Młody pastor Jimmy nie ma zadatków na lidera protestanckiego megakościoła. Powiedzmy wprost: w swoich kazaniach przynudza, roztrząsa jakieś mało ważne dla wiernych kwestie rozumienia Boga i jego obecności w świecie, podczas gdy słuchacze chcą po prostu słuchać tego, o czym dobrze wiedzą: Jezus jest wielki i ofiarowuje ci zbawienie, bo cię kocha. Problemem Jimmy'ego jest jego przeszłość, bo kościół przejął po swoim ojcu, który jest pamiętany jako pastor charyzmatyczny. Zdaje się, że dużo łatwiej jest być księdzem katolickim (przynajmniej w Polsce) aniżeli pastorem w Ameryce. Ksiądz, nawet niewydarzony, pozostaje pod opieką swojej instytucji, podczas gdy pastor musi bardzo liczyć się ze swoją kongregacją, której członkowie chętnie zagłosują nogami, jeśli konkurencja będzie proponować lepsze ciasta po niedzielnej mszy. Pastora i księdza wiążą niby podobne moralne zasady, bardziej restrykcyjne niż przeciętnego wierzącego, ale nie bądźmy naiwni, księdzu w Polsce łatwiej ujdzie skandalik obyczajowy, zwłaszcza taki z gatunku „wszyscy przecież wiedzą, ale co w tym złego” (do dzisiaj pamiętam rozmowę z parafianami o ich księdzu, który współżył sobie z młodą dziewczyną - „Gdzie byli jej rodzice?”, pytali, bo o rodziców księdza któż by pytał). Amerykański pastor ma być wzorem cnót, powinien mieć wspierającą go żonę, jak Jimmy, może nawet w ramach dobroczynności udzielać schronienia zabłąkanym nieszczęśnikom, ale w żadnym wypadku nie powinien z nimi sypiać. Musi się wydać, więc Jimmy znajdzie wyjście z sytuacji. Żonie może nawet się to spodoba, ale czy Jezusowi, prawdziwej miłości Jimmy'ego? [X]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz