Otóż zdarzyło mi się być w kinie jedyną osobą śmiejącą się na głos w czasie seansu. Film niniejszy aspiruje do komedii, więc taka osoba mogłaby się na sali znaleźć, ale się nie trafiło. Kwiatek zachachał parę razy, ale to za mało, żeby mógł się zgodzić z autorem słów o niesamowitej zabawie, jaką jest najnowszy Jarmusch. Do tej pory Jim kojarzył mi się z siermiężnymi produktami poświęconymi krytyce społecznej, to przez niego uwielbiam I Put a Spell on You. A teraz dostał pieniądze i gwiazdorską obsadę. I nadal krytykuje, jak widać zombie jako metafora zyskuje (lub odzyskuje) na popularności. Fabuła jest w sumie wątła, odwierty na biegunie powodują zmiany w rotacji Ziemi i, hm, przebudzenie umarlaków, którzy jako zombie gryzą ludzi na śmierć tworząc kolejne zombie. Nihil novi. Przez cały film przewija się piosenka Sturgilla Simpsona The Dead Don't Die. Skąd ja to znam? - pyta oficer Cliff, a jego młodszy kolega, oficer Ronnie, odpowiada: z czołówki. Autoironia, autorefleksja i oczy szeroko przymrużone. Później okaże się, że Ronnie chyba musiał się przespać z reżyserem, bo jest naprawdę dobrze poinformowany. Można tego Jarmuscha rozumieć jako głos w sprawie zwolenników Trumpa, ale bardziej przekonuje mnie szersze spojrzenie na nas jako masy konsumentów sterowane przekazem od korporacji. Musisz mieć tę podstawkę na monitor Apple'a za tysiaka, musisz brać positivum na szczekającego psa, musisz przywrócić włosom naturalny wygląd, bo siwizna jest taka sztuczna. Część zombich u Jarmuscha chodzi z nosami przyklejonymi do ajfonów. Zaczynam myśleć, że to całkiem zabawny film, ale nie w ten oczywisty, slapstickowy sposób.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz