niedziela, 21 lutego 2016
Ave, Cezar! czyli Hail, Caesar!
Mamy do czynienia z filmem dziwnym o tyle, że nie opowiada typowej historii z początkiem, środkiem i zakończeniem, bo temat można by ciągnąć jeszcze przez wiele sequeli. Główny bohater to Mannix, szef produkcji w jednej z wytwórni filmów. Pracuje od zmierzchu do późnej nocy, a walczy z piętrzącymi się komplikacjami, które utrudniają kręcenie filmów lub zagrażają wizerunkowi firmowych gwiazd, co rzecz jasna dla firmy dobre być nie może. Czy te parędziesiąt scenek z życia Mannixa klei się w całość? Może i tak, ale wymiana jednej z nich na inną niewiele by wniosła. Jest tu oczywiście motyw główny, niby demaskatorski wobec Hollywoodu lat pięćdziesiątych, ale tak ograny, że słusznie znalazł się w komedii. Jednym z moich ulubionych jest motyw Hobie'ego, który do filmu dostał się z rodeo, ale ważny człowiek uznał, że będzie grał amanta - z zabawnymi tego skutkami. Dech zaparła mi musichallowa scena z Channingiem Tatumem, w której chłopcy w białych marynarskich mundurkach śpiewają o rozstaniu z dziewczętami na czas rejsu, ale układ choreograficzny wyraźnie wskazuje na to, że jakoś sobie bez nich poradzą. Ubawiliśmy się, krótko mówiąc.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz