Śmierć nazywa się Emma i ma fantazję pojawiać się wybranym osobom we własnej postaci, trudno odgadnąć dlaczego i po co. Tak się przynajmniej z początku wydaje, bo później historia się komplikuje, kiedy wychodzi na jaw, kim kiedyś była Emma. Ale bez obaw, wielkiej metafizyki w tym nie ma, a w sensie prawdziwie filozoficznym, nie disneyowskim - żadnej. Powodów do radości ze spotkania z Emmą jest niewiele, bo wiadomo, o co jej chodzi. Za to ona zaznaje dziwnej przyjemności spędzając dzień z Adamem, stawiając go przed dylematem: pośmiertna sława czy nudne życie. Flirt ze śmiercią sprawiłby Adamowi zapewne większą satysfakcję, gdyby nie kochał Tracy, przynajmniej deklaratywnie. Tytuł książki Saramago pasowałby tu dużo lepiej, bo na koniec mamy wrażenie, że śmierć jest mocno niezdecydowana i kręci gorzej niż politycy odwołujący epidemię tuż przed jej nasileniem. Film jest przyjemną bzdurką, wcale nie aż tak kiepską, jak nam sugeruje filmweb. Mocno bym się zdziwił, gdyby zawarte w nim rady życiowe w stylu horoskopów skłoniły kogokolwiek do przemyślenia własnego życia. To samo powtórzyłbym o filmie Joe Black, filmie tematycznie bliskim, choć miał dużo większy budżet i gwiazdy w obsadzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz