niedziela, 29 kwietnia 2012
De caravana czyli Clubbing
Maxtor, a naprawdę Adrian, wraz z dwójką wspólników, a po trosze przyjaciół, próbuje nas przekonać, że nie ulegli systemowi i nie muszą się liczyć z normami społecznymi, jak to wmówiono innym ludziom. Zgoda, jeśli te normy są określone na poziomie Kubusia Puchatka, gdzie szczytem zła jest wbryknięcie Kłapouchego do rzeki. Bo tak w ogóle Maxtor wypada całkiem poczciwie przy gangsterach Tarantino, owszem, pomacha scyzorykiem i zrobi jakieś podejrzane transakcje, ale to wszystko. Ci wspólnicy też dość nietypowi, kobieta transgenderowa i zwykła, w której zabujał się Juan, artysta fotografik. Nie wchodząc w szczegóły, Juan pada ofiarą Maxtora i musi być na jego usługi. Maxtor ostatecznie okazuje się dobrym człowiekiem, bo ratuje Juana z opresji, w którą popadł, kiedy całkiem inny facet chciał go wykorzystać do zwabienia sławnego piosenkarza La Mony w celu porwania dla okupu. Pani redaktor Janicka sama chciała to opowiedzieć, chleb jej odebrałem. Film wzbudził we mnie coś między dogłębną obojętnością a lekkim poirytowaniem, to ostatnie najbardziej z powodu La Mony. Do cholery ciężkiej, czy nie dałoby się znaleźć kogoś, kto chociaż umie śpiewać?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz