Przez ateizm rozumiem stanowisko polegające na odrzucaniu tezy o istnieniu Boga lub bogów z powodu braku dostatecznych racji za przyjęciem takowej. Całkiem teoretycznie ateista może być buddystą lub spirytualistą. Dlatego bliższy jest mi sceptycyzm, a więc pogląd, że niczego nie należy przyjmować na wiarę, czyli bez odpowiedniego świadectwa. Guzik mnie obchodzi, że ateistą był Hitler (nie był) lub Stalin, że zabiłbym Beethovena, gdybym nie wierzył w duszę od poczęcia, czy to, że ateizm wywodzi się z nominalizmu lub prowadzi do totalitaryzmu (bzdura). Prawdziwość tezy ateizmu - nie istnieje przekonujący dowód na rzecz istnienia boga - nijak nie zależy od tych okoliczności. Jak również od tego, że coś powiedział Arystoteles, a coś napisał święty Tomasz. Naturalnie można, nawet należy, brać pod uwagę ich argumenty, ale podchodząc do nich mocno krytycznie. Dzięki Skrzydlewskiemu wiem, że Arystoteles uważał, że źródłem wszystkiego, co istnieje, jest absolut, ale jest on niepoznawalny, więc powinniśmy się bardziej przejmować relacjami między ludźmi, aniżeli naszym stosunkiem do owego absolutu. Czy koniecznie muszę przyjmować za pewnik istnienie absolutu? Jeśli otaczają mnie byty przygodne, czemu nie mogę przyjąć, że cały świat w obecnej postaci istnieje przygodnie? To stawia pod znakiem zapytania jeden z „dowodów” świętego Tomasza, ale nawet gdybym tu się mylił, pozostaje jeszcze dużo pracy, aby wykazać, że postulowanym bytem koniecznym jest Bóg chrześcijan. W swoim wykładzie Skrzydlewski wspomina o Dawkinsie, który jest biologiem bezprawnie zabierającym głos w debacie o bogu. To jakby kucharka, mistrzyni dewolaja, pouczała nas o najlepszej przeglądarce w systemie windows. Serio? Może kucharka po godzinach pracy zajmuje się tym fachowo i jest jednak w stanie coś ciekawego powiedzieć na ten temat. Chyba zbyt szybko się pomija Dawkinsa jako nie-filozofa - niesłusznie, bo przynajmniej w jednym jest dobry: w obnażaniu naukowych uroszczeń religii, zwłaszcza kreacjonizmu w jego wciąż nowych, pseudonaukowych szatkach. Absurdem jest, mówi Skrzydlewski, negować istnienie boga, ponieważ nauka tego nie potwierdza. Przecież w wieku XIX nikt nie wiedział o kodzie genetycznym - oto argument za tym, że nie wiemy, co odkryje nauka w przyszłości. Miły mojemu sercu vloger TMM odpowiedziałby, że bardzo chętnie rozważy hipotezę boga, o ile dostanie jakąkolwiek spójną, klarowną i falsyfikowalną tezę na jego temat. Głoszona przez teistów niesprzeczność z nauką założenia o istnieniu boga to wyjątkowo marny argument za jego prawdziwością. Świat istnieje dzięki niewidzialnym różowym gżdaczom, proszę to też przyjąć za prawdę, bo nie jest sprzeczna z nauką. Ateizm jest wewnętrznie sprzeczny, twierdzi Skrzydlewski. Dowód podaje anegdotyczny: jest taki znany profesor ateista w Krakowie, który mówi o sobie, że jest Żydem. Więc chyba wierzy w żydowskiego boga? - konstatuje Skrzydlewski. No proszę, profesor filozofii mydli nam oczęta tak grubo szytą ekwiwokacją, a przecież wypadałoby w tak szacownym wieku odróżniać Żyda od żyda. Poczytaj sobie tutaj, Pawełku.
PS. Przecież to nieuczciwe, bo nie odniosłem się do wielu innych pięknych argumentów Skrzydlewskiego. Nie wspominam o zasadzie tożsamości, której gwałt zadaje ateizm, dowodzie teleologicznym czy też presupozycyjnym (tak to będzie po polsku?) stanowisku prelegenta. O tym będzie innym razem, o ile w ogóle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz