Oglądałem to przed rozdaniem oskarów, ale czułem, że to jest film oskarowy na dzisiejsze czasy. Nawet gdyby wszystkie kwestie rasowe zostały w świecie rozwiązane i nikt nie miałby do nikogo żadnych roszczeń lub pretensji - wtedy też warto by od czasu do czasu przypominać, jak niesamowicie rasistowski był świat jeszcze pół wieku temu z okładem. O ironio, ludzie przed sześćdziesięciu laty też zapewne by to powtórzyli. Wiele niegdysiejszych światłych postaci, jak Lincoln lub Dickens, byłoby dzisiaj uznanych za paskudnych rasistów. Sytuacja przedstawiona w filmie jest niezwykła, bo czarnemu „arystokracie” usługuje Tony, biały, który wcześniej skądinąd dał się poznać jako rasista. Ale cóż, za coś żyć trzeba. Jest więc okazja do grania na wielu fortepianach. Jeden z nich wygrywa znaną piosnkę o człowieku z ludu, który uczy pana radości życia. Z innego usłyszelibyśmy hymn gejowski w rodzaju YMCA, bo nasz Dr Don Shirley (postać autentyczna) okazuje się być homo, co akurat tutaj powoduje tylko jedną z wielu komplikacji. Jeszcze jeden motyw to ten, w którym dwóch nieprzepadających za sobą ludzi po paru tygodniach bliskiej współpracy staje się przyjaciółmi. Dr Shirley jest znanym muzykiem, który wykonuje coś w rodzaju jazzujących wariacji na tematy klasyczne, stał się przez to ulubieńcem białych snobów, którzy - tu moje domniemanie - patrzą na niego jak na cudowne dziecko w rodzaju Mozarta lub małpkę, która potrafi powozić karetą. Mimo wszystko, na południu Stanów nie jest Dr Shirley kimś, kto mógłby skorzystać z toalety dla białych lub zjeść w restauracji, w której przebywają późniejsi słuchacze jego koncertu. Tytułowa zielona książeczka to świadectwo rasowego apartheidu lat pięćdziesiątych, w którym wyszczególniono hotele i restauracje, gdzie mogli przebywać czarnoskórzy. Były jeszcze słynne „miasta zachodu słońca”, w których czarnoskórym nie wolno było pojawiać się po zachodzie. Wszystko to zostaje nam przypomniane i podlane słodko-gorzkim sosem, bo relacje Tony'ego z Shirleyem są dość komiczne. Na szczęście nie jest to typowy film oskarowy, po którym pytam się jak kotek „co ja pacze?”. Dwaj główni aktorzy są niesamowici, Viggo - bo jest tak niepodobny do Aragorna, jak tylko można sobie wyobrazić. Z kolei Ali grający Shirleya albo umie tak świetnie grać na pianinie, albo świetnie imitować, albo zrobili tu jakieś filmowe czary mary. W każdym razie widzimy Alego grającego na fortepianie, a dodatkowe wzruszenie to było wykonanie 25 etiudy Chopina. Już zdążyłem zapomnieć o tej piękności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz