Nie zauważyłem, kiedy sobie w Polsce tak świetnie przyswoiliśmy termin „au-pair”. Przyznam, że musiałem sprawdzić. Nawet nie wiem, jak to stosować, czy można powiedzieć, że Czeszka Mia została au-pair w zamożnym domu za granicą? Pod szumną nazwą kryje się zwykła służąca z zagranicy, która ma być traktowana jak członek rodziny, więc jada posiłki razem z „państwem”. Osobliwe jest to, że rodzice i dziecko mówią niemal wyłącznie po angielsku, choć nie jest to kraj anglojęzyczny, a w tym innym języku mówią tak niewiele, że trudno rozpoznać. Mia chodzi po mieście, zrobiłem stopklatkę i wyszło mi, że Ryga. Kto rozpoznaje łotewski, niech pierwszy rzuci we mnie słownikiem. Z początku rodzina wygląda dość zwyczajnie, ale z dnia na dzień robi się „zdziwniej i zdziwniej”, jak mówiła Alicja. Akcja przerywana jest późniejszym przesłuchaniem Mii, więc dość szybko dostajemy sygnał, że coś się musiało porąbać, ale twórcy obmyślili to sprytnie. Procenciki składają się powoli, od zera zdziwienia po pełne przegrzanie zwojów. Mia jest gotowana jak żaba, zanurza się w to szaleństwo coraz bardziej, a przesadnie rzecz ujmując, w jednej ze scen nawet dochodzi do seksu w stylu Gileadu z Opowieści podręcznej. Spokojnie, na końcu dostajemy wyjaśnienie, które nie tyle mi pękło balonik zauroczenia tym filmem, co go trochę sflaczyło. Ludzie bywają szaleni ot tak, bez wyraźnego powodu lub z powodów mniej egzotycznych niż w tym filmie, i to jest zwykle dużo bardziej fascynujące.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz