wtorek, 4 maja 2021
Prawda i sprawiedliwość czyli Tõde ja õigus
Ktoś nieco bardziej przejęty misją zrobiłby lustrację tego dzieła, które wygląda, jakby Estończycy sfilmowali swoją epopeję w stylu Chłopów Reymonta. Nie będę dociekał, czy był pierwowzór książkowy, ale nawet jeśli go nie było, to trochę mi tu szeleścił papier. Główny bohater, Andres, nie uważa się za chłopa, nazywają go „panem”, ale wraz z żoną Krõõt ciężko tyra na tym polu, dzierżawionym od prawdziwego pana, i mieszka w zwykłej chłopskiej chacie krytej strzechą. Opowieść rozciąga się na ponad dwadzieścia lat, w czasie których jedno jest niezmienne: konflikt Andresa z sąsiadem Pearu, w którym cierpią głównie niewinne zwierzątka, a zatargi notorycznie kończą się w sądzie parafialnym, jak to ujęto w polskim tłumaczeniu. Priitowi Loogowi, odtwórcy roli Andresa, wróżyłbym karierę międzynarodową, gdyby nie to, że - jako Estończykowi - raczej mu to nie grozi. Papier szeleścił na przykład wtedy, gdy jeden z drugoplanowych bohaterów tłumaczył mściwość Andresa jego dewocyjnym czytaniem Biblii, bo podobno - parafrazując - duch miłości bożej zamienia serce w kamień. Inny moment to finalna rozmowa z synem, która brzmiała, jakby prowadzili ją intelektualiści wyjęci z Manna (Tomasza, nie Wojciecha). I oczywiście te dialogi, chwilami zbyt wyrafinowane w ustach prostych wieśniaków. W końcowych słowach pada refleksja o podróży życia, kiedy to wędrowiec staje całkiem zagubiony w miejscu, z którego nie potrafi wrócić. Wówczas trzeba zacząć podróż na nowo. Brzmi ładnie, ale kiedy zapytałem towarzystwo, z którym oglądałem film, czy są lub byli w takim miejscu - chyba olany zostałem. Może to znak, żeby zacząć na nowo?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz