Powiedzmy otwarcie, że produkcje Marvela budzą u nas entuzjazm porównywalny z chęcią czytania powieści Katarzyny Michalak po ich omówieniu przez Opydę. Maciupeńki. Ale pałamy afektem ukierunkowanym na Toma Hardy'ego, dlatego też wybraliśmy się na niniejszy film. Dobrze pamiętałem, że Venom jako postać pojawił się już w filmie Spider-Man 3, ale tam był jednym z czarnych charakterów, a tym razem zatrudnili go w roli głównej. Sprowadził go z kosmosu na Ziemię niejaki Drake, filmowy klon Elona Muska, a teraz próbuje stworzyć symbionta, czyli mieszańca obcego z człowiekiem. Chwilowo wszystkie próby kończą się efektem podobnym do zabijania wampirów w True Blood, czyli rozciapcianiem. Oczywiście wiemy z góry, że Eddie grany przez Hardy'ego jednak przetrwa, kiedy zbiegiem okoliczności wstąpi w niego Venom. Nie ma żadnego problemu z komunikacją, bo Venom świetnie rozumie po angielsku, jak niemal wszyscy obcy w produkcjach holiłódzkich. Dalej jest już przewidywalnie, bo na Ziemie trafił również Riot, ziomek Venoma, który ma naprawdę złe zamiary względem ludzkości, wobec tego musi przegrać, choć jest od kolegi lepiej wyposażony (w moce). Tymczasem Venomowi pobyt na Ziemi zaczął się podobać pomimo tego, że w tutejszych produkcjach filmowych trzeba na siłę upychać wątki miłosne. Bo jak wiadomo, duch miłości zstępuje i odmienia oblicze Ziemi. Tej Ziemi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz