Nie lubię ja gdy Masło zbyt Maślane, Kluski zbyt Kluskowe, Jagły zbyt Jaglane, a Krupy zbyt Krupne - rzekł jeden z bohaterów Trans-Antlantyku. Miał na myśli polskie filmy, w których narcystyczny egoista jest nim do szpiku kości, tak jak świrnięta na punkcie wesela córki mamuśka nie ma żadnych innych właściwości poza tym swoim świrem. Poza tym te niesamowite zbiegi okoliczności, jakby Warszawa była wioską z jedyną kapelą - ale to już nie jest typowo polska specjalność. Syn Szymona w tajemnicy przed ojcem bierze udział w telewizyjnym show dla młodych gwiazd organizowanym przez Karinę, a Szymon po przypadkowej stłuczce z jej samochodem jest winien Karinie przysługę. Nadarza się okazja, aby odegrał przed matką rolę jej chłopaka, reżysera wspomnianego show, po tym jak ze sobą zerwali. Dwie pieczenie będą, bo jeszcze odegra się na reżyserze pokazując się z nowym atrakcyjnym towarem, rzekomo projektantem mody, który zabiera ją na zakupy do Mediolanu - kolejne kłamstewko, z którego trzeba się będzie wyplątać. Wątek drugoplanowy to siostra Kariny, która byłaby wkrótce szczęśliwą panną młodą, gdyby nie podejrzewała swojego faceta o gejostwo. Ale jak nie, skoro na przykład z trzech filmów do obejrzenia wybiera Płynące wieżowce? I ciągle spotyka się ze swoim kolegą gejem? Scenariusz obiecał nam wyjaśnić tę dziwną zażyłość, ale jakoś się nie złożyło. Ale nawet gdyby nie było tej niedoróbki, to i tak uważałbym, że jest to mocno schematyczna komedia romantyczna z finałem przewidywalnym jak seks Terlikowskich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz