stamtąd kopiuje pomysły do swoich projektów. To jest tak głupie, że aż żal nie obejrzeć. Niestety fabuła nie poszła w romans Luciusa z cesarzem Hadrianem, a szkoda, bo obaj wydają się być skopiowani z gejowych pornosów. W jednym z odcinków do rzymskiej łaźni wchodzą barbarzyńcy (naturalizowani Germanie) i robią bydło. Ale wystarczyło umieścić w łaźni piktogramy wzorowane na japońskich, pokazujące co jest, a co nie jest dozwolone, i barbarzyńcy się ucywilizowali. (Macron, podetknij jakieś piktogramy Putinowi.) To nie wszystko, bo każdy odcinek kończy się spotkaniem z autorką Mari Yamazaki (już nie animowaną), która odkrywa tradycyjne lub nowe japońskie łaźnie, ze szczególnym uwzględnieniem gorących źródeł, w których można gotować jajka, nie tylko kurze. Każde z tych miejsc przynosi pani Yamazaki nowe natchnienie - nie jest jasne, czy na kolejny odcinek, czy na ten już obejrzany.
Na koniec Minx, serial o Joyce, feministce w latach siedemdziesiątych, która nawiązała współpracę z wydawcą świerszczyków, by wraz z nim stworzyć swoje czasopismo. Bardzo trafnie założono, że w takim wydawnictwie powinni się znaleźć panowie potraktowani przedmiotowo. Serial pokazuje to bez obciachu, a panowie trafiający na rozkładówki godnie reprezentują męskie walory, jakimi szczodrze obdarzyła ich natura. W skromnym pomniejszeniu zamieszczam tu trzy kadry z nazwiskami dzielnych aktorów:
Nawet bez tej podniety bez wahania rzekłbym, że to najlepszy z omawianych tu seriali, a to z tej przyczyny, że nasza bohaterka miota się między poczuciem słuszności swojego przesłania a oprawą graficzną, która - co do zasady - jest słuszna z feministycznego punktu widzenia. Ale też mocno nieprzyzwoita. Zdaje się, że gazetowa pornografia już umarła, ale w tamtych latach z pewnością kupowałbym „Minx”. Przypomina nam się nieszczęsny Kilgore Trout z powieści Vonneguta, autor wizjoner, którego książki wydawano z wieloma „zbliżeniami bobrów”, o czym krzyczały okładki. Wydawcę w serialu gra Jake Johnson - aktor, którego z roli na rolę cenimy coraz bardziej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz