Jak człowiek trochę pożyje, to zwiększa mu się dystans, więc szczerze mówiąc, emocjonalnie wczorajszego spektaklu nie odebrałem, ale mam parę refleksji, a raczej znaków zapytania, jak się teraz modnie mówi. Po pierwsze, czemuż to „Hamlet” uchodzi za takie arcydzieło? Bardzo dziwny dramat miłosny, nic w rodzaju „Romea i Julii”, osobliwy bohater, od którego wzięło się „hamletyzowanie”, czyli niemoc decyzyjna, bardzo mało spektakularna, jeśli zestawić to z superbohaterskimi produkcyjniakami Marvela. Oczywiście rzecz broni się jako dramat polityczny z wieloma trupami w finale. Wśród popkulturowych inspiracji wymienia się „Króla lwa”, ale zauważmy, że w tamtym filmie nie ma jednak tej finalnej rzezi. Jeśli chodzi o fabułę, to zasadne się wydaje pytanie o dziedziczenie tronu. Po ojcu księcia Hamleta królem zostaje jego brat? Wiem, że różne były przypadki, słynne cesarzowe bizantyjskie, które zabijały synów, aby móc zająć tron, ale zawsze syn władcy zostawał nowym królem, a tu ten Klaudiusz. Może zajął tron po przewrocie, a Hamleta oszczędził przez wzgląd na jego matkę, którą poślubił krótko po śmierci jej męża? Scenariusz sztuki milczy na ten temat. Inne, ciekawsze pytanie, to o monolog „Być albo nie być”. Oto chrześcijański autor wkłada w usta swojego bohatera niezwykle pogańskie słowa, w których rozważa się alternatywę dla zakończenia życia w postaci wiecznego snu, w którym nadal mogą nas nękać rozterki życia doczesnego. Tymczasem w innych momentach perspektywa chrześcijańska jest wyraźnie obecna. Hamlet po ucieczce z pułapki, którym była podróż do Anglii, ma okazję zabić Klaudiusza, ale powstrzymuje się, gdy widzi, że ten w odosobnieniu wyznaje przed sobą i Bogiem skruchę z popełnionego morderstwa (zauważając przy tym, że tania ta skrucha, skoro nadal korzysta korzyści, jakie przyniosła mu zbrodnia). W pojęciu Hamleta Klaudiusz tym aktem zasłużył na niebo, więc zabić go w tej chwili byłoby dla niego przysługą. Niby chrześcijańskie to bardzo, ale ewangelicznej miłości do nieprzyjaciół Hamletowi zarzucić nie można. A przecież jego przyjaciel Horacy zapewnia nas w finale, że świat stracił piękną postać w osobie Hamleta. Ta piękna postać skazała na śmierć swoich udawanych przyjaciół, Rosencrantza i Gildernsterna, niewspółmiernie wielka kara za ich w sumie niewinne i żałosne knowania. Jest jeszcze nieszczęsna Ofelia i kwestia jej chrześcijańskiego pochówku. Grabarze, kopiący dla niej grób, dochodzą do wniosku, że bogatym i możnym uchodzi więcej, może więc samobójczyni otrzymać chrześcijański pochówek. Bardzo formalistycznie do rzeczy podchodzą, bo czynu niespełna rozumu Ofelii nie sposób uznać za samobójstwo. Dużo wody lali we wczorajszym spektaklu, Ofelia wpadła do prawdziwej wody i widać było jej zanurzone bezwładne ciało. Mam wrażenie, że słynne słowa „the lady doth protest too much” włożono w usta Ofelii zamiast królowej Gertrudy. Przypomniałem sobie, że „sowa, córka piekarza” i „żyję niczym kameleon powietrzem nadziewanym obietnicami” są właśnie z tekstu „Hamleta”. Dobre audio zapodawali momentami, zawsze wtedy się zastanawiam, co się dzieje z muzyką do spektakli, bo to chyba jedna z ulotniejszych form sztuki. Nadzieja jest, skoro udało mi się znaleźć wideo z dawno temu widzianym przedstawieniem ułożonym z wierszy Herberta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz