poniedziałek, 1 czerwca 2020
Mayday
Do oglądania polskich komedii przystępuję z drżeniem serca i w ogóle całego organizmu. Patriotycznie kibicuję polskim wyrobom, kaszankom i wytworom popkultury, ale ich producenci nauczyli nas, że nie ma tak depresyjnych oczekiwań, których nie można by zawieść. Nie tylko polska specjalność komediowa to mieszanie żenady z przyzwoitością – i na to powinni się godzić w ogóle widzowie tego gatunku. Problem jest oczywiście w utrzymaniu proporcji. W Mayday wychodzi lekko na plus. Główny bohater Janek jest grany przez Adamczewskiego, aktora, który dojrzewał artystycznie, od roli jakichś mydłkowatych Karoli, którzy byli człowiekiem, do pełnokrwistego bigamisty, któremu sypie się życie. A sypie się, bo w harmonogram zdarzeń wplątuje się wydarzenie losowe, po wieczorze z Basią nie następuje poranek z Marysią, jeden klocek domina przewraca wszystko. W opałach pomaga mu kolega Staszek, który miał milczeć, ale na szczęście tego nie robi, bo jego ułańska fantazja dobrze robi filmowi. Chodzi o ułana na wielbłądzie z mieczem świetlnym. W pewnym momencie robi się niebezpiecznie blisko To nie tak, jak myślisz, kotku, filmu, który od połowy jest nudny, kiedy zupełnie już się zgrał pomysł na nowe kłamstwa, jakie musi wymyślać bohater, a które kompletnie dezorientują widzów. W jednej ze scenek mamy niby to fart jokes po polsku, które zostały obrócone w zabawną scenkę, kiedy nasz bigamista musi udawać geja – i to przed policjantem. Czemu policja ściga Janka – pozostanie to jedną z tajemnic logiki komedii. Co?! Nie ma „logiki komedii”? To może i „logiki religii” nie ma?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz