sobota, 18 lutego 2012
Anonimus czyli Anonymous
Kolejny film science-fiction Rolanda Emmericha, znanego do tej pory z wystawnych bzdur, przeciwko którym nic nie mam, o ile reżyser nie skupia się zanadto na opresji bohaterów, którzy przez pół godziny szarpią się z nieszczelnym włazem do statku-arki. Ale to mieliśmy w 2012, a tu mamy do czynienia z filmem sensacyjnym z epoki elżbietańskiej. Ukłon w stronę science-fiction polega na przyjęciu założenia, że słowo pisane, drukowane lub wystawiane na scenie wywołuje w bardzo precyzyjny sposób żądane przez autora skutki. Jeśli hrabia Oxfordu chce dostąpić audiencji u królowej Elżbiety, publikuje poemat aluzyjnie nawiązujący do ich wspólnych niegdysiejszych figli i do audiencji dochodzi po tym, jak królowa zapoznała się z dziełem. Przykłady można by mnożyć, tu jeszcze dodam, że film rozwija znany pogląd podważający autorstwo dzieł Szekspira i przypisujący je hrabiemu Oxfordu. Ten będąc szlachcicem nie mógł ujawnić się jako byle pisarz, więc pisał do szuflady, a tak naprawdę - szafy. Chcąc wywrzeć polityczny nacisk, który doprowadziłby do wyboru na króla nieślubnego syna Elżbiety, zaczyna wystawiać swoje sztuki, które z miejsca zyskują uznanie. Autor przy tym nie ma wątpliwości o wartości swoich dzieł, bo to przecież jasne, że jak ktoś tworzy ładnie, to zaraz jest doceniony. Nieprawdaż, Norwidzie? Nieprawdaż, van Goghu? Jeśli więc przyjmiemy to fantastyczne założenie, o którym wspomniałem - film jest w porządku. Z jednym zastrzeżeniem. Nie wiem, czy miałem słabszy dzień, czy też może jednak mam rację, że Emmerich wprowadza swoich bohaterów w chaotyczny sposób, w dwusekundowych ekspozycjach, ledwie wspominając, jakiego to Essexu czy Southamptonu hrabiami są. Jak się do tego doda operowanie na trzech planach czasowych od ujęcia do ujęcia, to ostrzegam: skupcie się ludzie!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz