Z okazji ostatniego Terminatora dopadła mnie refleksja o niezwykłej wtórności kultury naszych czasów, w których dominują sequele, podróbki, przeróbki i niedoróbki. Terminatory, alieni, avengersi, batmany i wonder womany... Nawet chwalony ostatni Joker to jednak nic nowego pod księżycem Gotham City. Czy Alita to nowa gwiazda na niebie współczesnej popkultury? Nie. To wyciągnięty z grobu żołnierz-zombie Brechta, któremu leją do gęby wódę, żeby truchło mniej cuchło. Film złożony jest z samych spodzianek. Mamy wiek XXVI, Alita jest przywróconym do życia cyborgiem, pardonnez moi, cyborżką z czasów wojen rozegranych trzy wieki wcześniej. Co to jest? - pyta Alita doktora Idę. - Motorball. Nic, co powinno by cię interesować - pada odpowiedź. Motorball to rodzaj wyścigu z wszelkimi chwytami poniżej pasa, które pozwalają wyeliminować przeciwników, miecze, piły, kłonice. I co się okaże? Alita będzie mistrzem motorballa. Nie tylko tym, bo również znakomitą wojowniczką w filigranowym ciele. Nawet jeśli potną ją na kawałki, nic się nie stanie, bo w tej epoce zamiana jednego ciałka na inne to fraszka, igraszka, zabawka blaszana. Opowieść urywa się w środku, kiedy już staje się jasne, kto jest prawdziwym wrogiem Ality. Moja ciekawość dalszego ciągu historii zemsty nie jest zbyt nachalna. Może to starość, przez którą kiepsko znoszę te nieustanne sceny walki pokazywane jako ciąg półsekundowych ujęć z animacją komputerową. Sama Alita o buzi z japońskich kreskówek też jest animowana, zabieg dość dziwny, jeśli wziąć pod uwagę realistyczne animacje z Władcy pierścieni. Niegdyś Wybrańczyk pasjonująco omówił filozoficzne aspekty Naruto, jednej z japońskich anime. Nie sądzę wszelako, żeby film o Alicie był dla niego w jakikolwiek sposób inspirujący.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz