W teorii Wielki Zderzacz Hadronów mógł wyprodukować „dziwadełka”, czyli cząstki, które w sposób znany tylko fizykom mogłyby przemienić całą okoliczną materię (czyli Ziemię) w dziwadełka i w ten sposób zakończyć wszelkie procesy życiowe. To się nie stało, ludzkość musi wykończyć planetę w jakiś bardziej mozolny sposób. Żaden fizyk chyba jednak nie lansowałby poglądu, że zderzacz może zmienić naszą rzeczywistość w rozkapryszonego i złośliwego bachorka w stylu ewangelii Dzieciątka Jezus przypisywanej Tomaszowi. Żaden fizyk, za to prawie każdy filmowiec, bo film o dziwadełkach raczej nie miałby szans na sukces. Według fabuły filmu mamy na Ziemi totalny kryzys energetyczny, a jedyna szansą dla ludzkości jest uruchomienie nowego źródła energii, co ma się dokonać w kosmosie. Z tym nowym reaktorem wiąże się wspomniane wcześniej niebezpieczeństwo, do którego oczywiście dochodzi. Nic w sumie mądrego się nie dzieje, paru astronautów (i parę astronautek) ginie w malowniczy sposób, a zaginiona Ziemia się odnajdzie, w co nie wątpiłem ani przez chwilę. Rozumiemy, że trzeba było wprowadzić wątek tragicznej przeszłości astronautki Hamilton, aby widzowie przeżyli wstrząs, kiedy kobieta odkrywa, że w innej rzeczywistości ten dramat się nie wydarzył. Trochę mniej rozumiemy, że można go było rozegrać aż tak czułostkowo. Z efekciarskiego zakończenia wynika, że problem głodu energetycznego zszedł na dalszy plan, co byłoby wspaniałą wiadomością, gdyby nie było fatalną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz