Pierwsza Mamma Mia! była strzałem w dziesiątkę, bo po prostu Abby nie da się nie lubić. Historyjka była pretekstowa, ale zrobiona z dowcipem – zwłaszcza do dziś mnie bawiąca scena tańca z płetwami. W sequelu płetw nie ma i raczej nie ma nic w zamian. Oczywiście śpiewają i tańczą (na szczęście Brosnan prawie nic nie śpiewa), ale efektu zaskoczenia już nie ma, a sama historyjka jest banalna. W retrospekcjach Donna zadaje się z trzema tatusiami swojej córki Sophie, podczas gdy w naszych czasach Donna jest już denatką (cholera wie czemu), a Sophie próbuje przywrócić pensjonat mamy do świetności, co się z pozoru nie uda, a jej związek ze Sky'em się rozpadnie. Ale oglądamy bajkę, gdzie babcie wychodzą cało z wilczych brzuchów, a szklany pantofelek pasuje na dokładnie jedną stópkę. Tak będzie i tym razem, impreza na otwarcie hotelu uda się znakomicie, a nawet bardziej, bo nieoczekiwanie przybędzie babunia i na widok Fernanda zaśpiewa Fernando. Zaskoczenie jednak było: albo twórcy postanowili użyć w filmie mniej ograne kawałki Abby (które dla mnie brzmiały banalnie), albo po prostu nie ma aż tylu hiciorów, żeby zapełnić dwa filmy. Dwa z nich zresztą pojawiły się w części pierwszej. Może nie warto było iść jeszcze raz?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz