Pegg grający główną rolę i komentarz z offu – a zwłaszcza początek w stylu Terry’ego Gillama – bardzo nas zwiódł. Dobra, początek jest w miarę zwyczajny, Hector jest psychologiem, który prowadzi zwykłe sesje terapeutyczne, ale już zaraz zacznie się dziać coś zabawnego lub absurdalnego. I niby się dzieje, bo wiedziony impulsem Hector wyrusza w świat, aby przekonać się, czym jest szczęście i jak je zdobyć. W Chinach dzięki kaprysowi bogatego kolegi z lotu spędza noc w luksusowym hotelu i klubie. „Niektórzy widzą szczęście w pieniądzach i władzy”, zapisuje w notatniku. Co?! Trzeba jechać do Chin, żeby zanotować taki coelhizm, banalny nawet według standardów Coelho? Dalej nie będzie pod tym względem lepiej, bo gdyby spisać te wszystkie „złote” myśli, to lepiej już Katechizm KK poczytać. Mądrzej nie jest, ale przynajmniej można się zbulwersować. W Pekinie Hector poznaje smutną prostytutkę, w Tybecie buddyjskiego mędrca, w Afryce spotyka przyjaciela z dawnych lat, który ma chłopaka. Tam zostaje porwany, a po mękach się uwalnia i odwiedza swoją dawną miłość w Los Angeles. Żeby nie spojlerować, pominę wniosek finalny opowieści, który jest kolejnym szczytem banału, choć wydawało się, że przed chwilą był ten największy. Film nie jest zły do szpiku, ma lepsze momenty, a jednym z nich jest podróż afrykańskim samolotem w towarzystwie intrygującej ciemnoskórej damy. Ale to raczej na zasadzie wyjątku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz