Nie wiem, skąd ten Sorry Angel, ale tytuł francuski to ekwiwalent hasła „żyj szybko, umieraj młodo”. Jeśli chodzi o gejów w latach dziewięćdziesiątych, wedle życzenia, wirus HIV załatwiał sprawę skutecznie. Jak zwykle, trzeba uważać na swoje zachcianki, bo mogą się spełnić. Głównym tematem filmu jest niemożliwy związek dwóch facetów, starszy Jacques jest pisarzem chorym na AIDS, a młodszy Arthur jest dwudziestolatkiem z prowincjonalnej Bretanii. Dramat polega na tym, że Jacques wie, że nie pożyje długo, więc jaki sens ma wiązanie się z Arthurem, który się w Jacques'u (sprawdzone, tak się pisze!) zakochał. Żadnej głębszej intrygi tu nie zauważyłem, jest to rodzaj obrazka obyczajowego z dawnych czasów, bo poznajemy wielu znajomych Jacques'a, z niektórymi się żegnamy na zawsze, z niektórymi wiążą bohatera relacje głębsze, a z innymi - powierzchowne, przez co mam na myśli penisa w akcie analnym. Przyznaję, że miałem lekki mętlik od tych wszystkich postaci, a tu jeszcze poznajemy kawałek życia Arthura, który zaczynał jako chłopak z dziewczyną, później gdzieś poza kadrem wyznał jej prawdę i pozostali przyjaciółmi, co widzimy w kolejnych scenach. Byłoby zapewne wzruszająco i nostalgicznie - po części było - gdyby nie parę irytujących momentów. Tajemnicą jest jak Jacques wyczuł w czasie seansu kinowego, że całkiem mu obcy chłopak siedzący parę rzędów dalej byłby nim zainteresowany. Potem kombinowali jak koń pod górę, bo niby nie mieli miejscówki, a Jacques miał przecież wynajęty pokój w hotelu. Ok, no dobra, może już wtedy zdał sobie sprawę z tego, że lepiej tego nie ciągnąć. Jeszcze jedno i ostatnie: bretońscy młodzieńcy cytujący poezję w zwyczajnej rozmowie. Mam taki postulat, aby nie robić poezji w kinie cytując fragmenty wierszy. Poezja filmowa jest jak najbardziej możliwa, ale na czym innym polega. Na wszelki wypadek uchylam się od odpowiedzi na ten temat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz