niedziela, 31 maja 2015
Mad Max: Na drodze gniewu czyli Mad Max: Fury Road
Jak wiemy, Czerwony Kapturek po powrocie od babci zastał wysłany z bimbrem i garścią paciorków do dzikich ludów Mbundu. Po drodze był wielokrotnie pożarty przez lwy i hipopotamy, a kiedy dotarł do celu pytał wszystkich o te duże oczy, które robili na jego widok. I to jest prawidłowy sequel. Nie inaczej uczynili twórcy nowego Szalonego Maksia. Jest widowisko, Maxa złapali ludzie Wiecznego Joe, a kiedy cesarzowa Furiosa zdradziła Joe, wyruszył za nią wściekły pościg złożony z kawalkady fantastycznych gruchotów. Max został przypięty na przód jednego z nich, za to inny wyposażony był w scenę z rockowym gitarzystą, który w ten sposób zagrzewał do walki trepów Joe. Ekstra, super, zajedwabiście. Jest tylko mały problem, bo te walki i pościgi to jakieś dziewięćdziesiąt procent filmu, a reszta niespecjalnie ciekawa. Mamy więc jeszcze więcej wybuchów, jeszcze więcej potworów. Może coś źle pamiętam, ale w starych Mad Maxach było chyba jednak więcej treści. Poza tym, czy stary Mad Max był takim wiecznie nadętym ponurakiem? I jeszcze zauważę, że w tym świecie, gdzie woda była takim skarbem, marnotrawiono ją dość swobodnie. To zarzut podobny do tego, jaki stawiano niegdyś seryjnemu mordercy, kiedy zwracano uwagę na to, że ma brudne paznokcie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz