Nie wiem po co ten tytuł

              

sobota, 11 czerwca 2022

Wszystko wszędzie naraz czyli Everything Everywhere All at Once

Mówię do was jako papież z szyją żyrafy. Lub jako nieboszczyk z drzwiami zamiast ust, pozbawiony życia przez Kalembas Krystynę, siłę fatalną, która rzuciła multiwersum na kolana. A przede wszystkim jako dziecko, z którym zrobiono wywiad , to dziecko, które nie daje zgody na świat przewidywalnych form i reguł. Co mówię? To, że tego filmu mógłby Danielom pozazdrościć Terry Gilliam, twórca znakomitych pozycji Brazil, Fisher King, a także Być jak John Malkovich, gdyby to on był autorem tego ostatniego. O mały włos przegapiłbym ten film, bo przestałem wierzyć w zachwyty jutubowych omawiaczy, którzy zbyt często ekscytują się produkcjami przeciętnymi lub irytującymi z mojego punktu widzenia. Dla przyzwoitości wspomnę o fabule, opartej na pomyśle wieloświata, czyli równoległych uniwersów, w których nasze życie obrało inny bieg. Wiodąca zwykłe, żmudne życie Evelyn znienacka dowiaduje się, że w innej rzeczywistości była genialną odkrywczynią możliwości przeskoków między alternatywnymi światami, dzięki czemu mogła korzystać z umiejętności swoich innych, niezliczonych wersji. Nasza zwyczajna Evelyn nigdy by się o tym nie dowiedziała, gdyby nie to, że ta genialna została zabita przez Jobu Tupaki, potwora, którego sama stworzyła. Ekipa skoczków międzyświatowych chce przekonać Evelyn do powstrzymania Jobu, udzielając jej wszelkiego wsparcia. Jobu z kolei ma swoich ludzi, w tym urzędniczkę skarbową (tak, to jest Jamie Lee Curtis) ze śmiercionośnym zszywaczem w ręku. Również wojowników uzbrojonych w miecze, przed którymi Evelyn profesjonalnie broni się tarczą, a kiedy indziej jako mistrzyni kung fu - przed napastnikami czerpiącymi moc z dild wetkniętych w zadki. Wspominam dwa zabawne momenty, pomijam pięćdziesiąt innych. Jak było do przewidzenia Evelyn osiągnie pełną moc swojej lepszej wersji, a wtedy film przestaje być jedynie niezwykle pomysłowym wygłupem. Jakkolwiek radosne szaleństwo nie ustaje, twórcy nie zauważyli, że w pewnym momencie już świetnie wiemy, co nam chcieli przekazać, a oni to ciągną jak aktorzy porno międlący swoje pytongi, choć doszli już pół godziny wcześniej. Robi się więc poważniej, ale, rzekłbym, nie dostrzegłem w tym żadnej oryginalnej lub głębszej myśli, a jedynie coelhizmy w stylu tego, że w skali kosmicznej ludzka egzystencja nie ma znaczenia, ale sens nadają jej relacje z rodziną i bliskimi, których nigdy nie należy opuszczać, nawet gdy nas o to gorąco proszą. Aby widzów do tego przekonać, nie trzeba/nie wystarczy (niepotrzebne skreślić) wplątywać nas w żadne multiwersa. Donoszę, że polskie kopie nadal trzymają polski standard białych napisów, jakże wygodnych do czytania na jasnym tle. Ktoś mógłby zrobić przytyk, bym może w końcu się przyłożył do angielskiego, ale przed tym filmem należałoby znać również język chiński i język kamieni. Zdania na temat tego, czy żyjemy w najlepszym ze światów są podzielone, ale można zasadnie zaproponować opinię, że nie w takim najgorszym, skoro Daniele kręcą takie filmy. Wolę nasz świat od tego, w którym kręcą lody kraftowe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger